[257] ocena tekstu: Kal B. Bane – Torra Mundo



Tytuł: Kal B. Bane – Torra Mundo

Autor: Zigi

Gatunek: fantastyka

Ocenia: Skoiastel

 

Szczerze mówiąc, bardzo długo czekałam, by móc wreszcie zapoznać się z następującym materiałem; siedziałam jak na szpilkach, bo tuż po twoim zgłoszeniu udało mi się znaleźć czas, by zajrzeć na udostępniony dokument tekstowy i… co tu dużo mówić – zapowiadało się świetnie. Swoją drogą dobrze trafiłeś z wyborem oceniającej; wszyscy wiedzą, że na półce moich top książek znajduje się „Księga bez tytułu” Anonima, jestem też świeżo po seansie „Dead Mana” [1995] w reżyserii Jima Jarmuscha. Czy podobało mi się…? Okropnie! I tak samo okropnie się cieszę, że mogę pozostać w klimacie western fantasy. Mam tylko nadzieję, że po drodze nie wpadniemy razem w jakieś większe tarapaty.

Zacznijmy więc!



I

Dlatego[przecinek zbędny], teraz[,] gdy smakując nowo poznaną wolność, dotarł do baru „Pod Złamanym Sercem”, nie mógł się nie radować, że dostał od losu szansę sprawdzenia, czy nadal to potrafi. – Zgodnie z sugestią [PWN] nie brałabym nazwy lokalu w cudzysłów.

 

Jego palce, jak i całe ciało, nie było takie, jak dawniej. – Błąd składniowy. Palce stanowią część nadrzędną, natomiast podkreślenie to część podrzędna, uznawana nawet za wtrącenie. Tymczasem to do niego odmienia się czasownik, przez co otrzymaliśmy składnię: Palce nie było… Bez sensu. Może: Jego ciało, a w szczególności palce, nie było takie jak dawniej. Zauważ, że usunęłam również przecinek przed jak. Jest zbędny [źródło], w dodatku odbiera płynność, gdy w zdaniu całkiem blisko pojawia się wtrącenie, przy którym czytelnik również robi pauzę oddechową. 

 

Słońce już znika na zachodzie

A bydło schodzi do strumienia

Czerwony ptak usiadł w gnieździe

Czas już na marzenia, Kowboju

Czerwień nieba nad kanionem

Chciałbym tu długo być

Z trójką dobrych mych kompanów

Moją strzelbą, koniem i mną.

 

Już miałam powiedzieć, że nawet i podoba mi się utwór, którym zaczynasz, a następnie zobaczyłam przypis mówiący o tym, że ta piosenka zgarnięta jest z internetu i że nie jestem pewny tłumaczenia tekstu. Ale abym mogła to zweryfikować, przydałoby się źródło oryginału. Nie podałeś go, więc żeby je znaleźć, musiałam twoje polskie tłumaczenie przetłumaczyć z powrotem na angielski. W tym zresztą pomógł mi Nazaret, który słucha całkiem sporo bluesa i country, więc uznałam, że może kojarzyć ten utwór. 


 

[KLIK: „My riffle, my pony and me” na YouTube]

 


Tak więc: Nie żaden czerwony ptak, tylko droździk (czyli drozd rdzawoboczny, ang. redwing). Światło nad kanionem nie ma być czerwone a fioletowe tudzież purpurowe. I wreszcie nie: chciałbym tu długo być, a: tam właśnie chciałbym być. Jak pisze Nazaret:


Co prawda ta wersja też nie jest aż tak dokładna, ale wskazanej linijki nie da się przetłumaczyć dosłownie, podobnie jak nie da się na polski dosłownie przetłumczyć stanu ducha lonesome. Mimo że w tekście pada wyrażenie long, oznacza ono rodzaj tęsknoty ukierunkowanej na coś konkretnego. To takie bardzo emocjonalne oczekiwanie prawdopodobnie na to, aż bohater trafi w tamto wskazane miejsce. Najbliżej po polsku byłoby chyba Nie mogę się już doczekać… – to jednak ma zbyt pozytywne konotacje zamiast melancholijnych. Pragnąć z kolei nie oddaje nastroju oczekiwania, bo pragnienie może pojawić się nagle. 


Do tego pony to nie zwykły koń ani też nie dosłownie kucyk, a określenie, które stanowi pieszczotliwe zdrobnienie nacechowane emocjonalnie – jakby podmiot liryczny zwracał się do swojego wierzchowca per koniku


Pamiętaj też, że tłumaczenie – szczególnie piosenki – nie musi być dosłowne, ważniejsze, by było melodyjne, a więc w większej bądź mniejszej zgodności sylabowej oraz by pasowało do oryginalnej melodii w czasie śpiewania po polsku. Dlatego powinno się też nieco rymować:


Na zachodzie słońce zniknie wnet,   

Już bydło schodzi do strumienia. 

Droździk w gnieździe mości się… 

Kowboju, czas na marzenia.


Nad kanionem // blask purpury 

Chciałbym być // właśnie tam… 

Razem z trójką // mych kompanów –

To ma strzelba, konik i ja. 


Pamiętaj, że nie musisz mnie kopiować, a pomyśleć nad swoją wersją; chciałam tylko – dla samej siebie – spróbować się w tej formie, znająć już melodię oryginału. Czy wyszło (i w ogóle da się to zaśpiewać)? Pozostawiam to twojej ocenie.

W tym miejscu pragnę podziękować też Nazaretowi za czujność i konsultację, a ciebie, autorze, uczulić, byś następnym razem jednak podał źródło. Tak po prostu wypada. Dodam jednak, że bardzo podoba mi się pierwszy wers, gdzie zamiast dosłownego słońce zachodzi na zachodzie, wykorzystałeś czasownik znika, który nie tylko niweluje powtórzenie, ale przede wszystkim pasuje do charakteru utworu.

 

Z innej strony – bohater sugeruje, że piosenka, którą śpiewa, jest bardzo stara:

Zagrał melodię zasłyszaną dawno temu, nim ktokolwiek z obecnych „Pod Złamanym Sercem” się urodził. Wątpił, by ją znali, by zaczęli nucić pod nosem, a później rozruszani rozpoczęli hulankę, podczas której ktoś postawiłby mu dzban piwa, którego Kal B. Bane i tak nie mógł wypić. – Tak się składa, że „Rio Bravo” to film z 1959 roku. Jeszcze nie wiem, w jakich czasach dzieje się akcja twojego opowiadania. Jeśli jednak we współczesnych, wychodziłoby na to, że w barze nie ma żadnych (na oko) sześćdziesięciolatków. Mało tego, oryginał jest raczej spokojny i melancholijny, więc nie dałoby się, nawet znając go, rozkręcić do niego hulanki. 

 

Brakowało mu gitary, brakowało pieśni i wszystkiego, co kiedyś było wszechobecne; ludzi, którzy graliby i śpiewali wraz z nim; tych, którzy by słuchali, podchwytując rytm; kobiet, by zarzucały kieckami, skacząc na stołach. – Taka myśl zapewne prędzej przyszłaby mu do głowy, gdyby próbował zaśpiewać coś znacznie bardziej energicznego, co i tak nie przynosiłoby efektów – z powodu chociażby wieku słuchaczy i zmian, które od lat pięćdziesiątych nastąpiły w muzyce. Jednak gdy bohater wykonuje „My Rifle, My Pony & Me”, które melodią przypomina pięciokrotnie wolniejsze „Merry Christmas Everyone”, naprawdę trudno, by tego wszystkiego oczekiwał. Dla przykładu: na imprezach, gdy lecą  szanty, które wprost uwielbiam, też nie wchodzi się na stoły do „Molly Malone”, ale gdy tylko ktoś odpowiednio zagra „Morze, moje morze” albo taką „Bijatykę”, to i panny ochoczo wchodzą na stoły.

 

– Hej! – zawołała kobieta. – Znam to! „Idź dziewce piwa daj, kowboju!” – zakrzyczała. –  To leci jakoś tak! „Idź, idź kowboju, dziki świat woła cię! Nie zapomnij dziewki, bo oberwiesz ostro w łeb! A gdy do baru zajrzysz, monetę rzuć na stół, dziewka na parkiecie zatańczy, a rewolwer pójdzie w ruch! Daj, daj, dziewce piwa! Wyrusz w dziki świat…!”


Tutaj nie wiem, czy to jest twoja inwencja twórcza, czy też tłumaczenie, ale daję znać, że w podkreślonym wersie wytraca się rytm. Może raczej: A gdy do baru zajrzysz, monetę rzuć na stół, dziewka na nim zatańczy, rewolwer pójdzie w ruch? 



Niniejeszego gifa sponsoruje Elektrownia, nasza obecna beta.

 

Świat Bane’a spowiły kolory, których dawno nie widział, wszystko stało się wspaniałe i grał, grał najlepiej, jak potrafił, ciesząc się niczym dziecko i śpiewając. (…) Bane śmiał się w głos, [przecinek zbędny] najweselej jak potrafił. – Nie uznałabym tego za rażące powtórzenie, bo w rzeczywistości zdania dzieli kilka akapitów, niemniej miałam przez chwilę takie: hej! Przed chwilą czytałam gdzieś coś podobnego… No i też od razu rzuca się w oczy niekonsekwencja interpunkcyjna. Obie wersje są poprawne: za tą z przecinkiem przemawiają argumenty o czasowniku potrafił, który wprowadza zdanie złożone, natomiast wersję bez przecinka można uznać za frazeologizm. Masz więc możliwość wyboru, jednak powinieneś trzymać się go na przestrzeni całego tekstu. W takich chwilach dobrze jest użyć lupki, wpisać w niej jak potrafił i wszystkie znalezione frazy sprawdzić pod kątem spójności.

 

Teraz już nikt nie stał bezczynnie, a złamane serce baru zrosło się i radowało wraz z nimi. – Uwielbiam to zdanie, nawet trudno mi wytłumaczyć dlaczego. Chyba po prostu zachwyciła mnie atmosfera sceny; to, jak do ludzi jednak przemówiła muzyka.

Wiem, że w rzeczywistości dopiero co zaczęłam czytać, ale już teraz muszę wspomnieć, że imponuje mi zarówno twoja poprawność, jak i płynność, lekkość narracyjna. Przyłapałam się na tym, że czytam dość szybko, w narastającym napięciu i, zamiast uzupełniać ocenę, daleko wybiegam w przód. Emocje Bane’a udzielają mi się zupełnie naturalnie – jakbym sama przebywała tuż pod sceną. Od momentu, kiedy w barze zjawia się podejrzany typ, przed którym bohater chce się ukryć, jest tylko lepiej i brakuje mi uwag; mogę tylko cytować co lepsze fragmenty, by zademonstrować je postronnym odwiedzającym czytującym WS:

 

I wtedy ktoś wszedł do środka niczym drapieżnik, skupiając na sobie wszystkie spojrzenia, a Bane przestał grać, doznając uczucia, jakby z nieprzyjemnym brzdękiem pękła jakaś struna. Nie wiedział, dlaczego właściwie zgubił rytm, ale czuł, że tak trzeba. Magia zgasła, fale w powietrzu ustały. Człowiek w wejściu otaksował spojrzeniem wszystkich razem i każdego z osobna, samym wzrokiem białych oczu grożąc, by nikt się nie ruszał. Bane znał to spojrzenie aż zbyt dobrze, skulił się w sobie, by nie było go widać. Nie było to trudne, ciało obdarte do gołej kości nie zajmowało przecież wiele miejsca, zasłonięte przez płaszcze i szale ukrywały biedną sylwetkę.

Ale strach, który nie opuszczał go nigdy przez całe życie po życiu, podpowiadał mu jasno. Ten mężczyzna szukał właśnie jego.

 

Z innej strony może lepiej nie… Może lepiej byłoby, gdyby sami mieli okazję zapoznać się z twoim tekstem w całości, by tak samo go przeżyć? Nie będę więc cytować najsmaczniejszych fragmentów. Tak czy siak gratuluję warsztatu.

Muszę też podkreślić, bo to dość istotne, że jestem pod wrażeniem twojej umiejętności sprzedawania czytelnikowi mało subtelnych informacji. Robisz to niby wprost, a więc się nie szczypiesz, nie cackasz, a jednocześnie nie mówisz wszystkiego od razu i odkrywasz karty na przestrzeni wielu akapitów. W cytowanym fragmencie mamy wspomnienie życia po życiu, więc możemy podejrzewać, że Bane być może nie jest starym, wychudzonym dziadkiem, a informacje o gołych kościach trzeba odbierać bardziej dosłownie. To domyślanie się i oczekiwanie na to, aż wszystkie wątpliwości się rozwieją, generuje ciekawość i jednocześnie napięcie. Sama w czasie lektury tej sceny nie mogłam doczekać się kolejnych informacji na temat Bane’a, tego, kim jest, skąd się wziął, dlaczego jako muzyk musi się ukrywać, kto go poszukuje. Fakt, że to wszystko dzieje się na tle baru, w atmosferze muzyki country, która zdaje się niemal brzmieć w uszach, tylko dodaje smaczku. Nie wiem, być może po prostu trafiłeś w moje gusta – połączenie fantasy i Dzikiego Zachodu nawet w nieco nowocześniejszej odsłonie bardzo mi odpowiada. Nie mogę przy tym ręczyć przecież za wszystkich. Ale jeśli mam mówić za siebie, to nie będę ukrywać, że właśnie takiej literatury brakuje mi w Polsce i właściwie szkoda, że trafiła ona do mnie poprzez WS, a nie jako pozycja, którą mogłabym przeczytać w wersji papierowej, wieczorem, dla rozrywki, by potem odstawić tę nowelkę na półkę. 

Ale dość słodzenia, robota czeka.

 

Kroki nieznajomego rozbrzmiały w ciszy głośniej, niż muzyka pianina, uczucie zagrożenia rozeszło się po tutejszych. – Tylko jak mogło być cicho, skoro grało pianino…?

Przecinek zbędny. Po niż stawia się go tylko wtedy, gdy w tej samej części składowej (u ciebie: podkreślonej) pojawiłby się czasownik. U ciebie wprawdzie się pojawia, ale dopiero w kolejnym zdaniu składowym. 

 

Rewolwer był identyczny, jak ten przeciwnika – podobno nazywali je Dragonami. – Tu również zbędny przecinek. [Źródło]

 

Jego przeciwnik spiął się, zatrzymał w miejscu i zadarł brodę w cwaniackim uśmieszku.

– Ja już jestem trupem – odpowiedział powoli Bane, czekając na decyzję przeciwnika. – A może po prostu: Przeciwnik spiął się (…). // (…) odpowiedział powoli Bane, czekając na jego decyzję?

 

Słońce zniknęło na zachodzie. – Ależ świetne nawiązanie do wcześniejszego utworu muzycznego!

 

Jest i scena dynamiczna, a właściwie typowy dla gatunku pojedynek rewolwerowców. Nie jest prosto opisywać fast draw – filmy przyzwyczaiły nas do tego, że wszystko dzieje się zaledwie w ułamku sekundy, mgnieniu oka. Moim zdaniem udało ci się oddać ten efekt: 


Ruch dłoni przeciwnika był nieuchwytny dla ludzkiego oka, Bane bardziej je wyczuł, niż zobaczył, reagując bliźniaczo. Złapał rękojeść, wyszarpnął rewolwer, oba strzały zagrzmiały równocześnie, niczym uderzenia w dzwony. // Szarpnęło nim w tył, prawie upadł; kula trafiła w szkiełko okularu, rozbiła je i utkwiła wewnątrz czaszki. Bane ledwo ustał na nogach, a postrzelony w pierś rewolwerowiec wypuścił broń z dłoni i opadł na kolana, tracąc grunt pod nogami.


Gdybym miała coś zasugerować, to wycięłabym podkreśloną część. Samo opadł na kolana jest bardzo wymowne, dobrze puentuje i wizualizuje się w głowie – już po tym wiadomo, że bohater stracił grunt. Możesz ewentualnie przestawić: wypuścił broń i, tracąc grunt pod nogami, opadł na kolana. Wtedy wyobrażenie jest bardziej chronologiczne.

 

Kurde! Jest w tym pewna niesprawiedliwość, że rewolwerowiec, który trafił prosto w czaszkę, sam zginął mimo swojego celnego strzału. Myśl o tym doprowadziła mnie do kolejnych wniosków, mianowicie to trochę dziwne, że nieznajomy w ogóle podjął się ryzyka i wziął udział w strzelaninie; musiał mieć świadomoś rychłej śmierci. Dalej okazuje się, że facet nazywał się Caen Frinn i należał do jakiegoś zakonu. Intuicja podpowiadała mu, by wyjść za Bane’em na zewnątrz, więc musiał podejrzewać, z kim będzie stawał w szranki. Gość zdawał się Bane’a znać, zresztą ten sam powiedział mu, że w rzeczywistości… jest trupem. To było jasne, że niezależnie od tego, czy Caen trafi, czy nie, umrze, bo Bane nie padnie od strzału – kogoś takiego jak on nie zabije kula w czaszce. Moim zdaniem ten cały Frinn bezsensownie dał się zastrzelić i taki z niego zakonnik polujący na żywe trupy jak z koziej dupy trąba.

 

Bane w końcu znalazł to[,] czego szukał. 

 

– Nie jesteś, [przecinek zbędny] jak my! – ryknął grubas na przedzie. Miał rzeźnicki strój, w dłoni jednostrzałową wiatrówkę.

Bane chciałby móc posłać mu uśmiech – paskudny, dotykający samej duszy.

– Nie – odparł spokojnie. – Nie jestem.

Odwrócił się i, nieniepokojony przez nikogo, na zawsze opuścił miasteczko West Orte.

 

Końcówka majstersztyk, aż zaczęłam współczuć Bane’owi. W dodatku ostatnie zdanie to niezły cliffhanger – od razu chce się przejść do dwójki, by sprawdzić, gdzie tym razem trafi twój protagonista. Zapewne do wspomnianego już emporium, którego istoty do tej pory nie zdradziłeś. I bardzo dobrze, bo dzięki temu będę mogła sama je poznać, gdy już się w nim znajdę. Miodzio!

 


II

Zwykle nie przychodzą tutaj tacy, [przecinek zbędny] jak ty, ale miałem z wami do czynienia. – Od tej pory nie będę już wspominać o tego typu potknięciach. Najlepiej za pomocą lupki wyszukaj wszystkie jak i zweryfikuj ich poprawność. Gdy wprowadzona przez nie część składowa jest krótka i nie zawiera czasownika, przecinek będzie zbędny.

 

Te ubrania były o wiele lepsze. Kurtka z kapturem nie była dziurawa na plecach, rękawiczki zdarte, a spodnie porwane. – Powtórzenie, choć nie ono budzi moje wątpliwości, a niespójna składnia. Obecnie mamy: Kurtka z kapturem nie była dziurawa na plecach, rękawiczki (domyślnie: nie była) zdarte, a spodnie (domyślnie: nie była) porwane. A co powiesz na:

Te ubrania były o wiele lepsze. Kurtka z kapturem nie miała na plecach dziur, rękawiczki nie wyglądały na zdarte, a spodnie – na porwane. W tej wersji domyślny pozostaje czasownik wyglądały, którego odmiana jest zgodna z kolejnym podmiotem: spodnie.

 

A zatem, od czasu do czasu, przychodzą do nas ciała, z których ściągamy skórę, ale rzadko trafiają się takie, które się do tego nadają. – Przeczytaj, proszę, to zdanie z zachowaniem wszystkich akcentowanych pauz oddechowych, które wyznaczają przecinki. Niech te pauzy mają taką samą długość. Trochę kwadratowo się robi, prawda? Możesz albo zrezygnować z przecinków wydzielających od czasu do czasu (które nie musi być traktowane jako wtrącenie), albo wydzielić tę część na przykład myślnikami. Te drugie wprowadzają nieco dłuższą pauzę. Inna wartość tej pauzy dodać może nieco melodyjności. 

 

– Nie da się szybciej? – zapytał, zaciskając zęby. – Nie znasz innego sposobu?

Mężczyzna potarł dłonie, na jeden, [przecinek zbędny] krótki moment uśmiechnął się przebiegle. Bane, wbrew sobie, pozazdrościł mu tego. Jego ciało nie było już zdolne do takich zwykłych, ludzkich gestów. Gdy się dziwił, nie miał jak tego okazać. Gdy się wściekał, pozostawał niezrozumiany. A jeśli chciał żyć wśród ludzi, musiał na powrót ich przypominać.

– Inny sposób – zaczął cicho, pochylając ku niemu głowę – zawsze się znajdzie. 

 

Zauważ, że w drugim akapicie zmienia się podmiot. Wpierw jest nim mężczyzna (ergo: sprzedawca), a następnie same Bane – i trwa to już do końca akapitu. W kolejnym pada wypowiedź dialogowa, której komentarz narracyjny to zaczął cicho. Wychodzi więc na to, że dialog zakończył sam Bane – podmiot nie uległ zmianie. Może w słuchowisku pokroju „Wiedźmina” od Fonopolis na stu aktorów byłoby słychać różnicę po głosie bohatera, ale w samym tekście tego nie widać. A jednak to ważne, by spójność podmiotów była zachowana. Jeśli mówca się zmienia – powinieneś to zaznaczyć. I choć czasem zdarza się, że – głównie po kontekście – łatwo wywnioskować, kto się wypowiada, nie każdy czytelnik będzie czytał z uwagą, zastanawiając się nad tym; zdecydowanie lepiej upłynnić mu odbiór, by nad takimi prostymi rzeczami zastanawiać się wcale nie musiał. Dzięki temu będzie mógł on skupić się na lekkim chłonięciu treści i wnioskowaniu nad tym, co ukryte; co chcesz przekazać gdzieś między wierszami.

 

Bane zacisnął pięści, gotów wyrwać medalion z rąk grubasa, [przecinek zbędny] chociażby dla samej satysfakcji.

 

W dialogu pada informacja, czym właściwie jest emporium. Gdy autorzy korzystają z takich rozwiązań, podobnym fragmentom niejednokrotnie zarzucić można ekspozycję dialogową, czyli nienaturalną wymianę zdań, w której to postaci tłumaczą sobie oczywiste dla siebie rzeczy. W twoim wypadku tak nie jest – dialog wypada naturalnie, a nie sztucznie; w dodatku wypowiedź sprzedawcy jest podszyta ironią: 


Kal B. Bane sięgnął ku artefaktowi, ale mężczyzna cofnął dłoń, odcinając go od nadziei.

– Dwadzieścia tysięcy – rzucił. – I ani talara mniej.

– Dwadzieścia tysięcy?! – krzyknął. – Na mózg ci padło, człowieku?!

– To emporium – odparł kąśliwie, ale spokojnie – nie pierwszy lepszy bazar. Kupują u nas sami Magowie i ich Adeptki, handlujemy z Zakonem Wiernych i każdym, kto się liczy w tym kraju. Nie myśl sobie, że twoje wrzaski zmienią cenę. Dwadzieścia pięć tysięcy i ani talara mniej!


 



Ge-nia-lne! Choć – z innej strony – wydaje się też dość kliszowe i gdy zna się dobrze kino tegoż gatunku, rozwiązanie nie powinno chyba dziwić i zachwycać aż tak. A jednak właśnie to czuję: zachwyt nad świetną lekturą, której czytanie zapewnia mi rozrywkę. 

Dzieje się tak zapewne dlatego, że w tym tekście praktycznie wszystko się zgadza. Narracja i jej stylizacja współgrają z gatunkiem i, przy okazji, główną postacią – to ważne, bo całość jest personalizowana, pisana z uwzględnieniem tego całego mitycznego POV, który wielu autorom spędza sen z powiek. W przypadku „Torra Mundo” POV pasuje również do wypowiedzi dialogowych, dlatego też nie ma się poczucia jakiegoś przekłamania. To, co Bane ma w swojej głowie i to, w jaki sposób myśli, znajduje swoje odzwierciedlenie w sposobie prowadzenia rozmowy z innymi postaciami. Mowa pozornie zależna przeplata się z myślami Bane’a, a więc mową niezależną. Idealny przykład? Na szczęście nie muszę szukać daleko:

 

– Przed chwilą było dwadzieścia.

– A zaraz będzie trzydzieści. Wierz mi, znajdą się tacy, co zapłacą każdą cenę.

Co teraz? Bane nie posiadał takiej sumy, nigdy nie widział podobnej ilości talarów na oczodoły. Ale jeśli się nie ukryje, może nie dożyć do dnia otrzymania nowej skóry.

Wszystko idzie nie tak, jak trzeba. Co mi po wolności, jeśli jestem tropiony? Zawsze będę uciekał, zawsze będę narzędziem, które zniknęło i trzeba je znaleźć tylko po to, by wyrzucić na śmietnik. Ale przecież byłem… jestem człowiekiem!

 

Z jednej strony Bane w ostatniej chwili się poprawia, z drugiej – przesiąkł już swoim nie-życiem tak bardzo, iż z łatwością przychodzi mu ironiczne przekształcanie frazeologizmów. Nie dostrzegam tu z bezsensownej sprzeczności, a wręcz przeciwnie – doceniam, że bohaterowi zdarza się taka drobna hipokryzja. Choć spróbował się poprawić, próbując przekonywać siebie, że nadal ma w sobie coś z człowieczeństwa, gorzka rzeczywistość, którą podświadomie zna i pierwsza rzuca się na myśl, jest po prostu inna.

Wrażenie na mnie robi również to, w jak rozsądny, a i ostrożny sposób Bane rozumuje. Niby pod uwagę bierze dość logiczne rzeczy – sprzedawca zapewne chce go oszukać – na które sama powinnam wpaść, jednak przez to, że tak dobrze, lekko się czyta, nawet o tym nie myślę. Bane wychodzi więc w moich oczach na bohatera aktywnego (w tym wypadku takiego, który analizuje sytuację, w której się znalazł), wręcz fascynującego (według J. Winiarskiego, autora książki „Po bandzie!”, fascynujący bohater to ten, który działa – musi być bardziej aktywny niż reaktywny). Chce się za nim iść i śledzić dalsze jego losy oraz dobrze mu się życzy. Nawet wtedy, gdy okazuje się, iż Bane pomylił się w swoim osądzie. Och, to przecież takie ludzkie, prawda? Skłonności do nadinterpretacji w przypadku POV są w cenie. W przypadku narratora wszechwiedzącego byłyby niewskazane, ale gdy bohater narracją stale przekazuje mi, co myśli, wręcz oczekuje się od niego, że gdzieś może się potknąć, coś źle odebrać. To właśnie generuje konflikty fabularne:

 

Weźmiesz ode mnie pieniądze, a później powiadomisz Magów, pomyślał z goryczą. Dasz im wszystkie informacje, w którą stronę poszedłem, co zamówiłem, poślesz za mną najemników, by liznąć część nagrody za moją łysą czaszkę.

– Ty skurwysynu – szepnął, nie potrafiąc się powstrzymać. – Chcesz mnie sprzedać!

Grubas przestał się uśmiechać.

– Nie, nie! – zaprzeczył. – To Emporium, tutaj sprzedajemy i kupujemy, nie więcej, nie mniej. Rzeczy i usługi, panie B. Nie pokazałem ci medalionu bez powodu. Tak się akurat składa, że przydałby mi się w szeregach ktoś taki jak ty.

 

Nie masz pojęcia, jak bardzo doceniam takie drobne smaczki jak określanie w POV drugoplanowych postaci w sposób naturalny dla bohatera prowadzącego scenę. I choć po poprzedniej scenie, w której ten oficjalny przeciwnik trochę pod tym względem kulał, myślałam, że właśnie na tym będę cię przyłapywać, w tym rozdziale w ogóle nie dostrzegam podobnych słabych stron, które mogłabym ci wypunktować. Grubas rządzi!

 

Gruby nie dokończył[,] zdzielony w policzek rączką noża. Splunął krwią. Bane, [przecinek zbędny] zasłaniał się nim jak tarczą, kierując się do wyjścia. Przy okienku zabrał swój rewolwer i odrzucił nóż.

Muszę uciekać. Uciekać jak najdalej!

Bane targał grubego ze sobą po schodach w górę, krok po kroku, właz otworzyła im dwójka najemników ze strzelbami. 

 

Przy czym w powyższym cytacie nie musisz wspominać, że to akurat Bane targa grubego. Od zdania zasłaniał się nim… podmiot nie uległ zmianie. Wszystkie podkreślone czasowniki dotyczą tego samego bohatera i jest to logiczne.

 

– Myślisz, że uciekniesz, Kal? – odezwał się paskudnym, śliskim głosem. – I gdzie pójdziesz? Na pustynię, by zginąć, zniknąć w piachu? Jesteś nasz, należysz do nas. Każda twoja kość, każda twoja myśl, każda najmniejsza cząstka twojego istnienia jest nasza. Nie uciekniesz… – [nowy akapit] Bane’owi chwilę zajęło, by zrozumieć, kto do niego mówi. Mag… – Tutaj konieczny jest akapit. Bez niego w pierwszej chwili do czytelnika dociera błędna informacja o tym, że cała przeczytana wypowiedź dialogowa należała właśnie do Bane’a. Zapamiętaj po prostu, że jeden akapit to jedna wypowiedź jednej postaci. Wypowiedź ta wprawdzie może zostać przerwana komentarzem narracyjnym wtrąconym w nią, ale nadal całość przypisana jest tylko jednemu bohaterowi. Gdy bohater ten się zmienia, analogicznie trzeba otworzyć mu kolejny akapit. 

 

Nie mam uwag do zakończenia tego rozdziału. No, może poza wyrażeniem swojej obawy, że jeśli każdy rozdział będziesz kończył z takim rozmachem i w dodatku cliffhangerem, to czytelnik szybko do tego przywyknie i za moment trudniej będzie go zaskoczyć. W takich tekstach apetyt rośnie w miarę jedzenia; wspominałeś o tym w komentarzu na pliku, który mi przesłałeś – podobno twoja beta zauważyła spadki napięcia. Na tym etapie jeszcze tego nie czuję, ale mogę już powoli podejrzewać, że to nie spadki, a po prostu długotrwałe utrzymywanie równego poziomu. Czasem wcale nie trzeba robić kroku w tył, by się cofać – wystarczy nie iść w przód. Czytelnika oczekiwania będą rosnąć tak czy siak, im bliżej będzie mu do punktu kulminacyjnego. Pomyśl, z jaką pompą będzie musiał nastąpić, by przebić to, co już zaserwowałeś do tej pory.

Nie znaczy to, oczywiście, że trzeba redukować napięcie na początku i, broń borze, usuwać co smaczniejsze fragmenty (chociażby sam ten chrzęst roztrzaskanej rzepki sprawił, że aż się skrzywiłam z bólu…). Ale trójka mogłaby być rozdziałem, który nie będzie miał aż takiego rozmachu i pozwoli czytelnikowi odetchnąć, a tobie – uśpić jego czujność, by kolejne wydarzenia uderzyły go bardziej. Tak to właściwie zwykle powinno działać, że po scenach będących punktami zapalnymi (te pościgi! te wybuchy!) następuje czas akcji wschodzącej, czyli wszystkie te pozornie mniej znaczące, pasywne momenty, dzięki którym choć na chwilę akcja przybiera normalne tempo. Jeśli takie momenty pojawiają się w twoim tekście, a więc nie prowadzisz go, stale trzymając stopę na gazie i łapiąc ostre zakręty, to… dobrze. Wbrew pozorom. Nie musisz martwić się, że momenty te będą dla czytelnika nieatrakcyjne, nudne, pozbawione napięcia – to właśnie dzięki nim napięcie będzie działać tam, gdzie powinno, a ty zachowasz kontrolę i zakończenie wybrzmi mocniej.


 

III

Miasta zmieniły się w gruzy, kiedy wyschły studnie, a wieża Torra Mundo, położona gdzieś w centrum, zawaliła się do połowy. – Zdanie jakby sugeruje, że wieża także upadła z powodu suchych studni. Na pewno to miałeś na myśli?

 

W takich chwilach dobitnie odczuwał upływ czasu, jaki spędził w zamczysku maga, odcięty od własnej świadomości. – Szkoda, że to właściwie tylko ekspozycja i nie miałam okazji odczuć wskazanych emocji w tej scenie, bezpośrednio w POV bohatera.

 

Ale zagrożenie i tak nadeszło po zachodzie słońca, gdy temperatura gwałtownie spadła i zerwał się wiatr. – O, a tutaj świenie, że zadbałeś o research. Zdarzało mi się choćby w pracy redagować teksty, w których to bohaterowie w środku nocy na pustyni nadal odczuwali nużący gorąc. No dobrze, tutaj mamy fantasy, więc na upartego można by stwierdzić, że mogłyby wtedy panować właśnie takie warunki, może i dałoby się je obronić. Mimo to doceniam, że w tej kwestii poszedłeś w realizm.

Z innej strony… czemu dla Bane’a wiatr i niska temperatura miałyby być zagrożeniem?

Edit: Ach, okej, zdanie dalej okazuje się, że nie chodziło wcale o pogodę, a wyczuwalną w tych warunkach magię, z której korzystali zbliżający się przeciwnicy. Czyli że co, szykuje się kolejna bitka…? 

 

Bane wyczuwał ich, magia utrzymująca go przy życiu pomogła w zlokalizowaniu przeciwników. Sięgnął po rewolwer, wycelował w ciemność, niepewny, ilu ich było. Czuł co najmniej trzech, ale podejrzewał, że przyszli w większej przewadze liczebnej. Nie mieli do czynienia z pierwszym lepszym trupem. – Przewaga poniekąd zawsze jest większa. Może znaczną? Poza tym przyjść w przewadze naprawdę dziwnie brzmi. Podejrzewam, że ta fikuśna konstrukcja wzięła się z chęci uniknięcia powtórzenia czasownika mieć (mieć przewagę/nie mieć do czynienia). W takim razie może spróbujmy ugrać to tak: Czuł co najmniej trzech, ale podejrzewał, że mieli znaczną przewagę liczebną. Przecież nie szli na spotkanie z pierwszym lepszym trupem…

 

Wyłonili, mierząc do niego ze strzelb, Kal uchyli[ł] się przed gradem śrutów, wystrzelonym w jego stronę. – Ale co wyłonili? Brakuje enklityki się. Wprawdzie można ją pomijać, ale tylko w konkretnych sytuacjach [KLIK]; ta ewidentnie taka nie jest – drugie się dotyczy już innego podmiotu (Kala). A co powiesz na: Wyłonili się, mierząc do niego ze strzelb; Kal zrobił unik tuż przed gradem śrutów wystrzelonych w jego stronę. W tej wersji przy okazji pozbywamy się drugiego przecinka, co wzmacnia dynamizm. Pierwszy natomiast zastąpiłam średnikiem, by zaznaczyć nagłą zmianę podmiotu.

 

Najemnicy nie przerywali ostrzału, waląc wszystkim, co mają [mieli]. – Może to już wyższa czepliwość z mojej strony, ale niniejsze zdanie to akurat mocny truizm. Skoro walili wszystkim, co mieli, to wiadomo, że nie przerwali ostrzału. Zdecydowanie lepiej brzmiałoby po prostu: Wyłonili się, mierząc do niego ze strzelb; Kal zrobił unik tuż przed gradem śrutów wystrzelonych w jego stronę. Walili wszystkim, co mieli; położył się bokiem, wychylił zza osłony– O, widzisz, w takim wypadku możesz pominąć zdublowane się, bo oba dotyczyłyby tej samej postaci.

 

Pociągnął delikatnie za spust, rewolwer wypluł kulę, która przebiła się przez szyję mężczyzny, rozlewając po jego piersi strumień krwi. I wtedy coś się stało. W powietrzu pojawiły się nerwowe sploty magii (…). – Podkreślone zdanie aż się prosi, by znaleźć się samotne w nowym akapicie. Czytelnik poświęci ten dodatkowy ułamek sekundy, by do niego przejść, a potem kolejny, by wzrokiem przejść do trzeciej linijki. Czas ten zagra na twoją korzyść, dodatkowo wzmacniając napięcie. Gdy takie kluczowe zdanie pojawia się w środku dłuższego akapitu, nie robi aż takiego wrażenia; jakby wtapia się w tłum.

 

No i właśnie tego się trochę obawiałam. Czwórka nie dała mi wytchnąć; choć wspominałeś, że Bane zrezygnowany tułaczką przysiadł wśród suchych drzew i zanurzył się w myślach o niczym oraz że chciał chwili wolności, choćby miał ją mieć na tej martwej ziemi, w rzeczywistości tego nie odczułam. Ograniczyłeś jego POV do krótkiej ekspozycji o tym, jak Bane się czuje i jakie ma zamiary, ale nie mogłam doświadczyć, jak próbuje choć chwilę odnaleźć się w tej samotności wraz ze wspomnianymi myślami. Szkoda, bo może wraz z Bane’em próbowałabym odpocząć, jednocześnie nie tracąc czujności – w końcu jesteśmy poszukiwani. Zagrożenie nadeszło słusznie, ale moim zdaniem niepotrzebnie stało się to praktycznie od razu. Spieszysz się gdzieś? Ktoś cię pogania?


 



Od strzelaniny w dwójce minęło zbyt mało czasu antenowego, by zaskoczyć się kolejną sceną dynamiczną o podobnym charakterze – w końcu bohater znów po prostu chwyta za rewolwer. 

 

Kala przeszedł dreszcz, to nie było zjawisko naturalne. Umysł podpowiedział mu jedną odpowiedź: Mag! – A to nie było wiadome już wtedy, gdy Bane domyślił się, że jego przeciwnicy używali magii, by przeżyć w niesprzyjających warunkach? Albo w ogóle żeby cokolwiek widzieć nocą na pustyni? Wyczuwać obecność Bane’a? Przy okazji szkoda, że nie wyjaśniło się, jak dokładnie go znaleźli. Dziwne, że Bane nie poświęcił temu więcej myśli.

 

Najemnicy zaczęli krzyczeć, a sekundę po tym Bane nie słyszał już nic, prócz walącej się ściany wieży Torra Mundo, która z okropnym świstem spadła prosto na nich, pchana przez splot magii. – Świst oznaczałby, że ściana spadła bardzo szybko, w mgnieniu oka, niemalże jak kula strzelby. Trudno mi to sobie wyobrazić, nawet biorąc pod uwagę, że do zwalenia jej użyto magii. Określenie waląca się ściana już samo w sobie budzi wyobrażenie raczej ciężkiej, solidnej konstrukcji spadającej z hukiem.

 

Bane odskoczył z przerażeniem, zasłaniając czaszkę przed odłamkami. Poczuł, że się unosi, niewidzialna siła rwała nim na boki, odzierając [go] z własnej woli. Medalion, do tej pory ukryty w kieszeni, wystrzelił w powietrze jak pocisk, gdy materiał kurtki się rozpruł i zniknął w mroku.

– Nie! – zdołał krzyknąć (…) – z fragmentu wynikałoby, że w mroku zniknął nie medalion, a materiał kurtki. Ostatecznie nie wiadomo też, co krzyczało. 

Dalej podobnie:

(…) krzyk zgasł żałośnie wśród wiatru, który nie miał zamiaru słuchać. Z łatwością porwał go w górę, rzucał nim tak, jak dla zabawy podrzuca się monetę. Burza odebrała mu [temu wiatrowi?] wzrok (…).

 


IV

Obudziły go głosy, choć Bane z początku sądził, że coś mu się śni. Miał przynajmniej taką nadzieję. Nie pamiętał, kiedy ostatnio śnił. Stworzenie na nowo w laboratorium maga, obdarcie z ciała i pozostawienie tej kupy kości pozbawiło go wiele z człowieczeństwa. – To już wiemy. Właściwie szkoda, że zdanie ma tak oznajmujący, suchy charakter. Wcześniej w POV Bane’a dało się wyczuwać np. poirytowanie albo żal lub zmęczenie czy złość, a tutaj jednak mi tego zabrakło. Na tym etapie już wiem, że bohater nie jest człowiekiem, choć pamięta, jak to jest nim być; gdy o tym myśli, na pewno coś czuje i wyciąga znacznie głębsze wnioski. Gdybyś napisał: pozbawiło go zbyt wiele albo aż tak wiele… (koniecznie z wielokropkiem!), czytelnik wyczułby w tym chociażby drobny zawód. To wprawdzie tylko przykład, luźna sugestia, z której nie musisz korzystać, ale którą chcę ci pokazać, że suche informacje imitujące narratora wszystkowiedzącego nie są najlepszą opcją w przypadku tekstu na ogół pisanego w POV.

 

W takim momencie chciałby móc otworzyć oczy, spojrzeć na świat jak dawniej. Nie było to możliwe. Widział wszystko tak, jak pokazywała mu to magia i jedynym pocieszeniem było, że widoki nie odbiegały zanadto od znanej za życia rzeczywistości. – O, a to ciekawe, bo do tej pory niezbyt często miałam okazję tego doświadczyć. To znaczy w całym swoim nie-życiu Bane wydawał się dość ludzki, łatwo było mi zapominać, że w rzeczywistości nie ma oczu, a widzi magią. Było to co prawda wspomniane kilkukrotnie, jednak wprost, a mam wrażenie, że nie przełożyło się aż tak na opisy miejsc czy innych ludzi. Jako że prowadzisz tekst narracją personalną, ciekawym uzupełnieniem jej i zwiększeniem immersji z magiczną postacią byłoby oddanie tego, w jaki sposób widzi, właśnie w partiach narracyjnych. Zdaję sobie przy tym sprawę, że to też musi być okropnie trudne – w końcu czytelnik na samym początku jeszcze nie wie, że bohater różni się od człowieka; wychodzi to na jaw w pierwszych scenach, ale nie od razu. Mimo wszystko na pewno znalazłbyś w tekście miejsca, w których mógłbyś podkreślić, jak inaczej funkcjonują zmysły Bane’a, dzięki którym odbiera i przetwarza rzeczywistość. Takim miejscem mogłoby być chociażby emporium lub właśnie pustynia.

Nieznaczne uzupełnienie opisów również sprawiłoby, że czytelnik nie miałby wrażenia ciągłego gnania gdzieś na łeb na szyję. Tak, wiem, że nie chcesz, by napięcie spadało, ale nie masz się czego bać. Ja na twoim miejscu zaczęłabym się bać raczej tego, że ktoś za tobą nie nadąży i za szybko wytraci energię. 

 

J. Winiarski, „Po bandzie”, str. 169, Podrozdział: Fabuła i jej struktura

 


W powietrzu rozeszła się fala magii, która poszukiwała celu. Znalazła go po chwili, przenikając kości Bane’a, [?]

Starzec odskoczył, puszczając żebro.

 

Bane zerwał się na nogi. Nie rozumiał sytuacji, nie wiedział, gdzie jest, ale wiedział jedno. Człowiek obok niego był magiem! – A Bane nie wiedział, że znajduje się wśród magów już wcześniej? Przecież w dialogu, który słyszał, udając, że śpi, jasno wynikało, że dziewczynka użyła magii: Ty go tu sprowadziłaś, rzuciłaś zaklęcie, choć ostrzegałem cię, byś tego nie robiła bez mojej zgody. 

Dalej podobnie:

– O kurde – westchnęła. – On naprawdę żyje! Mistrzu, czy ja śnię? Czy to omamy, czy jakieś opary z twoich kadzidełek były zepsute i się ubzdryngoliłam? – No przecież Mellicente przyznała chwilę wcześniej, że naprawdę widziała, jak Bane żyje: Ale przysięgam, widziałam, jak się rusza. 

Mimo tego podoba mi się atmosfera sceny. Zarówno Mell, jak i jej mistrz tworzą zgrany i dość zabawny duet, którego jak Bane nie spodziewałam się spotkać w tak ponurym i smutnym uniwersum. Stylizacje językowe obu nowych postaci oddają ich niefrasobliwy, życzliwy i otwarty charakter. 

 

Od kiedy tylko cię przyjąłem[,] mam coraz mniej…

 

Nie było to trudne, gdy ma mistrz demencje[ę] i przepis wyrył dłutem na ścianie.

 

– No, no, no – mruknął z dziwnym zadowoleniem. – Nie wiem, czym dokładnie jesteś, ale podejrzewam, że opowiesz nam wszystko przy obiedzie. Mellicente, każ przygotować coś na ząb.

Dziewczyna westchnęła ponownie.

– Oczywiście, mistrzu – rzekła znudzona. – Za pozwoleniem oprowadzę po pańskiej posiadłości naszego gościa.

– Ach, tak, tak! Oczywiście. – Spojrzał jeszcze ciekawsko na Bane’a i wycelował w niego palcem. – Jesteś zatrudniony! – zawołał, po czym uśmiechnął się szeroko i wyszedł z pokoju.

Cisza, jaka po tym nastała, była krępująca. Bane potrząsnął głową i zapytał:

– Do czego mnie zatrudnił?

Mellicente pokręciła głową.

– Nie mam pojęcia. 

 

Okej, zupełnie nagle i jakby z przypadku, w przyjemnym chaosie sytuacyjnym okazuje się, że rozdział ma charakter mocno komediowy. Na początku jest zabawnie, potem – zabawniej… Mam przy tym świadomość, ale i realną obawę, że tę granicę naprawdę łatwo ci będzie przekroczyć. Już teraz na niej balansujesz, a nic nie zapowiada, byś zwolnił tempo czy zmniejszył intensywność żartów. Jeszcze mi nie przeszkadzają, potrafię je docenić i nieźle się bawić, ale coś mi mówi, że za chwilę może to ulec zmianie.

 

Wysoko. Pewnie bym się rozbił, kości by pękły, a sam się nie poskładam. Dorwałby mnie jakiś sęp, [przecinek zbędny] albo gorzej —  [półpauza zamiast pauzy] sam mag.

 

– Zróbmy tak – powiedziała, strzelając palcami. – Oprowadzę cię, a jeśli ci się nie spodoba, odprowadzę do wyjścia. Co ty na to?

– Nie spodoba mi się. 


Coraz częściej Bane zaczyna mi przypominać Pratchettową Śmierć. Ona także pozostawała otwarta na ludzi i nieraz zastanawiała się, co ją od nich różni, ale jednak nierzadko okazywała dystans, ostatecznie świadoma swojej tożsamości i roli do odegrania. Nie pozwalała sobie na wszystkie przyjemności i nie dopuszczała do siebie myśli, czym w ogóle przyjemność jest, długo nie rozumiała jej istoty, bo też nie była skłonna jej poznać. U ciebie Bane tak długo pozostawał osamotniony i ukrywał swoją tożsamość, że nic dziwnego, iż jemu także trudno przychodzi pozytywne myślenie.

Edit: Szkoda tylko, że Bane znajduje się w tym stanie tak krótko; cały rozwój tej postaci sprowadziłeś do formy streszczenia. Przejdę do niego za moment.

 

– Miło mi cię poznać, Kal – wyciągnęła ku niemu rękę. Wyciągnęła od wielkiej. Kropka po wypowiedzi dialogowej.

 

Jednak wraz z tym uściskiem uciekła niepewność i strach.Uciekły, bo wymieniasz dwie składowe, z czego każda ma inny rodzaj.

 

– Najpierw pokazać ci dom, [przecinek zbędny] czy smoka?

 

Ludzie, którzy nie patrzyli na niego – na takiego, jakim naprawdę jest – nie istnieli. – Wychodzi na to, że ludzie, którzy nie patrzyli na niego, nie istnieli. A przecież wcale nie to chciałeś przekazać. No i ogólnie zdanie wydaje się niepotrzebnie skomplikowane, jakby kanciaste. Może: Ludzie, którzy widzieli go takim, jakim w głębi ducha był, nie istnieli.

 

Polowali na niego najemnicy z emporium, pewnie chcieli go sprzedać. (…) West Orte, rewolwerowiec z Zakonu Wiernych, Emporium i burza na pustyni N’Gaara (…). – No więc która wersja jest poprawna?

Na tej samej zasadzie raz piszesz zakon Wiernych, a innym razem Zakon Wiernych.

 

O, a ten fragment już nie przekonuje mnie aż tak:


Widok był niesamowity. Dziesiątki oaz, jedna obok drugiej, ułożone w skomplikowany wzór na pustyni, która miała stracić życie już dawno temu. Setki zwierząt przemierzających rozległe, żywe tereny i wielka, majestatyczna bestia unosząca się nad tym wszystkim. // Bane nigdy nie widział smoka, ale ten był daleki od jego wyobrażeń. Długie ciało na modłę podniebnego węża z paszczą wypełnioną setkami ostrych jak włócznie zębów lśnił piaskową bielą. Błony skrzydeł rozciągały się od szyi po ogon i rozchodziły, przez co przypominały dwa trójkąty.


Sam opis smoka, ale i pustyni widocznej z wieży, jest, ot, poprawnym opisem. Jednak dotychczasową narracją personalną przyzwyczaiłeś mnie do tego, że potrafisz mocniej wczuwać się w Bane’a i oddawać jego emocje. Tutaj zaś ograniczyłeś się tylko do wyrażenia, że widok był niesamowity. Bane niby więc zachwycał się nim, ale właściwie na tym się skończyło. Kiedy smok pojawia się nieco bliżej, nie wiem, oblizuje zęby na widok obcego, Bane i jego przemyślenia, jego POV, znika kompletnie (dopiero po chwili dowiadujemy się, że magia zwala Bane’a z nóg, ale wydaje się to trochę za późno). Jakbyś nagle przeszedł do narracji prowadzonej narratorem wszechwiedzącym. Nie wiadomo, jak bohater reaguje na smoka, może chociaż cofnąłby się instynktownie? W końcu nie ufał jeszcze dziewczynce. Może zachwyt i podziw przeplotłyby się w nim z myślami o tym, że tak wielkie szczęki zapewne z łatwością pogruchotałyby te kości… Pamiętasz, jak Bane niedawno rozmyślał o tym, że gdyby wypadł z wieży, długo musiałby się zbierać i prędzej sępy zajęłyby się jego szczątkami…? O tym właśnie mówię, tego chciałabym w rozdziale czwartym (i na początku trzeciego…) trochę więcej. Tego Kala w Kalu jak cukru w cukrze. A najlepsze, że jak chcesz, to potrafisz. 

Tyle że akurat ten fragment wyglądał, jakby ci się nie chciało.


No i znowu odnoszę wrażenie, że wszystko wokół mnie dzieje się zdecydowanie za szybko. Okej, Bane też ma takie wrażenie, ale jednak gdyby dodać odrobinę opisów, nadal miałby podstawy, by tak uważać, a czytelnik mocniej osadziłby się w nowym miejscu akcji.

 

Chwycił się poręczy, gdy ugięły się pod nim kolana, a wpływ smoka wzmógł się tak bardzo, że niemal usłyszał jego myśli. – Pomieszane podmioty.

 

Był nieuchwytny jak piorun, Bane ledwo nadążał za nim wzrokiem, ale gdy zawisł przed nimi w powietrzu, dostrzegł go wyraźniej niż dotąd. (…) dostrzegł dziewczynę wyraźniej, niż wcześniej. Miała jasne włosy i dziecięcą twarz, a wokół oczu coś, co z początku uznałby za zmarszczki, było łuskami. Jej oczy miały pionowe źrenice, nos płaski jak u węża, uszy ostre jak sztych mieczy. – Właściwie taki ogólnik jak jasne włosy – widoczne na pierwszy rzut oka – Bane mógł zauważyć już wcześniej, tutaj zaś przejść do szczegółów. Bo w sumie wystarczający czas przebywamy z bohaterką; ja na przykład zdążyłam już sobie wyobrazić ją jako rudą.

Tym bardziej że już wcześniej Bane dostrzegł, iż Mellicente zaśmiała się w głos, odchylając głowę w tył i przeczesując dla efektu włosy. Skoro to widział, musiał dostrzec ich barwę.

 

Rosnący niepokój rósł wraz z poczuciem przynależności. – Po prostu: Niepokój rósł wraz… 

 

(…) Mów, co zrobiłaś? Jakiego zaklęcia użył twój mistrz, by znów mnie zwieść?!

Nic, przecież ci tłumaczę! – krzyknęła, biorąc się pod boki. – W odpowiedzi dziewczynki, by zachować płynność, odniosłabym się raczej do ostatniego pytania. Może: Żadnego, przecież ci tłumaczę! 

 

To nie może być prawda… Nie może. // Na samą myśl, że to może być tylko ułuda, niespełnione marzenie, przejmował go lęk. Gdyby okazało się to fałszem, byłoby to jednocześnie gorsze, [przecinek zbędny] niż jawna niewola.

 

Ale jeśli… Jeśli Mel go nie okłamywała, znaczyło to, że nie był sam. – Gdy po wielokropku zdanie jest kontynuowane, rozpoczyna się je od małej litery. Czyli:

Ale jeśli… jeśli Mel go nie okłamała, to (…).

Lecz przykładowo:
Ale jeśli… A zresztą nie warto było się nad tym zastanawiać.

 

Cóż, moje obawy niestety się sprawdziły. Początkowy zapał co do bardziej lekkiego, luźnego rozdziału czwartego (rozdziału, który uznałam za bardzo obiecujący), wypalił się dość szybko. W pewnym momencie odniosłam wrażenie przesady i zmęczenia. Trudno mi wskazać konkretny fragment oraz jakoś mocniej zaargumentować swoje odczucie, spróbuję jednak zrozumieć, z czego mogło się ono wziąć.





Otóż jeszcze całkiem niedawno mierzyłam się ze śmiercią, doceniałam ciężki, westernowy klimat, potem trafiłam w zupełnie inne, bardziej nowoczesne i fantastyczne miejsce, a następnie spędziłam czas na pustyni. To wszystko działo się dość szybko i w sporym napięciu. Ono powinno w końcu opaść, by czytelnik mógł choć na krótką chwilkę odpocząć – idealnym miejscem byłby początek poprzedniego rozdziału, ale nie wziąłeś tej opcji pod uwagę, zamiast tego otworzyłeś kolejną scenę dynamiczną. Mam za sobą kilka krwawych jatek, a tu nagle sytuacja odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni i kolejny raz trafiam w kompletnie obce, dziwne miejsce, z marszu zmienia się również atmosfera. Nagle tekst zaczyna przedstawiać sytuację nie tyle zabawną, co wręcz groteskową, może nawet na pograniczu parodii. Mamy tu całą paletę elementów znanych z fantasy, ale przedstawionych w trochę przerysowany sposób – szalony, zapominalski mistrz i jego młoda uczennica, która jeszcze nie do końca panuje nad mocą; wspominanie nadużywania magicznych używek, bardzo szybkie nawiązanie przyjaźni z Bane’em, który nie dość, że jest chodzącym kościotrupem, to jeszcze chodzącym kościotrupem mordercą. Nikt go nie pyta, kim jest i skąd się wziął na pustyni, kto go poszukuje, nikt nawet ukradkiem nie zerka na jego rewolwer, ba, od razu się go zatrudnia i karmi. Gag gagiem pogania, czytelnik nie ma czasu zastanowić się nad względnym realizmem ani w ogóle wczuć się w to nowe otoczenie, bo po prostu jest w nie wepchnięty i doświadcza coraz to większych absurdów. W tym samym – naprawdę krótkim! – rozdziale poznajemy również smoka, po łebkach zwiedzamy wieżę i dowiadujemy się o działającej na niej iluzji, i że wieża jest najwyraźniej czymś na wzór Domu Dla Zmyślonych Zwierzaków Pani Foster czy cyrkiem w stylu Barnuma & Baileya, gdzie zrzesza się odmieńców, by chronić ich tożsamość przed złem całego świata. Mamy również obiad przy stole, wesoła atmosfera trwa w najlepsze, budząc nieufność w protagoniście, ale oczywiście na końcu rozdziału i tak okaże się, że Bane jednak pęknie, da się przekonać i zostanie w wieży. 


I wszystko to ogólnie brzmi wprawdzie super-fajnie, ale dzieje się na niewielkiej przestrzeni tekstu, przez co ostatecznie wygląda wręcz kreskówkowo. Oczami wyobraźni nie widzę już ukrywającego się szkieletu, chodzącego po jakby realnym świecie. Całe wyobrażenie w mojej głowie nabrało kreski nawet nie tyle z bajki Disneya, a rodem z Cartoon Network. Myślę, że efekt ten dałoby się trochę osłabić, zmniejszając natężenie nowych dla czytelnika bodźców, a przede wszystkim nieco rozciągając rozdział o dodatkowe opisy i przemyślenia Bane’a, jego POV – by czytelnik miał szansę wraz z bohaterem naprawdę lepiej poznać to miejsce, pomyśleć nad nim, zadziwić się nim. Przecież nie musisz do wszystkich wspomnianych sytuacji doprowadzać praktycznie naraz, jedna za drugą. Ten rozdział pood względem wydarzeń spokojnie mógłby się skończyć w połowie, ale być nieco dłuższy przez obecność bardziej soczystych, plastycznych i pochodzących od Bane’a opisów, w których jego podejrzenia i wnioski przeplatałyby się na bieżąco. No i sama Mell wprawdzie może być zakręconą nastolatką pragnącą pokazać nowemu towarzyszowi praktycznie wszystko naraz, ale nawet tak ekspresyjna, pełna energii postać mogłaby mieć jakąś granicę, by w wyobrażeniu czytelnika pozostać bohaterką realistyczną, a nie wyjętą z bajki dla dzieci. Tym bardziej że dziewczynka nie ma też lat pięciu, a z piętnaście.


To nie tak, że odrobinę, naprawdę niewiele ją temperując, odbierzesz jej cały charakter. Znów: nie tego musisz się bać, tak jak nie musisz się bać, że dodatkowe opisy nagle zanudzą twojego czytelnika na śmierć. W moim odczuciu tekst pod względem tempa akcji jest po prostu skrajnie dynamiczny i trwa to cały czas, od wielu przeczytanych stron. Być może jednak to, że obecnie odczuwam zmęczenie, wynika z moich prywatnych gustów czy możliwości percepcji, predyspozycji do czytania powieści bardziej soczystych, a mniej natarczywych w swoim tempie akcji. Przecież czytelnicy są różni i ich odczucia względem tekstów także będą się od siebie różnić. Może jednak lepiej nie otwierać się tylko na tych czytelników, którzy nastawieni są na powieści pełne bodźców i składające się głównie z elementów budzących ekscytację; pobierających z czytelnika spore pokłady energii…? Ciut-ciut wyważ tę scenę, a wystarczająco oddalisz się od granicy, od tej skrajności, która może zniechęcać część odbiorców lubiących czasami po prostu w jakimś miejscu pobyć z bohaterem i się tym nacieszyć. W tym wypadku naprawdę wierzę, że istnieje coś takiego jak złoty środek.

 


V

– Mistrzu… – jęknęła Mellicente[,] zasłaniając twarz. – Nie pomagasz.

 

I wyjaśniam, [przecinek zbędny] wszem wobec moje poglądy!

 

Bane wolał się nie odzywać w obawie, że dwójka czarodziejów mogłaby wyładować [wyładuje] na nim swój gniew. Gdyby mógł, uśmiechnąłby się pod kością nosową. 

 

(…) opadała mu lewa powieka, usta wykrzywiały w złym grymasie. – Naprawdę nie wiem, co ty masz z tym pomijaniem enklityki się. Bo co właściwie wykrzywiały bohaterowi usta? Do tego zachowałabym spójność konstrukcji, drugie i trzecie zdanie składowe zaczynając od podmiotu: lewa powieka opadała mu, a usta wykrzywiały się w złym grymasie.

 

Dlatego, [przecinek zbędny] dobrze ci radzę, Kalu B. Bane, przestać zaglądać w zęby darowanemu koniowi. 

 

(…) ale w przeciwieństwie do moich braci, zostało mi na tyle oleju w głowie, by nie używać mocy tak bezmyślnie jak oni. – Skoro w przeciwieństwie do braci, to wiadomo, że nie jak oni.

 

Trzymamy się od siebie z daleka[,] od kiedy tylko pamiętam, a lat mam zapewne więcej, [przecinek zbędny] niż ty.

 

Ja pamiętam czasy[,] gdy wieża Torra Mundo nie była jeszcze pod twoją kontrolą. 

 

Moi bracia sprowadzili tu wojnę, Apostatki wypaliły pustynie, [Z]zakon Wiernych wystrzelał wszystko, co żyje, a wieża w końcu runęła i leży nieużytkiem. Ja to zmieniłem[.][W]wskazał na siebie, a jego głos drżał coraz niebezpieczniej i gwałtowniej[.][P]przywróciłem pustyni spokój i życie. I już wtedy byłem stary!

 

Zwykle po śmierci jednego z braci, [przecinek zbędny] inni dzielą się jego mocą. – Bardzo lubisz wstawiać przecinki w miejscach, w których nie powinno ich być – najczęściej po okolicznikach. Przecinkami tymi nie rozpoczynasz kolejnego zdania składowego, a kontynuujesz zdanie proste (z jednym orzeczeniem, tu: dzielą). 

Zwykle po śmierci jednego z braci to właśnie okolicznik czasu; nie ma znaczenia jego długość. A przecież przecinka nie postawiłbyś w konstrukcji:

Po śmierci brata dostałem moc. – Zdanie pod tym kątem nie różni się przecież od twojego.

Tak samo tutaj:

(…) ale w przeciwieństwie do moich braci, [przecinek zbędny] zostało mi na tyle oleju w głowie. – Mógłbyś wprawdzie zrobić z podkreślonej części wtrącenie, ale w takim wypadku przecinek powinien pojawić się również po ale – jako otwarcie wtrącenia.

Wtrącenia możesz wprowadzać do zdań również myślnikami (albo nawiasami), nie służą do tego jednak średniki:

Wstał wtedy, chwycił to, co miał pod ręką; rewolwer z jakiegoś ciała i mieszek pełen monet; po czym uciekł.

Średnik stanowi połączenie przecinka i kropki. Najczęściej stosowany jest przy rozbudowanych wyliczeniach, czyli takich, w których przecinek jest częścią pojedynczego wyliczenia i nie mógłby wskazywać jego zakończenia; w sytuacji, kiedy nagle otwieramy nowe zdanie składowe i przechodzimy do kolejnego podmiotu, a nie chcemy wytracać płynności, stawiając twardą kropkę, przecinek natomiast wydawałby się nam zbyt słaby (często takie konstrukcje pojawiają się w scenach dynamicznych). 

Np.: Wstał wtedy, chwycił to, co miał pod ręką; rewolwer wyjątkowo dobrze leżał w dłoni.

W twoim przypadku podkreślenie nie jest jednak samodzielnym zdaniem składowym – nie zawiera orzeczenia – a stanowi klasyczny przykład wtrącenia. Dlatego też całe zdanie powinno zostać zapisane w ten sposób:

Wstał wtedy, chwycił to, co miał pod ręką – rewolwer z jakiegoś ciała i mieszek pełen monet – po czym uciekł.

 

Przyjmiesz mnie do Torra Mundo, [przecinek zbędny] czy wyciągniesz ze mnie moc Jaznala?

 

Nie mam żadnych uwag odnoszących się do nie-technicznej strony tego rozdziału. Zaznaczę tylko, że podoba mi się spójna i dość charakterystyczna stylizacja językowa maga – szczególnie używanie, ale nie nadużywanie frazeologizmów. Gość nie wydaje się już aż tak niefrasobliwy jak podczas pierwszego spotkania; cieszę się, że tym razem pozory mnie zmyliły i dałam się zaskoczyć. Wprawdzie nie odczuwam przed nim lęku ani nie podejrzewam go o jakieś złe rzeczy, ale uznaję jego siłę i na miejscu Bane’a także respektowałabym ją. 

Ujęło mnie również sedno samej rozmowy i psychologiczne jej podłoże. Bo czy pozostając w bezpiecznej wieży, w której można zaspokoić wszystkie najważniejsze potrzebny piramidy Maslova, w tym także potrzeby przynależności, uznania czy samorealizacji (w końcu Bane będzie mógł podjąć pracę), można mówić o wolności i poczuciu prawdziwego szczęścia? Wieża, jak przyznaje sam mag, jest wprawdzie klatką, ale paradoksalnie Bane może w każdej chwili z niej wyjść – na własne życzenie. Tar’Varon na podstawie doświadczenia, a więc zachowań pozostałych podopiecznych, wysuwa tezę, że Bane nie zrobi tego, bo życie w wieży może okazać się dla niego wystarczające, satysfakcjonujące. Wolność to pojęcie względne – dla jednych będzie oznaczało niechęć w stosunku do samej istoty klatki, a więc potrzebę ucieczki, nawet jeśli na zewnątrz nie jest wcale tak bezpiecznie; dla innych oznaczać będzie możliwość wyboru: czy zostać, czy wyjść. Tar’Varon daje wprawdzie taką możliwość, ale zauważa też, że nikt z niej nie korzysta; ludzie zamykają się więc w klatce na własne życzenie. Z tonu maga i słów, których używa, można wywnioskować, że mężczyzna uważa ten fakt za pocieszny, mam wręcz wrażenie, że wieża jest jego eksperymentem społecznym, na którym może opierać swoje socjologiczne badania. Mag jest silny, co celowo podkreśla w rozmowie, by Bane niczego nie chciał kombinować; by po prostu dołączył do społeczności lub odszedł, ale nie chciał zanadto ingerować w jej strukturę. Tar ma pełną kontrolę – wiem to, czuję to, mimo że sam temu zaprzecza, jasno mówiąc Bane’owi o tym, że w każdej chwili może opuścić Torra Mundo. Po tej rozmowie jestem szalenie ciekawa, co zrobi Bane. Na jego miejscu, z jego doświadczeniem zapewne wolałabym zostać i się dostosować, by choć na jakiś czas odsunąć od siebie wizję niebezpieczeństwa czyhającego poza wieżą. W końcu na tym etapie nie wiadomo, jaką pracę ma podjąć Bane w wieży – moim zdaniem głupotą byłoby rezygnować przed zapoznaniem się z panującymi w Torra Mundo warunkami. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że moje podejście nie musi być jedynym słusznym i gdyby Bane odszedł z wieży od razu, także nie miałabym nic przeciwko, mogłabym zrozumieć jego decyzję (o ile zostałoby to przekonująco uargumentowane w jego POV). Bardzo doceniam, że potrafiłeś stworzyć taką sytuację, która wymusza własne refleksje. Dodałeś tym bardzo dużej głębi, której potrzebowałam, bo po ostatnim rozdziale trochę zaczęłam wątpić w ten tytuł. 

Edit: Jednocześnie szkoda, że ta poważna, bardzo realistyczna rozmowa i w ogóle genialna kreacja maga nie odnajduje swojego odzwierciedlenia na dalszych stronach tekstu. Wkrótce szerzej omówię, co mam na myśli.

 


VI

Jestem trochę zawiedziona faktem, że początek nowego rozdziału to wpierw ekspozycja:


Kal na początku nie potrafił się odnaleźć. Miejsce, gdzie mógł w spokoju odetchnąć, przycupnąć na kamieniu i nie martwić się, że ktoś zacznie do niego strzelać, było tak dziwnie, że aż niepokojące.


A chwilę dalej – streszczenie:


Wiele czasu się przystosowywał. W pierwszym tygodniu Mellicente pokazała mu okolicę, poznała go z osadnikami – równie dziwnymi, a czasami nawet bardziej, niż on sam. Niemal wszyscy byli uciekinierami z posiadłości magów.

Drugiego tygodnia prawie nie pamiętał, zarzucany coraz to nowszymi obowiązkami. Pomógł zbudować dom dla mężczyzny nazywanego Małym Gumim, choć “mały” nie było trafnym określeniem – był wielkości małej stodoły, a jego chata rosła z dnia na dzień u podnóża wieży.

Zanosił wodę i jedzenie zwierzętom, z których kara-hary – małe dziwa przypominające pół-koty, pół-lwy z jelenim porożem – oblegały mu nogi i podgryzały kości. Starał się zbliżyć do Rine, ale gdy raz to zrobił, smoczyca złapała go w pysk, poleciała w powietrze i z wysokości, której nie potrafił ocenić, zrzuciła do jeziora. Wyłowili go dwa dni później.

Trzeci i czwarty tydzień był czasem, który pokochał. Po prostu żył, bawił się, śmiał i uczył dzieci gry na instrumentach. Mieli talent do gry na gitarach, całkowicie ignorując przytargane przez panią Darę pianino, które wyciągnęła chyba z rękawa.


 



Niedawno narzekałam wprawdzie na nadmiar dynamizmu i zaraz pewnie sobie pomyślisz, że sama nie wiem, czego chcę, ale… naprawdę rozczarował mnie ten początek. Przeciwieństwem scen dynamicznych są sceny pasywne, czyli właśnie takie jak poprzednia rozmowa bohaterów – coś się dzieje na jakimś tle, wszystko można sobie wyobrazić. To po prostu kolejny etap wędrówki, w której towarzyszy się postaci. Natomiast streszczenia i ekspozycje w ogóle nie są scenami, a… ot, opisami. W rzeczywistości nie widzę Bane’a i jego interakcji z nowym otoczeniem, jedynie sobie o tym czytam, docierają do mnie bardzo ogólnikowe informacje. Wprawdzie dowiaduję się, że Bane nie potrafi się odnaleźć – ale nie było mi dane zobaczyć, jak się przystosowuje. Dowiaduję się, jak wyglądają inni mieszkańcy Torra Mundo – ale nie mogę ich poznać, stanąć z nimi twarzą w twarz. Dlaczego? Skąd decyzja, by tak pognać w przód, tylko szczątkowo informując mnie o tym, jak Bane naprawdę odnajduje się w nowym środowisku? Przecież na ogół piszesz POV, a tu nagle sięgasz po narratora wszystkowiedzącego, który po łebkach nakreślił mi sytuację, by przejść do względnie ciekawszych rzeczy. No ale gdybyś jedno czy dwa, albo nawet trzy ze streszczonych wydarzeń przedstawił w postaci następujących po sobie scen, mógłbyś zadbać o to, by były one na swój sposób ciekawe. By odkrywały nowe karty. Obecnie dopuściłeś do sytuacji, w której Bane już całkiem nieźle zna wieżę i jej mieszkańców – w końcu spędził w niej kilka tygodni – ale czytelnik zna ją kilka akapitów, prawie że w ogóle nie czuje tego miejsca. 


Być może zdecydowałeś się na taki ruch, bo opowiadanie docelowo nie miało być nowelą fantastyczną czy materiałem na powieść, ale tekstem, przykładowo, pisanym pod konkurs, np. do jakiejś westernowej antologii fantasy. W takim razie pominięcie etapu poznawania wieży i skorzystanie ze streszczenia wydaje się dobrym pomysłem – w końcu coś trzeba było pominąć. Nie dostałam od ciebie jednak informacji, by tekst był konkursowy, więc wstępnie założyłam, że nigdzie nie musisz się spieszyć. Pisałeś mi wprawdzie, że problem sprawiają ci krótkie formy, ale… czy to naprawdę musi być krótka forma? Masz predyspozycje, przede wszystkim warsztat, by napisać pełnowartościową powieść, i nie, wcale nie żartuję.

 

– Gdzie ona tak lata? – zapytał raz Bane pani Dary, którą Mell nazywała ciotką.

Dara uśmiechnęła się.

– Po pustyni. Wiesz, zwykle tacy jak my prędzej czy później wyruszają na N’Gaarę. Jeśli nie przed ucieczką, to w poszukiwaniu śmierci. Ja byłam jedną z tych drugich, chciałam z tym wszystkim skończyć, uschnąć jak drzewa i mieć spokój. Mell mnie znalazła.

Mell w oczach mieszkańców była wybawicielką, kochaną i uwielbianą przez wszystkich bez wyjątków młodą bohaterką.


Kolejna ekspozycja. Zamiast po nią sięgać, możesz co jakiś czas dawać mi do zrozumienia, jak mieszkańcy wieży traktują Mell (na przykład właśnie takimi jak ten dialogami albo w POV samej Mell, która jest już trochę tym wszystkim zmęczona…? Może dziewczynka też mogłaby dostać swoją perspektywę, otwierając tu, w Torra Mundo, ciekawy wątek?). 

 

Zgięta w pół, podparta o lasce, uśmiechnęła się szeroko. – Wpół. W pół tylko wtedy, gdy po wyrażeniu występuje rzeczownik. Np.: w pół drogi, w pół godziny, w pół zdania

 

– Dobrze, że jesteś. Pomożesz mi z tym? – wskazała na beczkę pod werandą.Wskazała od wielkiej. Zresztą ledwo kawałek niżej:

– Postaw ją tutaj. – Wskazała miejsce obok szopy. – Słowo pada na tyle blisko, że potraktowałabym je jako powtórzenie. Może: Kiwnęła brodą na beczkę pod werandą?

 

Pan Tar mówi, żebym więcej odpoczywała i mi przejdzie, ale, [przecinek zbędny] no nie wiem. 

 

– Do środka, rozumisz? – poklepał się po olbrzymiej piersi ręką dużą jak szafa. – Nie będę już zwracać uwagi na tego typu rzeczy. Pamiętaj po prostu, by zachować większą czujność; masz tendencję do rozpoczynania małą literą komentarza niedotyczącego mówienia.

 

Wszyscy tutaj żyli, wszystkim było dobrze, nie było możliwości, by przedłużał swoje życie, wysysając energię życiową z mieszkańców. A jeśli miał tysiąc lat, jak twierdził mały Gumim, Tar’Varon potrzebował wielu istnień, by przetrwać choć jeden kolejny dzień. – No ale przecież pani Deet i pan Vinel czuli się słabo. Obie sceny – spotkanie z orlicą i palenie cygara z Gummim – są zbyt blisko siebie, by tego nie wyciągnąć takich wniosków; są po prostu oczywiste. No chyba że to czerwony śledź i celowo ustawiłeś je tak, by czytelnik właśnie to wziął pod uwagę. Jeśli nie, musiałbyś się bardziej postarać, by wszystko zamaskować – w innym wypadku hint za mocno rzuca się w oczy i czytelnik może pomyśleć, że zagadka jest za prosta. 

Edit: Okej, kawałek dalej okazuje się, że sam Bane przypomniał sobie rozmowę z panią Deet i wziął pod uwagę podobne wnioski. Bohater zauważył również, że od czasu do czasu mieszkańcy Torra Mundo przesypiali całe dnie, falowo wymieniając się tym „obowiązkiem”. Naprawdę szkoda, że tego nie ukazałeś; to znaczy wykorzystałeś jedną scenę, która od razu rzuciła mi się w oczy, zamiast poświęcić temu wątkowi znacznie więcej czasu. Bane miał całe tygodnie, by poznawać sytuację gdzieś poza kadrem, a mnie poczęstował jedynie końcowymi wnioskami, których nie mogłam wyciągnąć samodzielnie, bo nie uraczyłeś mnie właściwymi scenami, a jedynie wesołym streszczeniem, w którym o żadnym falującym zmęczeniu nie było mowy. Czuję się po prostu zawiedziona. Choć nie wykluczam, że może mi to jeszcze minąć… 



 


Kala przeszedł dreszcz niepokoju sięgający szpiku kości. Pomyślał o Mell (…) – ten dreszcz pomyślał…? ;) Podmioty.

 


VII

Chwycił pas z rewolwerem, [przecinek zbędny] i wyszedł na balkon, obserwując niebo. 

 

Nietknięta też była kolacja na półce. Bane był tutaj pierwszy raz i zdziwił go brak jakiegokolwiek przepychu, a raczej surowy wystrój, któremu brakowało wyraźnego zaznaczenia pozycji lokatora. // Tara nie było. // Na środku podłogi wyrysowany był krąg. 

 

Do tej pory sądziłam, że magowie są w stanie wyczuć obecność Bane’a – tak znaleźli go chociażby na pustyni. Ale gdy Bane jako istota magiczna trafia w miejsce spotkania czarodziejów, wygodnie nikt go nie dostrzega. Mimo że Kal pojawia się w okrągłym pokoju, na środku, otoczony przez ciemność. No to jeśli spowijała go jakaś ciemna energia, to magowie na pewno musieliby dostrzec tak nietypowe zjawisko. Do tego wątpię, by na przykład Tar, przechodząc przez ten sam portal, pojawił się na środku pomieszczenia, wśród innych magów, kompletnie dla nich niewidzialny. Dlaczego więc Bane miał w tej kwestii być wyjątkiem?

Edit: Okej, po czasie, w którym Bane zdążył się już trochę nasłuchać, pada zdanie, że bohater starał się przebić wzrokiem ciemność, ale kiedy próbował się skupić, jeden ze splotów pociągnął go w tył. Kal znieruchomiał, rozumiejąc, że ukrywająca go magia nie chce, by się ujawnił. Pod koniec tekstu dowiadujemy się też, że Bane był kiedyś magiem i że magia go słucha, rozumie, realizuje jego myśli. Może być więc tak, że w tym momencie to magia go ochroniła. Pytanie tylko, czy jeśli magia zabezpieczyłaby go w jakiś sposób, skryła jego obecność i tożsamość, to czy skuteczna byłaby wśród innych magów, w tym potężnego Tar’Varona? Przecież to jego magia, jego własny portal, jego własny pokój! Czyżby bohatera jednak nie doświadczyły aż tak te wszystkie setki lat użytkowania magii?

 

Oczywiście Bane trafia w idealny moment – podsłuchuje ważny fragment rozmowy, który odkrywa większość kart. Okazuje się, że źródłem mocy jest sam Bane, a Tar’Varonowi zarzucono jego… kradzież. Co nie ma, oczywiście, odzwierciedlenia w tekście, bo czytelnik wie, że Bane w każdej chwili mógł opuścić wieżę, ba, nawet dostał się do niej przypadkiem – nie miał pojęcia, że na pustyni znajduje się Torra Mundo, a w niej kryjówka jakiegoś maga. Mag ten już wcześniej stwierdził, że żyje znacznie dłużej, Bane nie może być więc źródłem jego mocy. Czy jest nią więc Mell albo jej smoczyca bądź Tar jednak czerpie odrobinę mocy z mieszkańców wieży? Innej opcji nie widzę.

Edit: Okej, z dalszej rozmowy wynika, że Bane był manipulowany i wcale nie zjawił się na pustyni z własnej woli. Czy więc w tym momencie, dowiadując się o tym, nie powinnam pomyśleć czegoś w stylu: hej, w sumie to ma sens, wcześniej bohater dawał mi do zrozumienia, że nie wie, dlaczego wybrał akurat pustynię… Mam wrażenie, że przegapiłam hint, który sugerowałby, że Bane pozbawiony byłby własnej woli. Nic o tym nie świadczyło; przecież poznałam bohatera, gdy grał w barze – bo tego konkretnie chciał. Nic też nie zmusiło go, by odwiedził emporium. 

 

– Racja! – rzekł czwarty. – Musiałeś wiedzieć, że Jaznal umrze, a później poprowadziłeś Banem tak, by wpadł w twoje ręce. Nie miałeś prawa nasyłać na niego Wiernych, to nasz Zakon, nie twój!

– Nie wspominając o emporium i ich najemnikach – rzekł kolejny – których wykorzystałeś, by zagonili go na pustynię, prosto w twoje łapy. Przyznam, pięknie to wszystko ze sobą zgrałeś, bracie. 

 

Nie kupuję tego; mam zbyt wiele pytań. Co to znaczy poprowadziłeś Bane’em (tak, to jest poprawna forma; Bane czyta się bejn, więc samogłoska e pozostaje niema; jak Donne – Donne’a, Donne’owi, z Donne’em) i jak Tar mógłby wykorzystać emporium? Dlaczego w rozdziale drugim zupełnie nic o tym nie świadczyło? Dobrze pamiętam, że sprzedawca wcale nie chciał nigdzie Bane’a wysyłać ani zaganiać, tylko zatrzymać u siebie, zatrudniając go. Wspominałeś, że sprzedawca był właścicielem – gdyby emporium miało z magiem układ, chyba gość by o tym wiedział, prawda? Jasne, nie musiałby przeprowadzać na ten temat z Bane’em rozmowy, ale cokolwiek powinno w emporium sugerować, że istnieje jakiś wyższy plan. Bez dobrze rozplanowanych hintów, których czytelnik nie będzie miał szansy dostrzec, zapamiętać, i których nie przypomni sobie w kluczowym momencie, trudno będzie uwierzyć w tak pokrętny plot twist. Wygląda on teraz na naciągany, wymyślony w ostatniej chwili, bo trzeba zakończyć tekst w jakiś zaskakujący sposób. 


J. Winiarski, „Po bandzie”, str. 167,
Podrozdział: Suspens i inne środki budowania fascynującej fabuły

 


Trochę razi mnie też obecna struktura tego tekstu – o wszystkim, co ważne, dowiadujemy się z dialogów. Nie są to wprawdzie ekspozycje, bo bohaterowie zachowują przy tym naturalność i po prostu wymieniają się ważnymi informacjami, ale… no właśnie. Bane dowiedział się czegoś znaczącego już przy stole, w trakcie rozmowy z Tarem. Potem – całkiem niedawno – od pani Deet, która stwierdziła, że czuje chroniczne zmęczenie, zaraz kawałek dalej dość istotna rozmowa toczyła się między Kalem a Gummim. A teraz uczestniczę w super-ważnym dialogu zdradzającym bardzo dużo tajemnic. To sprawia, że tekst może wydawać się w tym momencie liniowy i mało angażujący. Od jakiegoś czasu najważniejsze rzeczy podkładasz mi pod sam nos. Pamiętasz niedawny gif, na którym Nicolas Cage rozgląda się, znudzony? Właśnie tak się teraz czuję – zerkam to na Bane’a, to na Tara i staram się nadążać i zaangażować, ale średnio mi to wychodzi.

Trudno pogodzić mi się z tym, że ten dialog trwa tak długo i na jaw tak po prostu wychodzi bardzo dużo znaczących faktów. Już nie tylko to, że Bane był manipulowany, ale i że za życia był jednym z magów, którzy być może wcale nie chcą dla niego źle. Sytuacja odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni, a ja jestem skonfundowana tym, że wystarczyło, by bohater w nieodpowiednim czasie trafił w nieodpowiednie miejsce, by rozwikłać całą fabułę. I to jest ten kulminacyjny punkt? Czy będzie nim moment, w którym Bane zastrzeli Tar’Varona? Oczywiście żeby zmierzyć się z tak potężnym magiem, potrzebowałby ogromu mocy i pewnie wsparcia. Na przykład magii smoka.

Edit: Okazało się, że dokładnie na tym etapie fabuły jestem w stanie przewidzieć zakończenie wątku maga oraz parę innych wątków. Wtedy jednak wierzyłam jeszcze, że potyczka z tak potężnym magiem będzie bardziej wymagająca… 

 

– To akurat prawda. Nie mogli cię znaleźć, więc ostrzegli emporium zaraz po mnie, a Wiernych nasłali, gdy dowiedzieli się, że zastrzeliłeś Caena Frinna w West Orte. Szukali cię i znaleźliby, gdyby nie ja. – No ale przecież znaleźli go na pustyni…! Jednego z nich Bane nawet zastrzelił. Czy Tar kłamie, a Bane tego nie widzi? Przecież słyszał, że podobno był manipulowany i że ludzie z zakonu podlegają magom, bo zakon należy do magów – tak wynikało z rozmowy podsłuchanej na spotkaniu. 

Zaczynam się w tym gubić. 

Przede mną kolejna długa rozmowa. Tar’Varon wszystko Bane’owi tłumaczy, trochę się przy tym usprawiedliwia, a mnie nie pozostaje nic innego, niż po prostu przyjmować do wiadomości kolejne dane. Myślę, że zdecydowanie lepszy efekt osiągnąłbyś, gdybyś obie rozmowy czymś przedzielił – Bane mógłby wcześniej jakimś sposobem wyjść ze spotkania, a następnie z pokoju Tara, by pomyśleć nad tym, co usłyszał, wyciągnąć własne wnioski, odczuć jakieś emocje. Bardziej się przejąć, może poczuć samotnym, nie mając pojęcia, czy może komuś zaufać. Mellicente? Gimmi?  Mógłby ustalić jakiś plan, by stanąć przed Tarem gotowy do kolejnej rozmowy… Ale czy potrafiłby się do niej przygotować? A może Bane nie byłby pewien, czy Tar jako potężny mag, władca Torra Mundo, już nie odkrył obecności Kala, nie poznał, że był on w pokoju; może Tar już to wie i sam coś planuje? Pozostawienie kilku niewiadomych wzmocniłoby konflikt, napięcie, jeszcze trochę wydłużyłoby tekst, by czytelnik nie odkrywał wszystkich kart naraz, z marszu, i to w tak mało emocjonujący sposób, bo bohaterowie po prostu znowu sobie gadają. Jakbyś po prostu nie do końca miał pomysł na to, w jaki angażujący czytelnika sposób Bane mógłby rozwikłać zagadkę Torra Mundo.


„Po bandzie!”, str. 276-7, podrozdział: O doskonałym dialogu (część 2)

 


Byłem… – zaczął cichym, słabym głosem, ale nie dane było mu dokończyć.

 

– Z tobą u boku będę mógł pokonać braci, a później wyruszyć poza Bezmiar! Nic już nie stanie nam na drodze! Świat, kosmos, moglibyśmy wkroczyć do Pałacu Proroka i zasiąść na jego tronie! Ty i ja, mag i jego potęga w dwóch istotach, ale razem… Razem możemy być niepokonani, Bane! Tak, jak zawsze tego chcieliśmy! – wykrzyczał, podczas gdy szaleństwo już na stałe zagościło w jego oczach. 

 

Tar od kilku linijek sprawia wrażenie kliszowego antagonisty, który tłumaczy cały swój misterny plan… tuż przed swoim upadkiem. Doprawdy brakuje tylko złowieszczego: mhahahahaw!

 




Na moje trochę przesadziłeś, przez co Tar nie wzbudza już mojego respektu ani lęku, a co najwyżej wywołuje we mnie wzgardliwy półuśmieszek. Szkoda, bo bohater zapowiadał się – już nawet jako antagonista – naprawdę obiecująco, przede wszystkim realistycznie. Na początku jego dialogu, który podsłuchałam wraz z Bane’em, przez moment pomyślałam nawet, że Tar to trochę taki Hrabia Dooku, a więc gość, którego zdecydowanie należy się bać. A teraz? Facet zupełnie się odkleił. Jasne, ma prawo być szalonym magiem wykreowanym na kanwie archetypu złego czarnoksiężnika – to znaczy ty jako autor masz go prawo takim wykreować – ale jest diametralna różnica między budzącym postrach i respekt Kulan Gathem a budzącym salwy śmiechu Gargamelem. 

 

Och, no i oczywiście, że mag oferuje Bane’owi współpracę. Naprawdę sądzi, że bohater, po tym wszystkim, co go spotkało i co odkrył, będzie chciał Tarowi pomagać? Przecież to oczywiste, że nie, a więc mag jest w dodatku naiwny. Widzę tutaj silne zaczerpnięcie z tropu [Dick Dastardly Stops to Cheat] i [We Can Rule Together]. Klisza na kliszy kliszą…

 




Cała końcówka dialogu wypada po prostu zbyt konwencjonalnie, w dodatku skrajne szaleństwo maga kładzie całą jego – do tej pory dość roztropnie budowaną – sylwetkę psychologiczną. Zwróć uwagę chociażby na kreację Jokera – bohater nigdy nie ukrywał swojego szaleństwa, które wprost wybijało poza skalę. Albo na innych popularnych antagonistów; szaleństwo niektórych z nich rozwijało się w trakcie utworu i pozostawiało jakieś wskazówki. Nie zaskakiwało widza bądź czytelnika i nie brało się jakby znikąd, a w przypadku Tara właśnie takie odnoszę wrażenie.

O kreowaniu godnych uwagi antagonistów poczytasz sobie [TUTAJ].

 

Wystarczy zaczerpnąć tyle[,] by ich nie zabić, a już po kilku dniach wracają do pełni sił.

 

Chciałem mi wrzeszczeć, skakać, śmiać się i płakać jednocześnie! 

 

A w każdym razie bardziej wartościowi, [przecinek zbędny] niż obecnie. 

 

Wszystko brzmiało jak wywód szaleńca opętanego na punkcie władzy. – Tak, to już wiem. Dawno wyciągnęłam te same wnioski; w tym momencie podobne myśli Bane’a nie brzmią zbyt odkrywczo.

 

Bohater niespodziewanie zgadza się na współpracę, jednak ja i tak ni w ząb mu nie wierzę. Z łatwością węszę podstęp. Domyślam się, że Bane chce tylko uśpić czujność maga – w koñcu nie dowierzał w to, co słyszy, zresztą nazwał Tara w myślach wariatem, a jego potencjalne cele – końcem świata. Nie ma tu miejsca na wątpliwości, nie dałeś mi obrazu bohatera, który się waha, niemniej nie mam również obrazu bohatera, który coś knuje, tworzy własny plan. To dziwne, bo skoro piszesz wPOV, praktycznie cały czas powinnam przebywać w Bane’a głowie i być świadoma jego decyzji i szczerych myśli. Nie powinien przede mną ukrywać czegoś tak istotnego jak oszukanie Tara. Żałuję, że Bane nie poświęcił temu nieco więcej miejsca, zanim nie zadeklarował chęci współpracy.

 

No dobrze, kawałek dalej dowiadujemy się, że Tar ma medalion, który mógłby Bane’owi dać ciało. Okazuje się, że artefakt działa od razu, gdy tylko Bane ma go na sobie. Tak mi się teraz przypomniało… Czemu bohater nie użył medalionu już na pustyni? W emporium i wcześniej, swoim POV dawał mi do zrozumienia, że potrzebuje ciała, bardzo chce wrócić do bycia człowiekiem. Czemu więc, gdy miał medalion, nie poświęcił mu ani jednej myśli, krzty uwagi? Nie sprawdził, czy artefakt w ogóle działa? To tak jakbym ja, pół ostatniego roku polowawszy na „Świat lodu i ognia” w rozsądnej cenie, wreszcie dostała go do rąk i nawet nie zerknęła na okładkę…

 

W ogóle spójrz, jak olbrzymi miałeś tu potencjał. Szalony mag proponuje Bane’owi współpracę, na którą ten się nie zgadza, myśląc o sobie i innych w Torra Mundo; myśląc przede wszystkim o Mell. Ale! W tym momencie Tar wyciągnąłby medalion i Bane musiałby sobie wszystko przekalkulować. Medalion jest dla bohatera ważny – w takim układzie czytelnik z zapartym tchem mógłby śledzić myśli Bane’a i to, jak bohater reaguje na obecność czegoś, czego cały czas pragnął. Czy medalion jako karta przetargowa zadziała i Bane podpisze pakt z diabłem? Byłaby to ciekawa kwestia. Niestety w przypadku tej sceny artefakt w niezrozumiały sposób pojawia się na planie już po tym, gdy Bane się niby-zgadza i tak po prostu sobie go bierze, nawet zbyt wiele o tym nie myśląc. A potem jakby nigdy nic strzela do Największego Maga w Krainie i… tyle. 


 



Mam tylko nadzieję, że te sploty magii, które uciekły z miejsca zbrodni oznaczają, że nie wszystko skończone; że to nie śmierć Tara była punktem kulminacyjnym. W innym wypadku, przypominając sobie świetne, pełne napięcia strzelaniny z poprzednich rozdziałów, nie czułabym satysfakcji. Na szczęście przed nami jeszcze dwa rozdziały, więc coś musi być na rzeczy.

 


VIII

Nie rozumiał dokładnie, jak to działało, ale czuł, że najbliższe było to szybkiej rozmowie, przekazaniu woli i realizacji jej, nim mógł w pełni formułować myśl. Magia go rozumiała (…).

 

Do tej pory sądziłam, że Torra Mundo, czyli wieża-klatka upada, bo zginął Tar’Varon – jej konstruktor. Wydawało mi się to logiczne; wcześniej mag wspominał, że zwykle po śmierci jednego z braci, inni dzielą się jego mocą. Jeśli Tar’Varon nie żyje – wszystko, co powstało z jego mocy, w tym cała Torra Mundo, powinno się rozpaść i roznieść po wszystkich magach. Ale jednocześnie bohater nagle w dialogu z Mell przyznaje, że to magowie z zewnątrz próbują wedrzeć się do środka i właśnie dlatego wieża upada. Czyli oni wchłaniają moc Tara, czy atakują wieżę? Skąd Bane o nich wie, spodziewał się ich? Widział ich przez okno? Poczuł ich obecność? Zaczynam się trochę gubić. 

Edit: Magia zdaje się kibicować Bane’owi, chętnie oddaje mu się do użytku, choć to Tar’Varon wykorzystywał ją na przestrzeni całych dziesięcioleci, a według niego magia powinna roznieść się po jego braciach. Być może magia także czuła się zakładnikiem Tara i innych magów, i nie chce być nim dłużej, dlatego wykorzystuje teraz Bane’a, by rozpocząć nowy ład w Torra Mundo? A może jeśli magia choć trochę należy do odmieńców, których wieża skrywała, bo to z nich moc czerpał Tar’Varon, świadoma chce do nich wrócić i tak po prostu im pomóc? Nie wiem, bo nikt poza mną się chyba nad tym nie zastanawia. Sam Bane bardzo mało czasu na przestrzeni tekstu poświęcił myślom o tym, jak działa magia – znam tylko bezpieczne i wygodne ogólniki, tak jak i same ogólniki mam o innych elementach świata (emporium, zakon, adeptki…). Mam wrażenie, że zanim doszło do punktu kulminacyjnego, mogłeś sobie spokojnie to wszystko porozwijać w scenach-interakcjach w wieży albo w ogóle jeszcze zanim Bane do niej trafił – mógłbyś wtedy poukrywać w tekście nieco więcej hintów o tym, że bohater od początku był sterowany, a przy okazji że jest magiem. Tekst wydawałby się pełniejszy; obecnie przedstawia bardzo dużo na bardzo krótkiej przestrzeni, przez co trudno się w niego tak solidnie zanurzyć, zrozumieć działanie elementów, z których się składa, i tak po prostu chcieć pobyć w wykreowanej rzeczywistości.

 

Oczywistym kłamstwem, którym bohater częstuje Mel, jest to, że obcy magowie przed chwilą wdarli się do wieży, by zamordować Tara. No ale, hej, dziewczyno, logika – skoro byli w wieży, dlaczego mieliby teraz atakować ją tylko z zewnątrz? Poszli po pomoc, no dobrze, ale to magowie – mogli zrobić rozpierduchę już w środku. W ogóle jak mieliby się do środka dostać, skoro nie potrafią się przebić…? Mell dostaje dwie wykluczające się informacje pod nos i nie dostrzega tej nieścisłości, zresztą ma niewiele czasu na zastanowienie; nie ma innego wyjścia niż pomóc Bane’owi w walce. Dziewczynka znalazła się między młotem a kowadłem i być może po wszystkim będzie miała do Kala więcej pytań i dowie się prawdy. Trochę na to liczę.

 

(…) Mały Gumim z wyrwanymi drzwiami niczym lagą, [przecinek zbędny] pojawił się w pobliżu (…). – Taki błąd też dość często się powtarza, mianowicie stawiasz przecinki w częściach składowych prostych (z jednym czasownikiem) oddzielających podmiot od orzeczenia. Podkreślenie mogłoby być wprawdzie wtrąceniem, ale te wpierw musiałbyś otworzyć przecinkiem. Nie jest to jednak konieczne. 

 

Ach! Nie ważne! – Nieważne. 

 

Bariera iluzji oddzielająca Torra Mundo od świata zadrżała. Coś uderzyło raz, później drugi. Bane doskonale widział pęknięcia w okolicy szczytu. Mell zgrzytała zębami tuż za nim tak głośno, że przechodziły go ciarki. – No ale jeśli coś uderzało w barierę, wieża drżała, ogólnie pewnie panował zgiełk, postaci wokół też nie zachowywali ciszy, to w tym wszystkim zgrzyt zębów nie byłby dobrze słyszalny. Bane mógłby go co prawda słyszeć nieco lepiej dlatego, że jest istotą magiczną, ale nadal nie znaczyłoby to, że w porównaniu do dźwięku uderzeń (huku?) zgrzytanie było głośne samo w sobie.

 

Wtedy coś, ni to kula ognia, ni czegokolwiek innego, przypominająca spadający promień białej energii, przebiło się przez szczelinę w barierze i trafiło w wieżę, ryjąc w niej dziurę jak wiertło. – Jak kula może przypominać promień…? Kula jest, no cóż, kulista, a promień – prosty (jak promień słońca/promień lasera/promień strzały). W dodatku tak długie zdanie nie przyspiesza tempa sceny dynamicznej. Może po prostu: Wtedy, niczym spadający promień białej energii, coś przebiło się przez szczelinę i trafiło w wieżę, ryjąc w niej dziurę jak wiertło. 

 

Smok wyrwał w powietrze jak rzucona włócznia, Bane chwycił mocniej siodła, bo poczuł, jak wyrywa go w górę. 

 

Rine leciała szybciej, niż sobie to wyobrażał i żałował, że nie ma żadnych okularów, które chroniłyby mu oczy przed pędem powietrza. Po tym też przypomniał sobie, że ich nie potrzebował. On nie miał oczu, a obecne były tylko iluzją. – Zabrakło mi tu na koniec tylko czegoś w stylu: No tak, ha-ha…! Ależ ze mnie głupi trup!!

Nie narzekałam na takie wstawki w trakcie scen pasywnych, bo oddawały Bane’a, ale teraz, gdy na głowie bohater powinien mieć znacznie większe problemy niż te nieistniejące, fragment nie wypada już tak dobrze. Taki gag sugeruje, że Bane nie martwi się obecną sytuacją, jest raczej wyluzowany. 

 

Zakon Wiernych, który miał tej nocy jeden cel. Rewolwery strzeliły salwą w powietrze, podobnie jak karabiny i strzelby. Rine zaczęła pikować w dół. – Ale to bez sensu, bo rewolwery nie mają takiego zasięgu, pociski wystrzelone w niebo nie doleciałyby na wysokość latającego smoka, chyba że Rine leciałaby naprawdę bardzo nisko (dlaczego miałaby?). Czy rewolwery zakonników są magiczne?

Chwila, stop. Teraz naprawdę zaczynam upewniać się w tym, że nie wszystko rozumiem. Gdy Bane pojedynkował się z Piątym Wiernym na rewolwery, sądziłam, że Caen Frinn jest zwykłym człowiekiem. Następnie, gdy Bane znajdował się w emporium, sprzedawca chwalił się, że kupują u nas sami Magowie i ich Adeptki, handlujemy z Zakonem Wiernych i z tego również wnioskowałam, że Magowie, Adeptki i Zakon to jakby trzy oddzielne struktury, może takie, które ze sobą konkurują, a emporium pozostaje neutralne. Przez większość opowiadania wydawało mi się, że Zakon Wiernych, czyli rewolwerowcy, rywalizują z magami, by dopaść Bane’a. Tar zresztą przyznał też w rozmowie z Bane’em, że moi bracia sprowadzili tu wojnę, Apostatki wypaliły pustynie, zakon Wiernych wystrzelał wszystko, co żyje – po tych słowach wnioskowałam, że magowie sprowadzili wojnę, być może właśnie z Apostatkami i Zakonem Wiernych albo we współpracy z nimi przeciw wszystkiemu, co żyło. Ale przecież z podsłuchanego dialogu magów wynikało też, że Nie miałeś prawa nasyłać na niego Wiernych, to nasz Zakon, nie twój! A więc Zakon Wiernych to zgromadzenie magów? Czy może na spotkaniu Tara z innymi, których w końcu Bane nie widział, byli reprezentanci obu struktur? Czy może magowie mają po prostu kontrolę nad Zakonem? Jak miałam wtedy rozumieć słowa to nasz Zakon…? Czy może Tar’Varon był jednym z zakonników? Teraz, gdy Bane mówi wszystkim w wieży, że Torra Mundo jest atakowane przez magów, przed barierą znajduję rewolwerowców, wychodzi więc na to, że… to oni są magami. Czyli ich rewolwery są magiczne i nie dotyczą ich prawa fizyki, w tym donośność broni? Magowie nie używają magii w tradycyjny sposób, nie korzystają ze splotów? Może nie potrafią, a Tar i Bane to wyjątki? 

I dlaczego w sytuacji zagrożenia Mell, która jest Adeptką – a te podobno brały udział wcześniej w wojnie – obecnie tylko prowadzi smoka, ale sama nie używa magii? Niby nie potrafi jej opanować, ale chyba w takim wypadku, gdy chodzi o życie jej przyjaciół, mogłaby pokazać, że ma jakąkolwiek moc… Albo może trudno byłoby się jej powstrzymywać? W końcu to dość zuchwała, odważna i chętna do działania dziewczynka – właśnie taką ją poznałam, prawda?

Tyle pytań… tyle pytań…

 




Bane widział jednego maga daleko na tyłach. Ale najpierw musiał pozbyć się armii. – Armia, czyli strzelcy z Zakonu Wiernych, tak? Jeśli Bane bez najmniejszego wysiłku zastrzelił Piątego Wiernego, a na spotkaniu z Tarem pojawił się Czwarty Wierny, oznacza to, że oni mają swoje numery. Ciekawe, ile numerów stanowiła armia, czy każdy jej reprezentant miał swój numer i od czego on zależał. Chyba nie od siły i doświadczenia, skoro Piąty tak po prostu dał się Bane’owi zastrzelić.

 

Wierni niewiele mogli zrobić w obliczu nagłej, niespodziewanej potęgi. – No oni ogólnie od początku tekstu nie wyglądają, jakby mogli zrobić cokolwiek, poza strzelaniem w niebo. Jestem szczerze zdziwiona, że w ogóle naruszyli w ten sposób magiczną strukturę wieży. Jeśli byli wśród nich magowie z prawdziwego zdarzenia, którzy formowali białe promienie, to chyba warto byłoby to przedstawić. No chyba że te promienie wypluwane były przez magiczną broń? Tego też nie wiem, bo opisujesz głównie ogólniki. 

Edit: Dalej wspominasz, że Kule rewolwerów, strzelb i karabinów odbijały się od magicznych łusek Rine. A więc nadal nie mam pewności, czy kule były magiczne, teraz wiem jednak, że na pewno nie wypuszczały promieni. Skąd więc te się brały? Co właściwie przebijało się przez osłonę wieży? Dlaczego te same promienie nie uderzały w smoka, skoro kule nie działały? I dlaczego ci głupi zakonnicy strzelają do Rine, widząc już przez całkiem spory czas, że to nic nie daje i że przydałaby się nowa taktyka?


Moje wyobrażenie tej sceny jest bardzo ubogie. Nie widzę prawdziwego pola bitwy ani żadnej armii, różnych jednostek, tylko wieżę i pod nią kilku nieporadnych ludków ze strzelbami i rewolwerami, strzelających w smoka. Tyle mi dałeś. Nie słychać głosów tych ludzi na dole, jakichś rozkazów, czegokolwiek, co świadczyłoby o tym, że działa tam prawdziwa, zorganizowana armia. 

Mam wrażenie, że obecny obraz starcia jest bardzo prosty i w tej swojej prostocie mocno naiwny, bajkowy. Antagoniści są ogłupieni i nieporadni, a Bane nawet nie musi się starać, by z nimi się mierzyć. Poza tym sam smok zachowuje się bardzo grzecznie; daleko mu do smoków z „Gry o Tron”, a bliżej do wizerunku rodem z „Jak wytresować smoka”. Bo niby dlaczego, skoro pikował, jeszcze nie zionął ogniem, nikogo nie zabił, nie rozpoczęła się prawdziwa masakra? Może nie potrafi ziać; nie znam jego umiejętności, w końcu smoka opisałeś zdawkowo tylko z wyglądu, kilka rozdziałów temu. Pisałeś wtedy o ostrych zębach; Rine zachowywała się wtedy tak, jakby chciała Bane’a w pierwszej chwili zjeść, za co Mell ją zganiła. Czemu teraz smoczyca nie stanowi więc prawdziwego zagrożenia, zachowując się jak smoczyca właśnie, na przykład łapiąc kogoś między zęby albo w szpony? 

Edit: Wprawdzie zrobi to, ale znacznie później, praktycznie pod sam koniec bitki i po tym, jak zostaje ciężko ranna. Czy może właśnie to zranienie obudziło coś w niej? Jakąś moc? Możliwości?

 

No dobrze, kawałek niżej wspominasz maga i pierwszy raz pocisk Bane’a nie trafił tam, gdzie bohater sobie życzył. Stało się to jednak dość późno i chyba tylko raz. Czemu żaden czarodziej nie utrudniał działań Bane’a już wcześniej? Czy korzystanie z mocy zajmuje czas, jest wyczerpujące? Jak, do cholery, wyglądają w ogóle ci magowie na dole, jak wygląda armia, przedstawiciele zakonu? Kal wspomina, że Miał nadzieję pozbyć się chociaż większości Wiernych, zanim przejdzie do tej walki, i tych słów również nie rozumiem. Przecież Bane walczy już chwilę z armią, nie pamiętam momentu, w którym w tłumie wypatrywałby magów i skupił się wpierw na nich, zanim zacząłby starcie z rewolwerowcami. Nie było takiego momentu w fabule, Bane wcale nie miał takiego planu, mimo że piszesz na ogół w POV, a więc gdyby miał jakikolwiek plan, powinnam była się o nim dowiedzieć.

No i cały czas atakowała go armia Wiernych z Zakonu, więc czy pozbycie się ich nie było równoznaczne z walką, a wybicie większości – z praktycznie zakończeniem, zwycięstwem? Nadal nie widzę różnicy między zakonem a magami. Czasem tekst sugeruje, że to jedna organizacja, a innym razem, że dwie różne.

 

Zabunkrowani w wieży mieszkańcy byli względnie bezpieczni od ataku [logiczne], ale jeśli zostawi ich zbyt wielu, wszystko może skończyć się zbyt szybko. – Zostawi gdzie? W wieży? Czy to się aby nie wyklucza? Jeśli są bezpieczeni i kazał im tam zostać, to co właściwie miałoby skończyć się zbyt szybko?

 

Rewolwerowcy, bezsilni i słabi, dziesiątki metrów poniżej, nie mogli nic zrobić. – Ale.Oni.Nie.Robili.Nic.Już.Wcześniej…

 

Na niebie zebrały się ciężkie, czarne chmury, deszcz lunął jak z cebra i walnęły pioruny. – Rym. No i kolokwializm walnęły trochę nie pasuje do dotychczasowej stylizacji narracji. 

 

Magowie unieśli ręce w górę, gdy uderzył.

 

Rine zaryczała, błyskawica wystrzelona z ziemi jak kula armatnia. – Zabrakło informacji, co się stało z błyskawicą. 

 

Tylko przepływająca przez niego moc, [przecinek zbędny] utrzymała go przy życiu. – A tak nie było aby przez cały czas? W końcu Bane jest wytworem jednego z magów, powstałym na bazie magii. Medalion nie uczynił go człowiekiem.

 

– Zabiłeś Tara?! – wrzasnął jeden, z wściekłością chwytając jeden splot i rozbijając go o ziemię. – Oszalałeś, głupcze? Czy ty wiesz, coś uczynił?! – To oni jeszcze się tego nie domyślili?! Nie czuli, że Torra Mundo upada i że magia Tara częściowo przeszła na nich samych, a częściowo na Bane’a? Jakim cudem? Bane, nie mając żadnego doświadczenia, po śmierci Tara od razu wyciągnął słuszne wnioski, nawet nie patrząc na jego zwłoki, a po prostu czując zachowanie magii. Tymczasem magowie stojący w pobliżu zdają się w ogóle nie wiedzieć, co się dzieje. Przecież wieża zaczęła się sypać pod sam koniec poprzedniego rozdziału, tuż po śmierci Tara, a przed atakiem magów. Co oni sobie myśleli? Że samą swoją obecnością na pustyni obracają ją w pył? 

W ogóle do tej pory sądziłam, że cała armia przybyła na pustynię właśnie dlatego, że Tar umarł, co było jasnym sygnałem, że teraz przypuszczenie ataku na wieżę i pojmanie Bane’a będzie bardzo proste. Jednak wychodzi na to, że magowie i cały zakon po prostu spiknęli się na pustyni po tym, jak Tar odmówił im wydania Bane’a. Ale nikt nie próbował, nie wiem, nawiązać kontaktu z Tarem, krzyknąć coś w stylu: Hej, Tar, albo oddajesz nam typa, albo rozwalamy ci ten grajdołek! Nie, nikt z nikim do tej pory nie rozmawiał, nie było ostatnich prób pertraktacji przed bitwą, w ogóle nie opisałeś momentu przybycia armii (skąd się wzięła? czy nie powinna być widoczna z daleka, jeżeli Bane i reszta byli w wieży? a może magowie-zakonnicy masowo otworzyli na pustyni portale?). A ci trzej czarownicy to w ogóle chyba pojawili się dopiero po całej walce. No nieźle…

 

– Zrobiłem to, co musiałem! – krzyknął. – Odejdźcie, bo zabiję i was!

– Nie masz tyle mocy – odezwał się drugi. – Mógłbyś walczyć z nami, gdybyśmy stawili się pojedynczo, ale nas jest trzech. Ty jesteś sam. – To na swój sposób urocze, że Bane grozi magom, iż zabije ich tak jak Tara, choć jako czytelnik dobrze wiem, iż tamten zginął w najprostszy możliwy sposób, nie stanowiąc dla bohatera najmniejszego zagrożenia. Tak, magowie o tym nie wiedzą, ale jeśli dadzą się przekonać, to będzie to jedno z najgłupszych możliwych zakończeń, na jakie mógłbyś wpaść. 

Zresztą już samo to, że Bane wierzy w takie naiwne pomysły, też czyni go teraz średnio inteligentnym. Na szczęście magowie nie idą na taką ugodę, a w odwecie tylko śmieją się z propozycji i wysuwają własną – że zabiją wszystkich, ale przynajmniej nie będzie bolało. Brawo, magowie, tak trzymać! Chociaż wy pokażcie mi, na co was sta…

 




Acha. 

Czyli pod koniec magowie prawie że niczego nie pokazują, bo chociaż Bane już się poddał, to dosłownie po sekundzie jednak wyczuwa obecność Rine. Ta ni stąd ni zowąd nadlatuje, zieje ogniem i kłapie zębiskami (wreszcie!); Bane czerpie z niej magię do pełna i dość szybko rozprawia się z magami. Oczywiście do momentu starcia z nimi kontrolował moc, czuł ją i był pewien, że Rine nie ma już sił; zresztą na własne oczy widział, że smoczyca była rozszarpana i uznał, że nie miała szans przetrwać. W czasie rozmowy Bane nawet zamknął oczy, szukając innego źródła mocy. Nie znalazł. Dlaczego już wtedy nie wyczuł, że smoczyca się regeneruje? Przecież powinien, do tej pory nie miał z tym problemu. Rine ostatecznie pojawia się niespodziewanie i ratuje Bane’a niczym deus ex machina, sama tracąc życie.

Wprawdzie po drodze Bane zalicza klasyczne przejście na ciemną stronę mocy, pozbawiając życia magów i czując potęgę magii, rozkoszując się nią, ale trwa to naprawdę krótko i jako czytelniczka po prostu już wiem, że ten stan szybko minie:


Ciała magów po prostu pękły falami krwi, jedno po drugim, a wieża za nim przechyliła się, trafiona jednym z szalejących splotów. Te uderzały wszędzie, we wszystko, co tylko mogły trafić. Szalało tornado, szalała burza, śmierć i zniszczenie. // Bane nie wiedział, jak długo atakował. Ważne było, że to robił. Zmiażdżył wrogów, rozbił zakon Wiernych, zabił magów. // I stojąc samotnie w deszczu, długo się uspokajał. 


Przy czym mam wrażenie, że dało się to wszystko ugrać nieco inaczej. Na przestrzeni większej liczby akapitów pokazać wewnętrzną walkę, przechylające się szale, może drugi głos odzywający się w bohaterze, który podpowiada mu, by po śmierci magów zaczerpnął jeszcze trochę z odmieńców… Może ten głos wręcz przybrałby stylizację Tara i dopiero to ocuciłoby Bane’a, który musiałby podjąć jeszcze jedną, tym razem wewnętrzną walkę…? 


Pod samiutki koniec, gdy okazało się, że wieża jednak runęła w gruzach, odczułam powiew świeżości. A więc tekst nie skończył się wcale happy endem… Fajnie! Naprawdę to doceniam! Jednocześnie nadal uważam, że gdyby Kal dłużej ze sobą powalczył i w ostateczności pokonał w sobie złość, a ja zdążyłabym w tę walkę uwierzyć, by potem się upewnić, że bohater jednak stanie po jasnej stronie mocy… wtedy zakończenie wybrzmiałoby znacznie mocniej, zrobiłoby na mnie większe wrażenie. Odczułabym realny żal – no ale jak to, przecież nie chciałeś, to nie twoja wina, Bane… Przecież wygrałeś… Jestem przekonana, że dałbyś radę wykreować to zakończenie tak, by budziło szczere emocje, a nie wyglądało na odbębnione punkt po punkcie: potencjalna przegrana → deus ex machina → walka z magami → wewnętrzna walka z samym sobą → zakończenie. Klisze nie są złe, jeśli potrafisz ubrać je w świeże szaty, uzupełnić czymś niekonwencjonalnym, dodawać im głębi, zamiast iść po linii najmniejszego oporu, kiedy to momenty takie jak przemiana wewnętrzna bohatera czy utrata nadziei w oczekiwaniu na nieuchronny koniec (a w rzeczywistości niespodziewany ratunek) trwają trzy zdania na krzyż. Nie stworzyłeś pola, by czytelnik mógł się wczuć, a więc uwierzyć w wykreowaną sytuację, dlatego tak łatwo mi stać obok i dostrzegać głównie sztampę za sztampą.

 

Do rozdziału IX nie mam żadnych uwag. Świetnie, że powrócił motyw pianina, a historia zatoczyła koło.

 


PODSUMOWANIE

Podtrzymuję wrażenie, że w pewnym momencie „…Torra Mundo” w jakiś dziwny, niewytłumaczony dla mnie sposób stało się bajką dedykowaną odbiorcom młodszym, niż zakładałam na początku. W bajkach, w tym na przykład scenariuszach filmów animowanych, takie uproszczenia i ugrzecznienia, które zastosowałeś w scenie najważniejszego starcia (np. smok, który lata nad polem bitwy, ale nie krzywdzi czy ogłupione złe postaci), są na porządku dziennym (tak jak i na porządku dziennym jest kreacja do przesady złowieszczego antagonisty). I nie ma się co dziwić, bo dzieci oceniają takie produkcje pod innym kątem. Ale! Jednocześnie w produkcji dla dzieci nie pojawiłoby się raz na jakiś czas zdanie o mocy miażdżącej ciała i gruchoczącej kości. Tar’Varon nie zostałby pewnie zastrzelony, tak jak i nie zastrzelony zostałby Caen Frinn, a wieża nie ległaby w gruzach, pozbywając jej mieszkańców życia. Jakbyś czasem chciał tworzyć dla docelowo dorosłej grupy odbiorców, którzy liczą na krwawą i poważną opowieść osadzoną w świecie fantasy, a czasem porzucał pierwotny plan, przechodząc w przyjemną, zabawną opowiastkę dedykowaną dzieciom. Ani jedno, ani drugie nie jest złe, gdyby zachować spójną wizję na przestrzeni całego tekstu, ale tutaj tej spójności mocno mi zabrakło.


Nie wiem, komu dedykujesz swoją pracę, bo im bliżej końca, tym tekst staje się coraz bardziej naiwny, a przecież początek wydawał się naprawdę mocny. Do momentu, w którym Bane trafił do Torra Mundo, miałam ochotę wystawić ci bardzo dobry z plusem. Na pewno pamiętasz, jak pisałam gdzieś na początku oceny, że właśnie takiej literatury brakuje mi w Polsce i właśnie takie dzieło chętnie postawiłabym na swojej półce obok „Księgi Bez Tytułu” Anonima. Jednak gdy Bane trafił do wieży, praca zaczęła mi zaciągać trochę Pratchettem i jego Światem Dysku, który notabene kocham całym serduszkiem, więc i tam byłam przez chwilę spokojna, dopóki liczba gagów i ogromna ilość informacji o nowym miejscu, jego mieszkańcach, atmosferze, samym Kalu i jego odczuciach zostały skompresowane w jednym dość krótkim rozdziale, przytłaczając mnie i wywołując zmęczenie. Od tamtej pory moje wyobrażenie tego tekstu zmieniło się na wręcz kreskówkowe i takie utrzymywało się bardzo długo.


Ostatecznie nie wiem więc, jak ocenić twój tekst – dlatego nie wystawiam mu dziś żadnej noty końcowej. Nie będę wypisywać rzeczy, o których wspominałam, bo ocena nie jest przesadnie długa, a moje wnioski na jej przestrzeni uzupełniają się i na tym etapie na pewno dobrze je rozumiesz. Możesz się z nimi nie zgodzić; być może celowo wykreowałeś właśnie taki trochę pomieszany gatunkowo tekst; może to jakiś eksperyment, zabawa formą…? Ja tego, niestety, nie czuję i nie kupuję. Gdyby „Kal B. Bane – Torra Mundo” w tym momencie trafiło mi w ręce w formie wydanej, do połowy tekstu byłabym nim zachwycona, a potem – rozczarowana. Bo przecież świetny autor, który nie dość, że pisze lekko, obrazowo – do tego poprawnie, dbając o warstwę językową – to jeszcze korzysta z trudnej narracji personalnej, radząc sobie z nią wręcz wyśmienicie, zupełnie nagle zaczyna się spieszyć, coraz mniej opisuje, za to streszcza i eksponuje moment rozwoju postaci, idzie w groteskę, czerpie z nadmiaru klisz i ogranych rozwiązań fabularnych, kreuje przejaskrawiony obraz złodupca, a w scenie kulminacyjnej ma problem z zarysowaniem tła i ogłupieniem przeciwników, którzy nie stanowią najmniejszego zagrożenia… Przez to wszystko czytelnik nie czuje emocji ani żadnego napięcia, nie ma poczucia, że coś może się nie udać. Wizja jest prosta i bajkowa, dlatego odbiorca ma pewność, że starcie zakończy się dla protagonisty dobrze. Jedynym światełkiem w tym ciemnym tunelu, jaki stanowi zakończenie, jest zaskakujący brak happy-endu. Nie rozumiem jednak, czemu wszystko inne poległo, poszło właśnie w tak ogranym kierunku. Nie pojmuję twojej decyzji, ale jednocześnie szanuję twój ogromny warsztat i ogólne umiejętności. Uważam przy tym, że „Kal B. Bane – Torra Mundo” to koronny dowód tego, jak można zmarnować potencjał naprawdę fantastycznego uniwersum wykreowanego przez utalentowanego autora, nierozważnie planując tekst w oparciu o najprostsze rozwiązania fabularne i tak zwyczajnie się spiesząc. Wczuj się czasem w czytelnika, który nie siedzi w twojej głowie; wyjdź mu naprzeciw i zastanów się, czytając swoją pracę jeszcze raz, czy każdy wprowadzony do tekstu element został opisany obrazowo i poświęciłeś mu tyle czasu, by odbiorca czuł, że nadąża, a więc rozumie, i że jego wyobraźnia ma podstawy, by pracować na najwyższych obrotach – zarówno w scenach pasywnych, jak i dynamicznych. Uzupełnij tło, odrobinę spowalniając narrację scen pasywnych, by różniły się od dynamicznych; do tego pomnóż POV Bane’a, a odejmij narratora wszechwiedzącego, zminimalizuj też liczbę informacji przekazywanych dialogiem, a stwórz pole do działania głównemu bohaterowi, aby znów nie okazało się, że gość nie musi robić zbyt wiele, by wszystkie informacje przyszły do niego same. Przestudiuj raz jeszcze przy tym screeny poradnika „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller”, które umieściłam w ocenie, a także zajrzyj chociażby do naszych artykułów: [o foreshadowingu], [narracji POV] i [fabularnym lazy writingu] – pod kątem uzyskania nie tyle wiedzy, którą już niewątpliwie posiadasz, ale raczej inspiracji; być może sam wpadniesz na pomysł, jak sprawić, by twoja historia była głębsza, a mniej schematyczna i bardziej angażowała odbiorców. 

Wiem, że możesz to osiągnąć.

 




A za betę dziękuję Elektrowni. 


7 komentarzy:

  1. Okeeej! Jestem tu i przeczytałem, ale jest noc i całą ocenkę trzeba będzie przetrawić, więc ogólny komentarz wrzucę jutro. Dziękuję za tak potężną ocenę tego potworka pieszczotliwie zwanego Bananem i cały trud w nią włożony, poprawiła mi humor po dzisiejszym meczu i dała potężnego kopa motywacyjnego!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A proszę! :)

      Bardzo się cieszę, że ocena okazała się przydatna, a najbardziej – że motywująca. Przyznam, trochę się obawiałam, iż momentami być może przesadziłam z liczbą uwag, a szczególnie jakichś bardziej memicznych fragmentów. Pisząc ją, nie znałam wprawdzie wyniku meczu, ale właściwie mogłam się go spodziewać. Przy czym ja akurat czerpię sporą przyjemność – gdzieś na pograniczu sadomasochizmu – w oglądaniu, jak „grają” nasi, więc może dlatego obawiałam się, iż śmiechów-chichów tego dnia będzie zbyt wiele. :D

      Usuń
    2. Okej! W końcu zebrałem trochę czasu i zmotywowałem się do odpowiedzi (to nie tak, że musiałem wypłakać się najpierw w poduszkę przez swoją głupotę, bo pisząc to pierwszy raz odświeżyłem stronę xD).

      “Przyznam, trochę się obawiałam, iż momentami być może przesadziłam z liczbą uwag, a szczególnie jakichś bardziej memicznych fragmentów.” - absolutnie nie przesadziłaś. Bardzo doceniam Twoją pracę i trud, jaki w nią włożyłaś i bardziej byłbym zmartwiony, gdyby było tego za mało ;). A memy zawsze spoko!

      Nawet nie wiesz (a może wiesz) jak niezmiernie miło było przeczytać początek twojej oceny, gdzie leciały te pochwały dotyczące narracji i zostałem cytowany jako przykład dobrej narracji :D. Zaciesz, bo jednak coś tam umiem, zwłaszcza te pif-paf z rewolwerów i trochę pov! Chociaż przyznam, że tego początku byłem całkiem pewny, a w każdym razie bardziej niż kontynuacji (jedna z moich bet pewnie teraz uśmiecha się pod nosem, macha mackami i mówi “a nie mówiłam?”). Początki pisze mi się o wiele łatwiej i naturalniej, cały I rozdział był jedną wielką improwizacją, a pomysł powstał przypadkiem. No i jak zauważyłaś w podsumowaniu, nierozważnie go rozplanowałem, a raczej planowałem w trakcie pisania. Dopiero z czasem jakoś w głowie posegregowałem i ułożyłem ten świat, starając się później nanieść poprawki do “Torra Mundo”. A zaczęło się tak “magia… rewolwery… grałem ostatnio w Red Dead Redemption 2… idę coś napisać” xD Loteria, albo wyjdzie albo nie. Tym razem udało się połowicznie, heh.

      Czytam Twoje oceny na WS i przyznam, że ciekawie było patrzeć na własną, bardzo dobrze znając treść ocenianego tekstu. I aż można się złapać za głowę, gdy widzi się tak oczywiste błędy, klisze i głupotki. Jak nagła ekspozycja tekstu, która wyskakuje zza krzaka i rzuca kamieniami, albo urwanie lub zaniedbanie POV, które było mocną stroną samego początku. Ale jeszcze bardziej bolą błędy fabularne, co do których zgadzam się całkowicie, bo trudno się nie zgodzić. Podejrzewam, że wynikły z tego, że chciałem umieścić duuużo rzeczy w dość krótkim tekście, podczas gdy mógłbym budować świat o wiele dłużej to w pewnym momencie, mimo że wszystko w mojej głowie brzmiało logicznie, wyszedł bigos, taki niezbyt dobry. Jednym słowem przesadziłem. Ucierpiała na tym fabuła, postaci, zmienił się ton tekstu i ogólnie brzmienie całości, gdzie z początku o trupim rewolwerowcu powstał tekst o kliszowej bijatyce z magami, co niewiele robią. Przyznam, że również jestem rozczarowany. Z jednej strony trochę wstyd, ale z drugiej jestem bardzo zadowolony i widzę, jak sporo nauki jeszcze przede mną.


      Usuń
    3. dalsza część, bo coś tam niby za długi komentarz xD
      * * *
      “Spieszysz się gdzieś? Ktoś cię pogania?” - i tu się pojawia odwieczny problem, bo tekst pierwotnie miał mieć 80k znaków, gdzie taki limit jest na forum Nowej Fantastyki, ale wyszedł za długi i nie bardzo wiedziałem, co z nim konkretnie zrobić, gdyż magazyny nieczęsto biorą tak obszerne teksty. No i koniec końców nie wyszedł nigdzie, zostając w półce. I dobrze! Bo teraz poprawię i może wyślę wyrodne dziecko w świat.

      Przy poprawkach będę wiedział na co uważać, jak lepiej rozplanować i ogarnąć fabułę zostając przy jednolitym klimacie. Bo poprawki będą, prawdopodobnie zmieni się cała druga połowa tekstu od chwili dotarcia przez Kala na pustynię, gdzie sobie przycupnął, bo, cholibka, nie można tego zostawić w takim stanie. Mam nadzieję, że gdy nadejdzie dzień zakończenia poprawek, znajdziesz chwilkę, by na to spojrzeć, niekoniecznie do ocenki. Jeśli nie, nic nie szkodzi! Do ocenki spróbuję się kiedyś jeszcze wepchnąć z innym tekstem, buhahaha! (Zigi śmieje się złowieszczo, knując misterny plan)

      „Kal B. Bane – Torra Mundo” to koronny dowód tego, jak można zmarnować potencjał naprawdę fantastycznego uniwersum - wezmę sobie do serducha te słowa podsumowania, które są bardzo w punkt i mam nadzieję już nie stworzyć podobnego potworka fabularnego.

      I jeszcze raz dziękuję za tak obszerną ocenę! Idę zebrać moc i będę brał się za pisanie!

      ps. Co do aspektu technicznego, interpunkcji i całych tych tajemniczych dla śmiertelników spraw, mogę tylko obiecać poprawę! Nie wiem, co się tam odSIĘkoliło, że się poznikały się.

      Usuń
    4. Jeszcze raz najmocniej cię przepraszam, że tyle musiałeś naczekać się na moją odpowiedź. Niemniej nadszedł dziś ten wielki, utęskniony moment, w którym mogłam pozwolić sobie na chwilę oddechu; no i po prostu głupio by mi było puścić ocenę (którą notabene dopiero co skończyłam…), wcześniej ci nie odpisawszy. Byłoby to z mojej strony bardzo nie fair.
      Ale do rzeczy!

      Nawet nie wiesz (a może wiesz) jak niezmiernie miło było przeczytać początek twojej oceny, gdzie leciały te pochwały dotyczące narracji i zostałem cytowany jako przykład dobrej narracji :D. Zaciesz, bo jednak coś tam umiem, zwłaszcza te pif-paf z rewolwerów i trochę pov! – Ha! Cieszę się, że te fragmenty cię uspokoiły. Tak – potrafisz, tak – świetnie się bawiłam i ani razu w niczym nie przesadziłam. Moje odczucia były tym bardziej szczere, że staram się ocenę pisać w trakcie czytania; ma to swoje minusy, bo odrywam się od tekstu, gdy coś w nim nie gra, więc jakieś informacje mogą mi zawsze uciec, ale… gdy się wkręcę w jakąś scenę, to i tak czytam ją do końca, a ocenkowanie schodzi na dalszy plan. Dlatego też zwykle miewam problemy z komplementowaniem, bo po dobrym fragmencie często nie wiem, gdzie przestać czytać, a gdzie wrócić do oceny. Zwykle dzieje się to, gdy w tekście zaczyna mi coś nie grać. Zawsze się wtedy boję, że tych wcześniejszych pochwał naniosłam za mało i koniec końców przyćmi je moje narzekanie. Pozostaje tylko nadzieja, że moje obawy nie są przesadzone, a narzekanie ma chociaż trochę sensu. xD

      (…) cały I rozdział był jedną wielką improwizacją, a pomysł powstał przypadkiem. – Tym bardziej jestem pod wrażeniem, bo ten pierwszy rozdział jest najlepszy i w życiu nie powiedziałabym, że powstał tak zupełnie bez planu. Potem faktycznie sprawa się rypła, ale przynajmniej wiesz, od którego momentu, no i nie musisz poprawiać całości. Nawet dalsza część tekstu wymaga raczej douzupełnienia niż cięć, a to zawsze plus.

      Ale jeszcze bardziej bolą błędy fabularne, co do których zgadzam się całkowicie, bo trudno się nie zgodzić. Podejrzewam, że wynikły z tego, że chciałem umieścić duuużo rzeczy w dość krótkim tekście, podczas gdy mógłbym budować świat o wiele dłużej to w pewnym momencie, mimo że wszystko w mojej głowie brzmiało logicznie, wyszedł bigos, taki niezbyt dobry. – Z bigosami na winie tak to już jest, że co się nawinie to do bigosu… ;) A błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi. To upychanie jest widoczne, ale to nie tak, że nie da się na to nic poradzić. Jeśli boli, to tylko przez chwilę, zresztą w tonie twoich komentarzy czuję, że już jesteś zmotywowany. ;) Ogromnie mnie to cieszy! No i tak, trzy razy tak! – Chętnie powrócę do historii Kala na łamach WS, jeśli tylko będziesz miał na ponowne zgłoszenie ochotę (było już u nas wielu autorów wracających z tą samą historią po roku, dwóch albo trzech; niektórym zdarzało się wracać nawet trzy razy!). A jeśli nie, to możemy się gdzieś zgadać na priv, choć tu nie chcę niczego obiecywać, bo ostatnio coraz bardziej odczuwam natłok obowiązków związanych z prowadzeniem bardzo aktywnego życia zawodowego.
      Nie, to nie jest zdrowe, ale czuję, że się w tym spełniam, tym bardziej gdy – a co! pochwalę się! – czasem docierają do mnie informacje, że autorzy, których oceniałam na WS i z którymi później współpracowałam również prywatnie w ramach swojej działalności jako redaktorka/korektorka, na przykład wygrywają konkursy na wydanie opków w antologii albo… wydają swoje książki. Do takiej współpracy też cię zapraszam z tekstem, który uznasz za gotowy [psst! autorzy z WS zawsze mają u mnie fajne stawki. ;)]
      Tak czy siak uczucie satysfakcji i dumy z ich postępów i wspólnej przygody jest ogromne, i zarówno sobie, tobie, jak i każdemu z oceniających i autorów w nadchodzącym Nowym Roku życzę takich lub podobnych sukcesów literackich – aby praca każdego z nas dawała upragnione owoce.

      Szczęśliwego Nowego! ♥

      Usuń
  2. - A nie mówiłam! - mówię, machając mackami i uśmiechając się pod nosem.

    OdpowiedzUsuń