Gatunek: Sci-fi
Ocenia: Skoiastel
Muszę przyznać, że opis fabuły brzmi nad wyraz zachęcająco; fanom sci-fi trudno byłoby przejść obojętnie obok książki z właśnie takim blurbem. Czy jednak nie zdradzasz w nim aby za dużo? Podejrzewam, że informacje, które przedstawiasz, i tak zostaną ukazane w tekście; na pewno fajnie byłoby doświadczyć, jak żyje chociażby Selia i poznać, że faktycznie jest genetycznie zmodyfikowaną żołnierką. Przy czym nadal blurb robi wrażenie – tym bardziej, że w opisie tym nie zbłąkał się żaden błąd, choćby interpunkcyjny. Pracujesz z betą czy jesteś aż tak bardzo poprawny…? Bez różnicy, bo najważniejszy jest efekt końcowy.
Zanim przejdę do treści właściwej, uprzedzę jeszcze, że nie będę czytać cię na Wattpadzie. Wiem, że portal ten ma ubogie formatowanie i trudno zrekompensować sobie czymś brak justowania czy ustawienie odpowiedniej interlinii, w niektórych rozdziałach odstraszają mnie też przesadne odstępy między linijkami, w innych – zbyt długie, zbite ściany tekstu. I tak źle, i tak niedobrze, więc czym prędzej wklejam pięć pierwszych rozdziałów do Worda, bo tyle właśnie wynosi mój limit tekstu czytanego na potrzebę stworzenia oceny.
PROLOG
Czerwona unosi pistolet do skroni właśnie podnoszącego się żołnierza. (…) przeciwnik i tak pada na ziemię, barwiąc szary beton czerwienią. – Te dwa zdania pojawiają się dość blisko siebie. Na tyle, by korelacja czerwona/czerwienią rzucała się w oczy.
Piszesz w czasie teraźniejszym? Wow, gratuluję odwagi; nie jest to proste i wciąż uchodzi za niszowe, bo dość ryzykowne. Niektórzy odbiorcy z góry zakładają, że mogą mieć problemy z wczuciem się w taki tekst, niemniej sama uważam, że wszystko zależy od jakości narracji. Jej dobór, jeśli jest dobrze poprowadzona, nie powinien mieć znaczenia, czytelnicy właściwie nawet nie powinni się nad nim zastanawiać.
Regan obserwuje całą akcję przez lunetę swojej broni. // – Żaden Deraan nie może pozostać żywy! – Jej silny, kobiecy głos unosi się nad polem bitwy. – Jej, czyli Regan, czy może masz na myśli Czerwoną? A może to ta sama osoba, ale wskazujesz jej ksywę, a potem imię? Albo nazwisko, w końcu Regan brzmi raczej na imię męskie. To dopiero początek, więc nie znam twoich postaci, chociażby tego, jak ich nazywasz dlatego trudno odnaleźć mi się w tym fragmencie. W kolejnym akapicie kobieta zostaje zaatakowana, ale jej przeciwnik pada od kuli snajperskiej, wtedy też pojawia się myśl bohatera męskiego: Obiecałem ją chronić. Powoli więc zaczynam się więc domyślać, że być może to właśnie mężczyzna nazywa się Regan, ale nadal nie mam takiej pewności, na pewno nie dałabym sobie za to odciąć ręki. I o ile zwykle niewiadome są fajne, o tyle akurat gdy chodzi o bohaterów, wolałabym wiedzieć, do kogo należą wypowiedzi dialogowe.
W biegu przeszywa brzuch kolejnego żołnierza, ale ktoś inny zbija ją z nóg. – Związek frazeologiczny brzmi: zwalać/ścinać z nóg – i w tym kontekście oznacza powalenie, przewrócenie. Zbija się natomiast z tropu/pantałyku. Twoja wersja wygląda jak hybryda, błąd leksykalny.
Pole siłowe zgniata kulę, lecącą w jej stronę. – Tutaj pozbyłabym się przecinka dla płynności zdania przedstawiającego sytuację dynamiczną. Tak samo tu:
Przelatuje kilka metrów i znowu materializuje się, po ułamku sekundy. – Przecinek w tym miejscu zdecydowanie wydłuża wspomniany ułamek. Ba, przeniosłabym informację o nim w środek zdania, przed czasownik.
To, jak sam widzisz, drobiazgi, bo cała scena jest rozpisana dobrze – krótkimi zdaniami, ale w sposób melodyjny, zwracasz też uwagę na akcenty. Dzięki temu forma i treść idą w parze, a narracja jak na razie trzyma w napięciu.
O, a tutaj nie zgadzają się podmioty:
W świadomości Czerwonej pojawia się wątpliwość. Przebija kolejnego Deraan, ale ktoś inny uderza ją w plecy. Zwala się na ziemię, próbując przetoczenia, ale już widzi, że zabraknie jej czasu. Snajper wymierza I pociąga za spust. Kobieta zamyka oczy. – Podejrzewam też, że ta wielka litera to zwykłe przeoczenie.
Mimo, [przecinek zbędny] że Regan zabija strzelca w ułamku sekundy, salwa rozrywa nogi Czerwonej. – [źródło]. Do tego ułamek sekundy został wspomniany ledwie chwilę wcześniej i to powtórzenie może rzucać się w oczy.
Ból odbiera jej zdolność myślenia. Wreszcie chwyta drzewce, ale nie ma siły ich utrzymać. – Podmioty.
Przed chwilą chwaliłam cię za melodyjność, a tutaj zaczyna jej brakować, w pewnym momencie robi się zbyt monotonnie przez zdania o podobnej długości. Nawet jeśli mieszasz – dwa dłuższe, dwa krótsze – robi się zbyt regularnie (w nawiasach liczba sylab):
Wielki mężczyzna powala dwóch żołnierzy jednym szerokim zamachem [20]. Jego maczuga wyrzuca kolejnego przeciwnika w powietrze [19]. Ciężki bucior usuwa z drogi jeszcze jednego [14]. Mężczyzna dosłownie miażdży wrogów na swojej drodze [15]. Obok młodziutka dziewczyna wystrzela do przodu i tnie długim mieczem [20]. Uchyla się przed następnym potężnym zamachem [14]. Pozostaje u boku olbrzyma, czekając na kolejną okazję do ataku [19].
To sprawia, że fragment, mimo ciekawej akcji, może wydawać się nudny.
Trochę też zaczynasz się pieścić. Zwykle, gdy używam tego wyrażenia, mam na myśli: piszesz zbyt okrąglutko i dosłownie. Owszem, dzięki temu mogę sobie wyobrazić praktycznie wszystko, jednak część informacji nadal da się wyciąć bądź podać w bardziej lekki, przystępny sposób, nieco sprytniej, a mimo to obraz wcale nie zubożałby. Mógłbyś bez żalu wyciąć chociażby kilka przysłówków bądź przymiotników – te wprawdzie pompują tekst, ale gdy korzystasz z nich za często, możesz osiągnąć efekt zupełnie odwrotny do zamierzonego. Mianowicie, czytelnik będzie miał wrażenie, że przekonujesz go o wielu sprawach na siłę. Tylko w tak krótkim fragmencie jak powyższy mamy: wielkiego faceta, szeroki zamach, kolejnego przeciwnika, ciężki bucior, dosłowne miażdżenie, młodziutką dziewczynę, długi miecz, potężny zamach, kolejną okaz… stop! To przepompowane i męczące w wyobrażaniu aż tak detalicznym.
Idźmy dalej:
Serie neonowych pocisków rozbijają się na ich zwielokrotnionym polu siłowym. Po drugiej stronie mężczyzna z ostrzem zakończonym hakiem przyciąga żołnierza wprost pod lecącą maczugę. Kobieta biegnąca na tyłach grupki ostrzeliwuje się dwoma pistoletami maszynowymi. Razem przedzierają się przez kolejne linie wrogów. Uzupełniają się jak dobrze naoliwiona maszyna.
Tutaj mam inne zastrzeżenie. Długość niektórych fraz sprawia, że nie czyta się lekko. Sporo słów ma cztery sylaby, ale jest też całkiem sporo takich o pięciu. Tymczasem w trakcie pisania sceny dynamicznej, jeśli tylko da się zastąpić dłuższe słowo krótszym, warto to zrobić właśnie dla uzyskania płynności i efektu żwawszego tempa. Tu nie dość, że wszystkie zdania są podobnej długości i każde zbudowane jest z epitetów, to jeszcze niektóre z nich są długie i czynią obraz skomplikowanym.
A może wystarczyłoby coś w stylu:
Serie neonowych pocisków rozbijają się na ich wzmocnionym polu siłowym.
Albo: (...) mężczyzna z ostrzem (...) przyciąga żołnierza wprost pod lecącą maczugę. Osłania go kobieta z dwoma pistoletami; razem przedzierają się przez kolejne linie wrogów.
Co jeszcze? Ano właśnie to, że fragment jest też po prostu powtarzalny formą, przez co wydaje się grzeczny, bezpieczny. Większość zdań składa się z: podmiotu, ewentualnie jego określenia, i orzeczenia, również z ewentualnym określeniem. Żadne zdanie nie zaczyna się od czasownika albo – co w obliczu tej grzeczności mogłoby wydawać ci się istnym szaleństwem – żadne nie jest równoważnikiem lub na przykład mową pozornie zależną ukazującą emocje (chociażby zdziwienie i krzyk przeciąganego za linkę faceta). Powstaje relacja sama w sobie, ale pozbawiona ładunku emocjonalnego. Lektury nie urozmaicają też jakieś znaki interpunkcyjne, inne niż przecinki i kropki.
Czasami płynne czytanie na głos zaburzają mi powtórzenia brzmieniowe, zwracające (a nawet odwracające od tekstu) uwagę:
Stający z tyłu żołnierz bierze zamach, mierząc w jej głowę. Dziewczyna w porę się uchyla, wyszarpuje zza pasa nóż i wbija mu go w nadgarstek. Kopnięciem zbija żołnierza z nóg, łapie upuszczony przez niego miecz i przebija jego pierś. – Okej, chwaliłam cię za melodyjność, ale gdy zaczynasz przesadzać, czuję, że nie skupiam się na fabule, a na twojej rymotwórczej stylizacji. Nawet jeśli to rymy niedokładne, nadal je słychać.
No dobrze, a co poza formą…?
Ano to, że – wracając do wspomnianego już ładunku emocjonalnego – w tak sporym fragmencie dynamicznej sceny akcji brakuje mi tła. Z jednej strony rozumiem, że nie ma na nie czasu, z drugiej jednak scena się wlecze, właśnie poprzez swoją formę, więc to emocje w tle mogłyby ją trochę podrasować. A co buduje je lepiej niż realnie słyszalne dźwięki, odczuwalne zapachy, faktury wyczuwane pod opuszkami palców, smaki w ustach? No właśnie.
Z tą myślą zostawiam cię więc i przechodzę dalej.
Oślepiony unosi ręce do góry i próbuje znaleźć jakiś punkt odniesienia. – Pleonazm. Nie da się unosić w dół.
Ktoś ci w komentarzu na Wattpadzie zarzucił, że masz problem z siękozą. Ciekawe określenie, powstałe pewnie na wzór sobie podobnych, jak wielokropkoza bądź zaimkoza; niemniej nie da się tu z komentującym nie zgodzić. Część z enklityk stoi w miejscach akcentu (przy znakach interpunkcyjnych), i głównie dlatego rzuca się w oczy:
Cała grupka, oprócz olbrzyma, odwraca się. Wielka maczuga rozpala się czystą energią i wbija z impetem w drzwi. (…) Poszarpane krawędzie dziury skwierczą i zlewają się. Przejście stopniowo się powiększa pod uderzeniami olbrzyma.
Nie zawsze jednak się postawione na końcu zdania jest błędem, raczej rezygnuje się z tego głównie przez wzgląd na odwracanie uwagi od reszty składowej. Jeśli nie da (lub też nie chce) się opuścić enklityki przy kropce, dobrze redukować wcześniejszą i następną, by żadna nie leżała w pobliżu. O, na przykład tak:
Cała grupka, oprócz olbrzyma, odwraca się. Czysta energia rozpala maczugę, a ta z impetem trafia w drzwi. (…) Poszarpane krawędzie dziury skwierczą i zlewają się. Z każdym uderzeniem olbrzyma przejście stopniowo staje otworem.
Rebelianci przelewają się do Hangaru, prawie nie zważając na przeciwników. Kolejni prześlizgują się pod ostrzami, wymijają podstawiane nogi, ostrza i ramiona, zatrzymując się tylko, kiedy nie mają innego wyboru. – Tu zaś rzuca się w oczy zdublowana konstrukcja z imiesłowem współczesnym.
Kilkanaście sekund później większość znajduje się za zniszczonymi drzwiami.
– Gwiazdy! – Regan, wciąż biegnąc po kładce biegnącej wzdłuż ściany, krzyczy tak głośno, że rebelianci odskakują od przejścia.
Kilkanaście osób pozostałych na środku otacza się żywym ogniem i wystrzela z powrotem do sali. Z niepowstrzymaną siłą taranują i palą zebranych tam Deraan własnymi ciałami.
Nadal przesadną uwagę zwracają podobieństwa brzmieniowe. Tu chociażby: zniszczonymi drzwiami/biegnącej wzdłuż ściany/z powrotem do sali/własnymi ciałami – nie tylko przez podobne końcówki, ale i z powodu jednorakiej liczby sylab (6). Czytając na głos, łatwo to odczuć.
Jeżeli chodzi o powtórzenia, też zaczyna robić się coraz gęściej: Walka zaczyna dobiegać końca. // Kilku rebeliantów wyrywa się z tłumu i odbiega na koniec hangaru.
Maszyna ciężko opada na platformę, lekko osiada, ale wreszcie się wyrównuje. – Czy skoro ciężko opadła, może lekko osiąść? W takim znaczeniu, że opadanie ciężko w kontekście maszyny będzie wiązało się raczej z jej masywnością, a więc raczej mocnym, szybkim i zdecydowanym spadkiem. Zresztą, zmęczony człowiek, ciężko opadając w fotelu, też nie opada na niego powolnie, tylko bezwładnie i konkretnie – swoją masą. Słownik: ciężko – przysłówek sposobu:
(1.1) w ciężki sposób, z obciążeniem; nie łatwo, nie lekko
(1.2) bardzo, mocno, dużo (w negatywnym znaczeniu); dotkliwie, boleśnie
Ściana hangaru otwiera się na placyk z tyłu, jak ogromne drzwi. – Tutaj zamieniłabym szyk, bo podkreślone dopowiedzenie wygląda trochę jak doklepane do zdania na siłę i nie bardzo wiadomo, co z tą informacją zrobić. Jak bym to widziała? Chociażby tak: Ściana hangaru otwiera się jak ogromne drzwi – na placyk z tyłu.
Cały czas mam też wrażenie, że wszystko w tej scenie jest jakieś: ogromne, olbrzymie, natychmiastowe, ciężkie, lekkie i tak dalej. Ewidentnie muszę sobie zrobić przerwę, mimo że to nie jest jakiś przesadnie długi prolog i z łatwością powinnam wziąć go na jeden raz. Mało tego, jestem pewna, że jak teraz odejdę od ekranu i wrócę tu jutro, to będę musiała czytać ten początek od nowa, bo o wszystkim i tak zapomnę. Tekst jest przeładowany.
Gdybym miała wymienić jedną rzecz, która ujęła mnie fabularnie, byłaby to postać (chyba?) głównego bohatera (bodaj Wąsatego; wiem, że gdzieś padło jego imię, ale wyleciało mi z głowy) oraz jego umiejętność dowodzenia. Przekonuje mnie sposób, w jaki wypowiada się w dialogach i że można już po nich poniekąd wywnioskować jego charakter.
Szczyt wiertła wskazuje w niebo, na którym nigdy nie zawitało słońce, ani księżyc. – Błąd składniowy. Obecnie mamy: nigdy nie zawitało słońce ani (domyślnie) nie zawitało księżyc. Sugeruję: w którym nigdy nie zawitały słońce i księżyc. Dalej podobnie:
Po samym budynku zostaje tylko dziura w ziemi i odłamki grubych ścian wtopione w najbliższe magazyny. – Generalnie powinno być: zostają. Sugeruję również zmienić szyk, by dodać płynności: Po samym budynku zostają tylko odłamki grubych ścian, wtopione w magazyny, i dziura w ziemi.
Konwój jest już kilkaset metrów od hangaru[,] kiedy huk wstrząsa ulicą. – Wcześniej zapisywałeś hangar od wielkiej litery. Co się zmieniło?
A tam... Powinni zdążyć się schować. – Gdy po wielokropku kontynuujesz zdanie czy myśl przewodnią, a znak oznacza jedynie wzmacniającą napięcie pauzę na oddech, po nim powinieneś zacząć zdanie od małej litery.
– Wąsaty! – Mężczyzna z hakowatym mieczem krzyczy do słuchawki, używając pseudonimu Regana. – Nie musisz wyjaśniać, że bohater używa pseudonimu. Z czasem czytelnik sam wyłapie to z tekstu, tym bardziej że mamy też chociażby Skośnego. Łatwo więc domyślić się, że bohaterowie określają się przydomkami, pewnie na czas starcia.
– Trzy, nie cztery, oddziały – stwierdza. – Trzy, a nie cztery? Czy raczej: trzy, nie, cztery? Druga opcja daje do zrozumienia, że bohater w ostatniej chwili zauważył jeszcze jeden oddział. Pierwsza – że zgubił go wzrokiem. Coś jednak mówi mi, że chodzi o drugą. A gdyby tak wykorzystać wielokropek? Trzy, nie… cztery oddziały. Dzięki niemu oddałbyś moment dostrzeżenia.
Jego gęsta broda i brwi, widoczne przez otwartą zasłonę hełmu, stają się koloru pobłyskującego blond. Z jego dłoni zaczyna wydobywać się Złoto, ciągnące się jak gęsty płyn. Rebeliant skupia się, a w jego umyśle pojawia się butne przekonanie o własnej sile. To wpływ Spektrum. Nici iluzji zaczynają formować się w gęstą zasłonę, otaczają pierwszy wóz i wiertło. Po kilku sekundach są już całkowicie niewidoczne z zewnątrz. – Te nici są niewidoczne? Czy wóz z wiertłem? Podejrzewam drugie, ale z technicznego punktu widzenia wynika to pierwsze.
Pierwszy wóz przejeżdża na wprost, a drugi ostro wykręca[,] wpadając do bocznej ulicy.
Splata Złoto w ciemny dym i rzuca go tam, gdzie powinny być okna wozów. Czuje, że Cena, którą płaci, robi coraz większa. Podpowiada mu, że wystarczy mocy, [przecinek zbędny] na ich przechytrzenie. – Ten fragment jest dla mnie niezrozumiały, ponieważ nie mam pojęcia, o jakiej Cenie mowa. Jako że nie umiem sobie tego zwizualizować – na przykład obrazem bohatera, który zaczyna się pocić, opadając z sił, nie wiem, tracąc manę – nie potrafię się nim przejąć, przechodzę obok tych słów obojętnie.
Iluzja oplata pancerne szyby pojazdów na przedzie. Cała kolumna wyhamowuje, kilka zderza się na tyle. Rebeliant natychmiast rozwiewa Spektrum. Zyskali kolejne kilkanaście sekund. Ich wóz przyspiesza na prostej drodze. Mijają kolejne skrzyżowania, zostawiając pościg coraz bardziej w tyle. Nagle z bocznej ulicy wyjeżdża kilka mniejszych pojazdów i ślizgiem znajdują się za nimi. Błyskają fioletowym światłem. Deraan doszło wsparcie. // Skośny próbuje stworzyć kolejne iluzje, ale reflektory nowych prześladowców rozpalają się nienaturalnie.
Im trudniej mi się wczuć w to, co czytam, i osadzić się w miejscu akcji, tym więcej innych rzeczy przykuwa moją uwagę. Na tym etapie mam wrażenie, że prawie w każdym akapicie widzę słowo kolejne, nierzadko i po kilka razy. Słowo kilka zresztą też…
Zaczynam odnosić wrażenie, że tekst tylko udaje lepszy, niż jest w rzeczywistości. Na pierwszy rzut oka wydaje się napisany dość zręcznie, ale gdy próbuje się go czytać uważniej, co rusz napotyka się jak nie na powtórzenia, to jednolite konstrukcje zdaniowe albo podobieństwa brzmieniowe; redaktor naprawdę miałby tu co robić. Na taką skalę, że nie jestem pewna, czy ewentualnym wydawcom by się to opłacało. Wprawdzie nie wiem, czy właśnie to ci się marzy, czy po prostu piszesz wielorozdziałowe opowiadanie na Wattpad i dopiero sprawdzasz się w takiej formie, ale już mogę podrzucić ci kilka wskazówek, na czym powinieneś się skupić, chcąc kiedyś raz jeszcze popracować z tym tekstem.
A w ogóle nie powinno tam być aby: Do Deraan doszło? Albo naturalniej, po prostu: dołączyło? Dochodzić kogoś odnosi się do dźwięków i zapachów (WSJP: dochodzić + kogo – rozprzestrzeniać się we właściwy dla siebie sposób; kwalifikacje tematyczne: dźwięki i zapachy).
No i też czy te reflektory faktycznie rozpalają się nienaturalnie, bo to wina tych prześladowców i charakterystyka użytych świateł, czy tego, że Skośny opada z sił i obraz rozmazuje mu się przed oczami? Co mam sobie wyobrazić? Co kryje się pod określeniem
nienaturalnie?
nienaturalnie?
Właśnie do mnie dotarło, że w rzeczywistości w scenie tej, mimo dokładności opisów, wcale nie wyobrażam sobie zbyt wielu rzeczy, a nawet jeśli – to nie zostają one w mojej pamięci na długo. Zasypałeś mnie tak ogromną ilością nowych, nieznanych i jeszcze w dodatku trudnych danych, że im bliżej końca, tym większe odczuwam zmęczenie.
Mężczyzna widzi[,] co się dzieje (...).
Splata Złoto i rzuca je gęstą chmarą w wozy. – A nie chmurą, jeśli zdanie dalej wspominasz o dymie?: Iluzoryczny dym gęstnieje (...).
Po sekundzie w chmurze pojawia się pierwszy prześwit. Skośny natychmiast dobiera jeszcze więcej mocy i wypuszcza pierwsze macki dymu. – Być może o tym nie wiesz, więc dam ci znać: kiedy piszesz, że coś wydarzyło się po sekundzie (4), to w rzeczywistości przeczytanie o tym i przetworzenie tej informacji trwa w głowie czytelnika dłużej. Ty jednak lubisz tego typu określenia czasu albo różnego rodzaju natychmiasy; niemniej one tylko pozornie przedstawiają coś dynamicznego. Bez nich tekst byłby lżejszy, wzrosłoby też tempo czytania, a więc i czytelnicze napięcie.
Tak, zdecydowanie już wiem, co męczy mnie w tym tekście najbardziej. Pisałam już o tym, ale po przeczytaniu reszty rozdziału utwierdziłam się w przekonaniu, jaki jest główny winowajca mojego niskiego morale. Otóż:
Ktoś pociąga go do tyłu, zwalając na podłogę paki. Spektrum się rozwiewa, a włosy przestają mienić złotem. Rebeliant odzyskuje jasność myśli i spogląda na osobę, która wyrwała go z transu. Kobieta, właśnie padając płasko na deski, otwiera usta w niezrozumiałym dla niego krzyku. – Zauważ, że każde jedno zdanie to praktycznie podmiot + orzeczenie (lub imiesłów współczesny pełniący jego funkcję) + ewentualny spójnik i kolejne orzeczenie.
Wszystkie zdania w rzeczywistości zbudowane są tak samo. Jakbyś nie bawił się tym tekstem, tylko klepał nieco bardziej rozwinięty plan wydarzeń:
- Ktoś pociąga bohatera do tyłu, zwalając na podłogę paki.
- Spektrum się rozwiewa, a włosy bohatera przestają mienić złotem.
- Rebeliant odzyskuje jasność myśli i spogląda na osobę, która wyrwała go z transu.
- Kobieta, właśnie padając płasko na deski, otwiera usta w niezrozumiałym dla niego krzyku.
Ma-sa-kra!
No i okej, gdzieś tam jest dopowiedzenie z który, gdzieś indziej pada wtrącenie z imiesłowem czy podmiot od orzeczenia oddziela jeszcze jakiś przysłówek, ale generalnie nie mogę przypomnieć sobie żadnego fragmentu, który wyróżniłby się choć trochę bardziej. Wszystko się ze sobą zlewa w taką jednolitą, mało atrakcyjną maź. I – co w ogóle jest dla mnie dziwne – naprawdę poprawną maź. Na upartego nie znalazłam zbyt wielu gramatycznych czy interpunkcyjnych potknięć, całą resztę stanowią głównie sugestie redakcyjne. Skoro więc potrafisz pisać poprawnie, czemu się tym pisaniem w żaden sposób nie bawisz, tylko ogrywasz cały rozdział jednym schematem? Boisz się? Nigdy nie próbowałeś inaczej i tak ci zostało? Czy po prostu taki masz styl i powinnam się z tym po prostu pogodzić?
Edit: Nieco kawałek dalej mam taki fragment:
Z naprzeciwka wyjeżdżają kolejne wózki. Uciekinierzy ostrym zakrętem wpadają w kolejną boczną ulicę. Uciekną. Uda się. – No i fajnie, nareszcie jakaś odmiana! Lepiej późno niż wcale.
Za to siękozy ciąg dalszy:
Dookoła niej pojawia się tsunami fioletowego światła. Dostaje się ono do oczu Skośnego, na co ten nieruchomieje, a jego źrenice rozwierają się do granic możliwości. Niebezpiecznie przechyla się przez barierkę (...) – czasem warto zwyczajnie skorzystać z synonimu, tu chociażby zastępując dostawanie się – trafianiem. Do tego rozwieranie oznaczę otwieranie się lub rozpościeranie (na przykład ramion), tymczasem źrenice się po prostu rozszerzają.
Wielki mężczyzna, zakrywając i, dla pewności, zamykając oczy[,] turla się na tył wozu.
– Już! – Kobieta krzyczy mu prawie do ucha. – Jeśli w komentarzu narracyjnym do dialogu orzeczenie dotyczy mówienia, zdanie powinno przyjąć szyk: orzeczenie + podmiot. Tu jednak nacisk postawić chcesz na informację, że kobieta krzyczy do ucha, rozpraszając bohatera; znacznie mniejsze znaczenie ma sama wypowiedź. Niemniej nadal nie uznałabym tego zapisu za poprawny, raczej oddzieliła komentarz od wykrzyczanych słów, o, chociażby w ten sposób:
Kobieta prawie krzyczy mu do ucha:
– Już!
Wtedy i wilk syty, i owca cała.
– Nie mając Spektrum[,] robię więcej, [zbędny przecinek] niż którekolwiek tutaj! – Rzuca przez ramię. – A tu orzeczenie bezpośrednio odnosi się do mówienia i stoi na odpowiedniej pozycji. Nie ma więc wątpliwości – trzeba zapisać je od małej litery.
Pozostała z drugiego oddziału trójka kręci głowami. Skośny mierzy krzyczącą nieprzyjemnym spojrzeniem, ale się nie rusza. Próbuje opanować zawroty głowy. Duży przybliża się, ale po chwili zatrzymuje.
– Mogę Skoczyć tam i z powrotem! – Dlaczego czasownik zapisałeś od wielkiej litery? Okej, rozumiem nazwy własne typu Złoto czy Spektrum, nawet Skok, o ile to jakaś magiczna umiejętność. Ale bez przesady, by w ten sposób oznaczać również korzystanie z niej. To już zręczniej byłoby zapisać to słowo kursywą – mamy dialog, więc czytelnik pomyśli, że bohaterka sama położyła na to słowo nacisk.
Nawet gdy piszesz, że bohaterowie mają świadomość śmierci, kompletnie to do mnie nie trafia. Po prostu rozumiem, czemu to zdanie pojawia się akurat w tym miejscu i znów mam je za skrzętnie zaplanowany element scenariusza; nie umiem się złapać na wędkę, chociaż wolałabym, bo na pewno lektura sprawiłaby mi większą przyjemność. Niemniej to i tak dopiero prolog, więc ktoś na bank przeżyje, a nawet jeśli nie – nadal w tak bardzo dynamicznej, długiej, ciężkiej scenie złożonej głównie z czasowników, z nikim nie zdążyłam się jeszcze emocjonalnie zżyć. Nikogo więc nie będzie mi szkoda.
Pewnie się skradają, [przecinek zbędny] albo są jeszcze w ogniu akcji.
Jakiś mężczyzna daje sygnał do wyłączenia. Regan śmieje się w głos. Dzisiaj wygraliśmy.
Przypomina sobie jeszcze o Czerwonej, o jej krótkich do ramion włosach i twardej, szorstkiej skórze. Po jego twarzy spływa samotna łza. – Klisza. Nie zwracałaby uwagi swoją sztucznością, gdyby pomiędzy zdaniem o przypomnieniu siebie bohaterki a spłynięciem łzy znalazłoby się coś jeszcze, co zbudowałoby tę atmosferę, rozwinęło ją. Tymczasem mamy takie: o, udało się! A nie, ktoś umarł, smuteczek. Fakt, bohater rozkleja się trochę dalej, jednak to nie załatwia sprawy potraktowanego po macoszemu rozwoju tych emocji, wyglądających teraz nie jak zabieg artystyczny, ale marketingowy – bo dramat jest w cenie.
Po chwili ciągnącej się w nieskończoność ociera oczy przegubem. Czy było warto? // Spogląda na wiertło, dumnie wznoszące się nad tłumem. – Rym.
No dobrze, mamy to. Przyznam, że prolog okazał się dla mnie naprawdę ciężkim do zgryzienia orzechem. Powieść zaczynasz dynamicznie (choć momentami – tylko pozornie), w dodatku sceną z mnóstwem postaci. Mimo uważnego czytania na tym etapie pamiętam tylko ogólniki: faceta o mieczu z haczykowatym ostrzem i dziewczynę z dwoma pistoletami, która mu pomagała; wiem, że Złoci w tym uniwersum odpowiedzialni są za iluzję, by mylić tropy ścigającym ich żołnierzom, a w końcu wysadzić ich i siebie w powietrze. Rebeliantami dowodzi Wąsaty, który na końcu płacze za Czerwoną, no ale tam już trudno, bo generalnie misja się udała – chodziło o kradzież jakiegoś wiertła. Tyle.
Na ogół potrafiłam sobie wyobrazić to, co podają akapity, w czasie ich lektury, ale nadmiar informacji sprawił, że większość obrazów szybko wyleciała mi z głowy, toteż nie potrafiłabym teraz, ledwo chwilę od pierwszego czytania, opisać tej akcji chronologicznie, własnymi słowami. Chodzi, oczywiście, o drugą część rozdziału, bo gdzieś w połowie i tak potrzebowałam przerwy, by to sobie wszystko jakoś poukładać. Tak czy siak, nie pamiętam, jak wyglądają twoje postaci, jakie mają umiejętności, ba, nawet nie pamiętam ich ksywek, ewentualnie Wąsatego czy Skośnego i Czerwoną, o której przypomniał mi Regan na końcu (chyba nawet nie pamiętam momentu jej śmierci…), był też Duży, była Podwójna i jakaś inna babka, ale tak naprawdę musiałabym się cofnąć do końcowej wyliczanki (do której jeszcze wrócę w podsumowaniu), żeby to sobie wszystko odświeżyć.
Nie kupiłam też pustego tła, a bynajmniej nie na początku prologu. Potem, przy ucieczce konwojem, już pojawiały się jakieś dźwięki takie jak piski opon, krzyki, no i wreszcie dialogi. Prolog pod tym względem wygląda trochę tak, jakbyś zaczął z nastawieniem, że wszystko dopiero przed tobą, i rozkręcał się z czasem; jakbyś sięgał po coraz różniejsze formy zdaniowe, pozwalając sobie na coraz więcej dopiero przy końcu. W rzeczywistości jednak nadal całość wspominam jako mocno jednolitą.
Inna sprawa, że mimo tej pozornej dynamicznej sceny ucieczki, a w jej czasie pokonania tryliona żołnierzy – nierzadko zresztą w brutalny sposób – nie czułam emocji, może poza… zmęczeniem natłokiem wszystkiego. Mam trochę wrażenie, że dałoby się jeszcze co nieco poskracać, by przechodzić przez akapity płynniej i jednak wielu danych mi oszczędzić, bym mogła więcej zapamiętać, bardziej się wczuć, niż dedukować, co czytam… ale!
Miało być o emocjach, tak?
No więc prolog, na moje, jest z nich kompletnie wyprany, co w sumie dziwne, skoro wraz z bohaterami brałam udział w walce. A jednak nie czułam bólu zadawanych ran ani trudu, z jakim się wszyscy mierzyli, ani realnego pośpiechu czy zagrożenia, generalnie nie miałam serca w przełyku czy też duszy na ramieniu. Z tak sztywnym, oficjalnym i beznamiętnym stylem nie spotkałam się chyba nigdy, a przecież czytam całkiem sporo, również w obrębie fantastyki naukowej. I twoja stylizacja zupełnie mnie nie przekonuje ani na mnie nie działa – jest zbyt sucha i sterylna, skupiona głównie na czasownikach; byle do przodu, byle z większą pompą. Jest takie przysłowie o dzwonie, który robi najwięcej hałasu, i jeszcze to o świątyni, w której wiadomo kogo brakuje, ale chyba za szybko na aż takie wnioski. Po prostu sprawdzę, co dalej w trawie piszczy.
ROZDZIAŁ 1
„Próbuje znaleźć Lorda Retrina, człowieka[,] z którym jego ojciec ma zbić interes. Bardzo ważny interes. Sterczę tu już pół godziny i nadal go nigdzie nie widać. Za chwilę trzeba będzie wrócić do Irene.
– Halo? Halo, wszystko dobrze? Pan wygląda na rozkojarzonego. – Arystokratka udaje zatroskanie. Od dłuższego czasu próbuje zdobyć jakieś informacje o jego partnerce”. – Znacznie lepszy efekt uzyskałbyś, gdybyś to zatroskanie pokazał; bohaterka na pewno wyraziła je nie tylko słowami, ale chociażby mimiką. Wtedy nie musiałbyś eksponować go wprost. Mogłabym sama poczuć sztuczność dobrych intencji.
Na początku rozdziału panuje niezły chaos. Szafujesz perspektywami; ledwo dwa zdania jestem przy jakimś bohaterze, jeszcze nie zdążyłam się w niego wczuć, a tu już szybkie przejście do innej postaci, która udaje zaskoczenie – nie rozumiem dlaczego, a chyba powinnam…? Arystokratka chce zdobyć informacje o partnerce Herka, ale ja nie znam ani Herka, ani jego partnerki, więc właściwie czuję, że niewiele mi to wszystko daje. Czytam, ale trudno mi poukładać te puzzle; mam wrażenie, że za bardzo się spieszysz i próbujesz przedstawić mi wszystko naraz. Znowu czuję się tak zwyczajnie przytłoczona.
Być może tekst zadziałałby na mnie bardziej, gdybyś skupił się wpierw na jednej perspektywie i oddał ją porządniej, poświęcił czas antenowy jednej postaci. Postawiłabym tu na Herka, a wszystkie informacje o arystokratce odpuściłabym sobie – to właśnie one wydają się wytrącać z czytania i utrudniać poznanie sytuacji. Rozwiązanie wydaje się rozsądne również dlatego, że ta arystokratka potem dość szybko znika gdzieś w tle i do końca sceny dostajemy już tylko Herka i jego towarzysza, lorda Retina. Mógłbyś więc od początku poprowadzić scenę jakby zza pleców tego pierwszego – dzięki temu miałabym szansę tak po prostu lepiej go poznać, zrozumieć jego intencje, zamiary, motywacje oraz, przede wszystkim, wywnioskować z interakcji jego charakter.
Herk się nie odwraca, bo jego bystre oczy wyłuskują z tłumu błysk złotego warkocza, w jednej chwili. Tylko jedna osoba na przyjęciu może mieć taki warkocz. – Podkreślone dopowiedzenie nie działa, bo pojawia się już po tym, jak bohater coś dostrzegł. Po fakcie.
Garść przykładowych potknięć językowych i edytorskich, co by się nie rozdrabniać. Postanowiłam, że nie poprawię wszystkich, bo trochę pracy przede mną, a ocena robi się coraz dłuższa:
Przechodzi, [przecinek zbędny] w tempie tak szybkim[,] jak pozwalała na to etykieta (…).
„– Schowek – szepcze[,] nachylając się po smakołyk. Kobieta kiwa głową, nawet na chwilę nie ścierając z twarzy profesjonalnego uśmiechu. Już tylko chwila”. – Ta myśl należy do kobiety z tacą czy tej drugiej, arystokratki?
Sprawdza[,] czy korytarz jest pusty i siada na jeden z szerokich foteli pod ścianą. – Siada na (kim? czym?) jednym z foteli.
Idealnie przeźroczysta szyba, odgradzająca poddasze od sali[,] daje wrażenie[,] jakby wystarczył krok, żeby skończyć w dół. Z fotela ma idealny widok na salę w dole. – Ta szyba ma widok?
Herk przygląda się wszystkiemu z uśmiechem na ustach.[spacja]Minuty mijają, a kobieta wciąż krąży po sali.
Herkelory odrywa wzrok od służącej i odwraca się w stronę nowoprzybyłego. – Nowo przybyłego (osobno).
– O witam! A więc to tylko pan! – rzuca Lord z entuzjazmem. – W sumie Lord to imię? Wątpię. Pseudonim? Jeśli tylko tytuł, nie trzeba zapisywać go od wielkiej litery.
– Przepraszam, pewnie napędziłem Lordowi stracha[.] – Herk zaprzestaje uderzać laską i opiera ją o bok fotela.
Muszę wiedzieć[,] co z Lordem Hauke.
– Nie! Ona tam została..[.]! – A jeszcze lepiej: […] – wielokropek redakcyjny; skrót: ALT+0133 na klawiaturze numerycznej.
Co[,] jeśli już coś jej zrobili?!
– Ten człowiek próbował mnie zastrzelić, więc czemu nie maiłby zrobić tego samego z nią?! – Miałby.
Herk leży na trawie[,] jęcząc cichutko.
Choć początek jest chaotyczny, nie znam kolejnych nowych postaci i nie do końca rozumiem, co się dzieje, postanowiłam po prostu czytać dalej i zobaczyć, co z tego wyniknie. Rytm złapałam dopiero, gdy pojawił się lord, a wczułam się mocniej, gdy do pomieszczenia wpadli uzbrojeni mężczyźni. Herk i Retrin chowają się, upadają na ziemię i… tutaj mam dziurę. Przedstawiasz dialog między bohaterami o tym, by uciekać, ale obaj chyba się zatrzymali, może kucają przy jakimś meblu bądź za fotelami; nie wiem, przy czym też dziwi mnie, że choć strzelcy ich widzieli, mierzyli bezpośrednio do nich, ostatecznie nie podeszli, chyba też więcej nie strzelali. Wygląda to trochę tak, jakby zostawili bohaterów w spokoju. Dopiero po zakończonym dialogu pada zdanie:
Obydwaj panowie przechodzą na taras, a później po schodkach do ogrodu. – I to sugeruje mi, że oni przechadzają się jakby nigdy nic. Więc co się stało z ich uzbrojonymi przeciwnikami?
Zatrzymują się[,] przykucnięci między żywopłotami. // – Odwrócił się.
Herk wypada zza rogu z naprawdę niezłą szybkością i niemal od razu zamachuje się swoją bronią. – To zdanie jest długie, a podobno dynamiczne. Samo słowo wypada jest czasownikiem nacechowanym, nie wymagałoby dopowiedzenia. Rozumiem, że chcesz ukazać, że bohater być może zwykle nie chwali się takim tempem działania, ale teraz nie wiem, czy mam go pochwalić, czy przeżywać z nim akcję. I czy w ogóle uwierzyć narratorowi, bo słowo naprawdę działa trochę odwrotnie – przekonuje: tak, zobacz, czytelniku, on to zrobił NAPRAWDĘ nieźle. Myślę, że lepszy efekt uzyskałbyś, pisząc po prostu: z niezłą szybkością. Tym bardziej że kawałek dalej masz ułamki sekund, mrugnięcia oka i przerażające prędkości. A przecież mniej znaczy więcej. NAPRAWDĘ!
Muszę przyznać, że tutaj się zgubiłam:
Bandyta nadal stoi odwrócony, kiedy laska jest w połowie drogi. W ułamku sekundy odwraca się i obala arystokratę na ziemię kolbą karabinu. – W pierwszej kolejności zastanawiałam się, czemu laska się odwraca, a nie po prostu uderza; dopiero po chwili dotarło do mnie, że to odwrócił się bandyta – który pewnie nie jest arystokratą. Ale wcześniej Herk mówił, że w lasce ma broń – strzelbę (jak? tego akurat wyobrazić sobie nie umiem), i to też mnie zmyliło. Właściwie wszystko stało się jasne dopiero w zdaniu, że to Herk leżał na ziemi. Trochę późno.
Wiesz, co jeszcze może być mylące? Już w prologu zwróciłam na to uwagę i choć tam o tym nie wspominałam, tu zacytuję:
Skośny mierzy krzyczącą nieprzyjemnym spojrzeniem, ale się nie rusza.
Tam jednak w scenie brała udział chyba tylko jedna bohaterka, która coś wcześniej krzyknęła, więc generalnie wszystko koniec końców od razu było logiczne. Tutaj za to nie jest już tak kolorowo, bo mamy: (…) Retrin pociąga za drugi spust. Trafiony upada jak rażony piorunem, zwijając się w drgawkach. – Niby trafiony nie może być Retrinem, który pociąga za spust, ale przecież bohaterowie znajdują się na parkingu, jest tam jeszcze Herk, ktoś de facto mógłby w ostatniej chwili postrzelić Retrina, by spudłował i został pokonany. Trafiony może być tu zarówno imiesłowem przymiotnikowym (Retrin –> jaki? –> trafiony), jak i oddzielnym podmiotem pochodzącym od orzeczenia. To w pierwszej chwili może powodować zamieszanie.
Docierają do limuzyny Lorda bez żadnych dodatkowych przeżyć. Widocznie bandyci nie wystawili więcej wartowników. – Nadal: gdzie są ci, którzy strzelali do nich w budynku? Dlaczego za nimi nie pobiegli? I nawet nikt się temu nie dziwi.
Lord[,] widząc zatroskaną minę pasażera[,] milknie na chwilę.
– Martwisz się o kogoś? – No to milknie czy jednak zadaje pytanie?
Młodszy arystokrata kiwa głową ze smutkiem.
– Dziewczyna. Nie dość, że będzie miała na głowie przerażony tłum[,] to jeszcze ci Skalani. – Czy to nie dziwne, że lord teraz pyta, o kogo Herk się martwi, skoro wcześniej obaj rozmawiali już o Irene?
– Zapewniam, że zrobiłem to tylko w obronie własnej. // Potem zapada cisza przerywana tylko odgłosami nocnego życia Górnego Miasta. – Sugeruję w drugim zdaniu synonim: jedynie.
Do najbliższej Placówki Deraan już niedaleko. – Czy Placówka Deraan to nazwa własna? Na moje – wcale tak nie wygląda. Mam wrażenie, że nadużywasz tych wielkich liter.
Edit: W innym rozdziale piszesz o Trzeciej Placówce Deraan i tam faktycznie wygląda to jak oficjalna nazwa własna placówki. Jest różnica między, chociażby, Drugim Urzędem Skarbowym w Opolu a lokalnym urzędem skarbowym.
Mam wrażenie, że pod względem interpunkcyjnym tekst zaczyna wypadać zdecydowanie słabiej, niż prezentował się w prologu. Niedawno chwaliłam cię za poprawność, a jednak wcale nie jest tak kolorowo:
Mimo, [przecinek zbędny] że tutaj jest ich o wiele mniej niż w Skalanym Mieście, to Lord zdawał [zdaje] się znać drogę. Teraz zatrzymuje się i wychodzi z samochodu. Herk robi to samo, trzymając się za obolały brzuch. – Zatrzymuje i trzymając mają tak podobne brzmienia, że dość kłuje to w uszy przy czytaniu na głos.
Budynek, mimo późnej godziny, jest jasno oświetlony lampami ulicznymi, stojącymi w równych odstępach od siebie[,] i dodatkowo potężnymi reflektorami. Wysoki na ponad trzy metry płot z kolczastej siatki, [przecinek zbędny] odgradza go od reszty placu.
Kolejną scenę zaczynasz od opisu miejsca akcji, a ja znowu odczuwam zmęczenie, mimo że przecież na ogół czytam dziennie bardzo dużo: nie tylko opowiadań blogowych pod ocenę, ale przede wszystkim tekstów do redakcji w pracy czy wreszcie książek – hobbystycznie, rekreacyjnie. Po takim opisie miejsca prawie że rozbolała mnie głowa i chyba potrzebuję następnej przerwy:
Przesada – słowo na dziś. Przy drugim akapicie nie pamiętam pierwszego; moja wyobraźnia przestaje działać, wycofując się pod wpływem przeładowania detalami. Jeszcze w prologu podciągałabym to pod styl, ale teraz mam wrażenie, że opis jest po prostu tego stylu pozbawiony, narrator tej powieści nie ma charyzmy i nie jest wprawionym gawędziarzem. Po prostu relacjonuje, co widzi, ale robi to bez tego czegoś. Do tego praktycznie każdy element scenografii podkreśla, uzupełnia jakimś określeniem. A kiedy wszystko jest podkreślone – wyjątkowe, zwracające uwagę – to ostatecznie nic takie nie jest.
Przez to też jakby między palcami umyka mi fabuła. Twoje postaci poruszają się, ale w nagromadzeniu detali wydaje się to mieć marginalne znaczenie. To samo dialogi: bohaterowie o czymś rozmawiają (jakimś radioodbiorniku…), ale właściwie nie rozumiem o czym, i nawet nie mam już siły się na tym skupić, bo siły te spożytkowałam na rejestrację wszystkich tych ścian z ciemnego metalu i o ostrych krawędziach, i metalowych okiennic, i jakichś tam parapetów, i wielkich (pancernych!) drzwi, i jakiejś wystającej ileś tam metrów ściany… aż chciałoby się zapytać: po co mi to wszystko?
Za to podoba mi się zabieg z przejściem do perspektywy kobiety z tacą. Akapit powtórki o schowku pozwala dokładnie określić czas i miejsce akcji. Świetnie, bo będę mogła spojrzeć na atak jej oczami, ponadto lepiej zaczynam rozumieć, o co tam chodziło na początku.
Kobieta wyobraża sobie małe pomieszczenie gospodarcze i jego bystre, niebieskie oczy. – To trochę brzmi tak, jakby chodziło o oczy pomieszczenia.
Jakaś dziwna siła, jak promień słońca wpadający między zasłonami do ciemnego pokoju. Niby delikatne, a rozganiające wszelki mrok. Ból każe jej oprzeć się o ścianę. – Każe tej sile?
Niemniej doceniam, że w tej scenie pierwszy raz otrzymuję perspektywę jednej postaci, z którą w jakiś sposób mogę się zżyć, w dodatku pojawiają się te z dawna wytęsknione emocje. Nie trwa to jednak długo, bo Irene jako służąca nie może sobie pozwolić na słabości, które ktoś mógłby dostrzec, nie mam więc pretensji, że w akurat tym wypadku tych emocji jest mało. Wręcz przeciwnie – rozumiem, czemu tak jest, narracja sama daje to zrozumienia i ma to sens.
Świetny jest także ten zabieg, w którym nagle, dość zaskakująco, przerywasz rutynową pracę Irenę. Robisz to w ten sposób:
Przechodzi przez drzwi i odstawia ciężką tacę na blat.
Błysk. Nagły atak tego czegoś prawie zwala ją z nóg.
Błysk, strzał. Kobieta opiera się o stół, chcąc złapać oddech.
Błysk, strzał, strzał, błysk. To już nie tylko ten dziwny ból. Goście na sali wpadają w panikę.
Na pewno nie martwią się o nią.
Błyski zaczynają ustępować. Strzały nie.
To najlepsze, co spotkałam w tekście do tej pory. Wiem, że też nie wyglądałby on za dobrze, gdybyś podobnych zabiegów nadużywał, ale to też nie jest tak, że do wyboru masz albo takie mocno wyróżniające się akapity, albo jednolitą, nijaką formę, wspominają już wyżej. W rzeczywistości form jest nieskończona ilość, musisz tylko po nie sięgać. Tekst stanie się atrakcyjniejszy, będzie budził większe emocje.
Panice też nie pozwala się odbić na jej twarzy. – A nie na swojej? Jej odprowadzałoby do twarzy paniki.
Kilka chwil później podsuwa tacę kobiecie, z którą wcześniej rozmawiał Herk. (...) Dziwne uczucie powraca co chwilę, drobnymi falami.
Wow, w tym rozdziale sięgasz nawet po wspomnianą już mowę pozornie zależną. Przyznam szczerze, że po tylu przeczytanych stronach w ogóle się jej nie spodziewałam. Udowadniasz, że potrafisz, moje pytanie brzmi więc: czemu dopiero teraz…? Czemu tak rzadko? Aż się prosi, by skorzystać z tej dobroci już w poprzedniej odsłonie, którą mógłbyś w całości przedstawić z perspektywy Herka, a najlepiej już w prologu – z perspektywy Wąsatego i (by czytelnik mógł znaleźć się z potencjalnymi ofiarami w konwoju) chociażby Skośnego. Pod tym względem narracja okazuje się teraz jeszcze bardziej niespójna; widać, że nieprzemyślana.
– I jak to niby zrobisz? – Ciągle ta odraza. Nie rozumie[,] co jej grozi. – Ta odraza nie rozumie?
– Mam swoje sposoby. A ci kończy się czas. – Tobie.
Czuje na sobie oceniający wzrok szofera.[spacja]Jeszcze raz skupia się i prosi Moc[,] żeby uspokoiła tłum.
Uspokój ich[,] bo inaczej nas rozdzielą!
Iluzja znika bez żadnego dźwięku, a w sali przechodzi echo trzasku. – Po sali.
W ciekawy sposób przedstawiasz Moc Irene. Bohaterka rozmawia z nią w myśli, wręcz krzyczy, prosi, by zadziałała. Wypadło to przekonująco. Jednak… skoro Irene nakłoniła już swoją Moc do współpracy, czemu nie wykorzystuje jej dalej, na przykład, by przekonać podświadomie faceta, którego spotyka, by nie zawracał jej głowy? Skoro mogła wykorzystać swoje umiejętności, by uspokoić tłum, to znaczy, że ma umiejętność wpływania na ludzi. Przy całym tłumie jeden człowiek nie wydaje się trudnym zadaniem, chyba że Moc też ma swoje limity i na obecną chwilę Irene już ją wyczerpała? Czy w takim razie nie powinnam widzieć po niej większego zmęczenia?
Nie rozumiem, co dzieje się pod koniec sceny:
Arystokrata stoi samotnie w bramie, machając do niej wolną ręką. Kobieta zaczyna do niego biec.
Błysk.
Ten ból zbija ją z nóg. Wpada w jego ramiona.
To coś porusza się, jakby z obietnicą.
Irene, już bez bólu, patrzy w te bystre, niebieskie oczy.
Wreszcie może odpocząć.
Nie potrafię wyobrazić sobie tego, co przedstawiłeś. Czy arystokrata też ma Moc i poraził Irene prądem, stąd błysk? Jakąś falą energii? I czy na samym końcu bohaterka traci przytomność? Dlaczego jest spokojna? Przez poruszające się to coś…? Swoją drogą sam ból trwa bardzo krótko – na tyle, że też nawet nie zdążyłam go odczuć.
ROZDZIAŁ 2
Drugi rozdział i oto kolejna, zupełnie nowa dla mnie postać. Z wszystkich poprzednich tylko z Irene nawiązałam jakąś relację, na tym etapie nie potrafiłabym już wymienić nazwiska lorda z pierwszych scen jedynki, natomiast z samego prologu pamiętam praktycznie samego Wąsatego – gościa na literkę „R”. Oczywiście mogłabym się cofnąć w tekście i przypomnieć sobie zarówno postaci, jak i dokładniejsze sytuacje, w których brały udział, ale nie o to chodzi, by czytać tekst dwa albo trzy razy; prowadząc linię fabularną w ten sposób, wymuszasz na mnie, bym szła w przód? Tak też zrobię.
Mosem zamierza zrobić jedną z głupszych rzeczy w swoim życiu. Napaść i okraść konwój eskortowany przez samo Deraan. Żołnierzy, którzy właściwie nie marzą o niczym innym, niż dorwaniu go i zlikwidowaniu. – A nie przypadkiem: samych Deraan? No i czy to nawiązanie do prologu? Tam też chodziło o napaść i kradzież jakiegoś wiertła. Teraz zdałam sobie sprawę z tego, że nawet nie wiem, czy czytam tekst chronologicznie i czy to wszystko z prologu się dopiero wydarzy, czy już mamy to za sobą. Jednak gdyby w grę wchodziła opcja numer dwa, być może arystokraci na przyjęciu rozmawialiby o ostatnich wydarzeniach?
Edit: A nie, no dobra, trochę niżej wychodzi na jaw, że wspomniana napaść i rabunek konwoju mają wydarzyć się za moment, gdy mężczyzna widzi konwój na końcu uliczki. Więc raczej nie ma to nic wspólnego z prologiem. Nie przekonuje mnie jednak ekspozycja zamiarów bohatera dosłownie ze dwa zdania przed tym, gdy bohater ten już ma możliwość zrealizowania swoich chęci. Czy nie wystarczyłoby po prostu pokazać tej realizacji i jednocześnie wpleść w nią chociaż minimum mowy pozornie zależnej ukazującej zaangażowanie i emocje Mosema, by czytelnik sam wywnioskował z tekstu, jakie były jego zamiary, w dodatku – jak bardzo ryzykował?
Z drugiej strony muszę przyznać, że męczy mnie ta nieświadomość wydarzeń, niezrozumienie, o co tak zwyczajnie chodzi – po co wszyscy bohaterowie do tej pory robią to, co robią. Niby z blurba pamiętam ogólniki, a Wąsaty na końcu prologu też wspominał, że wiertło pomoże stworzyć świat bez Czystych i Skalanych. Niemniej to właśnie z opisu powieści wiem, że Czyści to osoby pozbawione Mocy, a Skalani są jej użytkownikami. Pamiętaj jednak, że nie każdy czyta opisy; nie zawsze, sięgając po książkę, odwracasz ją w rękach i patrzysz na ten blurb. Mam wrażenie, że gdyby pominąć go w przypadku „Zagubionych Iskier” – sam początek byłby praktycznie nieczytelny.
Urządzonko na końcu liny rozkłada się w powietrzu, a po chwili wbija w stalowy wieżowiec na przeciwko. – Naprzeciwko.
Kolejna scena dynamiczna jest rozpisana bardzo dobrze, ale przez to, że stanowi ogromną ścianę tekstu, też potrafi zmęczyć. Mam wrażenie, że do połowy czyta mi się nieźle, płynnie, lekko i wyobraźnia działa na najwyższych obrotach, ale w pewnych momentach znów robi się wszystkiego za dużo i potrzebuję oddechu, świeżego powietrza. W branży DTP oddech ten ściśle wiąże się z tak zwanym światłem w tekście. Światło to wszystkie puste przestrzenie – w przypadku chociażby rozdziałów opowiadania czy powieści to miejsca, w których pojawiają się odstępy między akapitami. Gdy go brakuje – czytelnik czuje, że ma przed sobą zbitą masę literek. Ta nie powinna ciągnąć się zbyt długo, szczególnie właśnie gdy ma uchodzić za dynamiczną. Wtedy rozpędzony umysł odbiorcy generuje wyobrażenia przez cały czas trwania takiej ściany tekstu, ale też szybko wytraca energię. Nie ma kiedy odpocząć, choćby przez sekundę albo dwie, na przykład wtedy, gdy można by przejść wzrokiem do nowej linijki. Taki zabieg zastosowałabym w tych miejscach:
Kliknij, aby powiększyć:
wizualizacja pliku do składu .pdf; po lewej – cytat wklejony prosto z Worda,
po prawej – dodano akapity.
Edit: Z ciekawości sprawdziłam, jak wygląda ten rozdział na Wattpadzie. Okropność. Tam, gdzie światła nie potrzeba – jest go za dużo przez ogromniaste odstępy, a więc tekst wydaje się w tych momentach wlec i jest sztucznie wydłużony. Za to w miejscach, gdzie światło przydałoby się, by czytelnik mógł wziąć wspomniany już oddech – tam go brakuje.
Wiesz, czego jeszcze brakuje? Emocji postaci. W blurbie wprawdzie czytałam, że Mosem popada w coraz większą apatię, ale ją też można, a nawet trzeba by pokazać. Tymczasem skupienie narratora na samych czynnościach oddaje mi bohatera-robota. Chociażby w momencie, w którym Mosem odnajduje coś w skrzyniach, nawet nie zwraca na to uwagi – ot, podnosi pojemnik i chowa go jak na autopilocie. A przez to nawet nie wiem, czy minimalnie zadowala go odnaleziona rzecz. Jak miałabym się zainteresować tym, co robi, skoro on sam się tym nie interesuje? Jest różnica między oddawaniem bohatera apatycznego – czy też za bardzo zaangażowanego, skupionego na zadaniu – a bohatera nijakiego. Tymczasem od początku rozdziału właśnie taki jest dla mnie Mosem.
Nijaki.
Natychmiast przechyla się na tylnią część pojazdu. – Tylną.
Przetacza się po nim i chwyta łańcuch przyczepiony do wystającego szpilca. – Chodziło o szpica…?
Jednym pełnym ruchem, uwieszajac się na dźwigni całym ciałem (...) – uwieszając.
Niekontrolowany krzyk wyrywa się z gardła złodzieja. Próbuje wyszarpnąć dłoń zakleszczoną między dwoma ogniwami, ale to nie jest możliwe. – Ten krzyk próbuje…?
W kolejnym akapicie wspominasz, że Mosem…
…podnosi wieko. Wyciąga z wnętrza podłużny pojemnik, który przypina do swojego pasa linkami. Wybiega na balkonik, po czym wdrapuje się na dach, pomagając sobie liną. Na górze przyklęka i, prawą ręką trzymając się łańcucha, wyrywa kolec. Nagle pojazd z przodu skręca, ścieśniając stalowe ogniwa. Niekontrolowany krzyk wyrywa się z gardła złodzieja. Próbuje wyszarpnąć dłoń zakleszczoną między dwoma ogniwami, ale to nie jest możliwe.
A ja się zastanawiam: jaki kolec wyrywa bohater? Czy lina i łańcuch to to samo, czy po prostu nieświadomie dobierasz mylące wyrazy bliskoznaczne? I jakie ogniwa się ścieśniają? Czy Mosem celowo wsadził rękę w jakąś kolczastą pułapkę, która się zakleszczyła? Po co? Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to ten kolec na końcu łańcucha, na którym hamował bohater, gdy chciał dostać się na dach pojazdu. Teraz pewnie z jego pomocą chciał uciec. Ale nie było wtedy mowy o żadnych dodatkowych ogniwach, więc nadal nie umiem sobie wyobrazić, co się stało z jego ręką.
Po tym akapicie piszesz, że: Mężczyzna jest zbyt oślepiony bólem[,] żeby się skupić. Wreszcie, po najdłuższej sekundzie w jego życiu, łańcuch się rozprostowuje i uwalnia dłoń. Nadal przykucnięty, przekłada linę w drugą dłoń i ją rozkręca nad głową. Wie, że został wykryty i pościg zaraz ruszy do akcji. Stracił kontrolę. – A ja ponownie mam wrażenie (jak w przypadku bohatera z ostatniej sceny prologu), że dramaturgia trwa tu za krótko. Piszesz, że Mosem jest zaślepiony bólem, a dosłownie zdanie dalej (po sekundzie!) już nic mu nie jest i gość znów jakby nigdy nic zajmuje się ucieczką. Po co używasz mocno nacechowanych słów takich jak oślepienie bólem, skoro nie dajesz czasu wczuć się w tak bolesny stan?
No i jeszcze te szalejące podmioty… z drugiego zdania wynika, że to łańcuch uwalnia dłoń, a z trzeciego – że to właśnie on kuca. I okej, możesz powiedzieć, że przecież to logiczne, że na pewno chodzi o bohatera, ale w przypadku scen dynamicznych czytelnik potrzebuje płynności, by nie zatrzymywać się i nie zastanawiać nad takimi rzeczami. W tym przypadku rozpędzona wywnioskowałam, że łańcuch uwolnił dłoń Mosema i to było jeszcze zrozumiałe, zdziwiłam się dopiero w następnym, gdy już coś zaczęło się wyraźnie nie zgadzać.
Piekielnie trudne zadanie, szczególnie po tym[,] co się wydarzyło, ale Mosem zdaje się na lata spędzone w akcjach takich jak ta i Cenie, w każdej sekundzie mającej na niego wpływ. – Z tego wynika, że Cenie to też jakaś akcja. Tymczasem w blurbie czytałam o Cenie (od: Cena), chyba tej płaconej za używanie Mocy – o ile wszystko dobrze zrozumiałam. Czy więc tutaj zdanie nie powinno brzmieć: (...) lata spędzone w akcjach takich jak ta i na płaceniu Ceny, w każdej sekundzie mającej na niego wpływ.
Poza tym stale mam wrażenie, że narracją zaklinasz fabułę. Ta scena od początku nie wyglądała na piekielnie trudną, bo Mosemowi poszło wszystko jak z płatka, do tego bohater też nie wyglądał, jakby było z nim coś nie tak – jakby cokolwiek płacił. Znacznie lepiej byłoby, gdybyś pokazywał mi, czym się to płacenie objawia, jak się odbywa. Tymczasem nie poznałam tego bohatera zbyt dobrze, a już mam wyeksponowane, że coś tam się z nim dzieje. Ale kompletnie tego nie widzę, za to informacja o tym zapisała się już w mojej świadomości i będę teraz wypatrywać jego odbiegających od normy zachowań. Nie będą mnie już dziwić ani wzbudzać podejrzeń, emocji, interesować mnie – bo dokładnie już będę wiedzieć, z czego się biorą. Natomiast gdyby było odwrotnie i nie połasiłbyś się na ekspozycję, na pewno sama dostrzegłabym w końcu, że coś jest z Mosemem nie tak i samodzielnie, poznając dalszą fabułę, odkryłabym co.
Tak samo to właśnie bezpośrednio od niego – z jego emocji czy myśli, mowy pozornie zależnej i tak dalej – chciałabym wyczytać, że zależało mu na skoku. Natomiast ty robisz zupełnie odwrotnie: zdradzasz takie rzeczy, zamiast je pokazywać, oddawać samą postacią. Co jest dziwne, bo na przykład czynów bohaterów nie eksponujesz wcale – wręcz przeciwnie – w oddawaniu ich jesteś do bólu szczegółowy.
Lina wylatuje i wbija się w balkon gdzieś w górze. Mosem zeskakuje z pojazdu, a pas zaczyna wyciągać go w górę. (…) Mosem wyrzuca linę w górę, po łuku. Urządzenie na jej końcu wbija się w ciemny metal. Mężczyzna wdusza przycisk, a lina się skraca, ciągnąc go szybko w górę.
Prawdziwy problem będzie miał dopiero, kiedy go dogonią. Zgruchotana dłoń płonie bólem, kiedy mężczyzna ląduje na półce i rzuca drugi raz. (…) Strach dodaje mu sił, kiedy rzuca się sprintem na drugą stronę, w biegu miota liną i wyskakuje w przepaść między wieżowcami. Sznur rozciąga się do maksymalnej długości i zaczyna naprężać, kiedy mężczyzna wciska przycisk na pasie. Delikatnie opada na balkon, potrącając doniczkę pełną lekko świecących liści. Złodziej wychyla się nad ulicę i rzuca kolejny raz, chcąc zejść niżej. Kiedy tylko kolec wbija się w ścianę, mężczyzna robi krok w przód.
Nie spodziewałam się, że Mosem pomyli przyciski na pasie. Tak naprawdę dopiero w tamtym momencie jakoś mocniej się zaangażowałam w wydarzenia opisywane w tym rozdziale – to zasługa cliffhangera. Doceniam również, jak zręcznie wplatasz w tekst nienachalne opisy wyglądu postaci, rzucone to tu, to tam, chociażby w ten sposób:
Blask zaczyna ustępować cieniom. Szara rzeczywistość wdziera się przed jego (tego blasku?) intensywnie zielone oczy.
Po asteryskach Mosem jednak wstaje jakby nigdy nic, coś tam jeszcze pojawia się o odczuwanym bólu, ale generalnie to tylko takie gadanie, bo gość nadal ucieka przed pościgiem. Biegnie tak szybko, że aż włosy rozwiewa mu wiatr; czy to zasługa jakiejś szczególnej umiejętności, że bohaterowi nic nie jest? Może tak szybko się regeneruje? No i też w sumie nie wiemy nic o tych, którzy go gonią. Dopiero kilka zdań później dowiaduję się, że:
Pościg przybliża się coraz bardziej. Słyszy [ten pościg?] huk ich mechanicznych rękawic.
Ale w rzeczywistości to też niewiele mi mówi. Tak bardzo skupiłeś się na oddawaniu czynności głównego bohatera, że w ich gąszczu nie potrafię sobie teraz przypomnieć, czy w ogóle opisywałeś mi jego przeciwników. Praktycznie nie czuję, że jacyś w tej scenie występują, a więc i nie czuję aż takiej presji, aż takiego zagrożenia.
Edit: Dopiero gdzieś dalej pada informacja, że przeciwnicy pojawiają się, mają fioletowe światło jak w prologu, są opancerzeni i noszą rękawice umożliwiające wspinaczkę. Niemniej dzieje się to dość późno, gdy Mosem już wisi w powietrzu i nadal ucieka – sporo treści mam już za sobą, nie poznawszy jego przeciwników. Do tego wcześniej wspominałeś, że linka bohatera potrafi rozwijać się nawet do dwudziestu metrów – to więcej niż sieć Spider-Mana. Wychodzi więc na to, że Mosem ucieka bardzo szybko, a mimo to przeciwnicy doganiają go i bohater odwraca się w stronę ich rażącego światła. Dziwne, bo żołnierze potrafią się tylko wspinać, a on do tego jeszcze skacze i przelatuje dalekie odległości, i w końcu okazuje się, że i tak ma nikłą przewagę. To światło też musi mieć bardzo duży zasięg, skoro w ogóle Mosem je widzi i na nie reaguje, mimo że jest dość daleko w przodzie.
Niemniej cieszę się, że to właśnie sceną mogłam dowiedzieć się, jak to światło działa. Nie rozumiem jeszcze dlaczego, ale już wiem jak. Fragment przedstawiający zmianę Mosema to najlepszy fragment tego rozdziału i znowu szkoda, że trwa tak krótko, nie da się nim podelektować, bardzo szybko wracamy do akapitów składających się tylko z czynności – wracamy do scenariusza sceny pościgu.
Edit: Okej, dalej pojawia się równie interesująca scena – ta tłumacząca, jak działa Stal. Mosem mocą podświadomości przekonuje jednego z żołnierzy, by uciekł z powodu pozostawionego w domu włączonego piekarnika. Jest w tej odsłonie coś memicznego, co bawi, ale też w sumie dziwi… Wcześniej Mosem nie miał problemu z tym, by zastrzelić dwóch strażników chroniących skradzionego łupu, a teraz właściwie uratował żołnierzowi życie. Mam wrażenie, że gość swoją szybką, automatyczną linką mógłby facetowi zrobić cokolwiek, a wybrał akurat dość bezpieczne rozwiązanie.
Sznur znowu się skraca, ciągnąc go w górę. Po chwili staje pewnie na półce i wyćwiczonym ruchem skopuje z niej drobnego szlamiaka. – Podmioty, a do tego: szlamiaka, czyli…?
Co mam sobie wyobrazić? Jakieś zwierzątko pokroju ślimaka, ociekające szlamem? Czy może chodzi o jakiegoś przeciwnika? Pamiętam, że chyba w prologu ktoś już użył tego określenia.
Zamieszanie powstałe właśnie z powodu mieszania podmiotów jest upierdliwe tym bardziej, że często wychodzi na jaw dopiero po fakcie. Jak tutaj:
Żołnierze Deraan wreszcie go dostrzegają i wypuszczają salwę pocisków. Wszystkie ześlizgują się po polu siłowym. Nie mogą się przebić, bo złodziej leci zbyt szybko. Nie przejmując się tym zbytnio, wbijają opancerzone rękawice prosto w ścianę i zaczynają się wspinać z przerażającą prędkością. – W drugim zdaniu chodzi o pociski (to one nie mogą się przebić), a w trzecim – nagle dostajemy informację, że pociski te się nie przejmują, wbijają rękawice w ściany oraz że się wspinają.
To przez adrealinę. – Adrenalinę.
Po kolejnej sekundzie mgła wiruje[,] wrzucając go do drugiej rzeczywistości.
Pod koniec sceny pościgu dowiadujemy się jakby nigdy nic, że Mosem potrafi się teleportować, ponieważ posiada magiczną kostkę. Sam proces nie trwa wcale szczególnie długo; bohater mógłby skorzystać z kostki znacznie wcześniej, nawet na dachu pojazdu, zaraz po kradzieży, zanim uszkodził sobie dłoń. Dlaczego tego nie zrobił?
Jego rynsztunek zwraca uwagę wśród żyjących w dobrobycie mieszkańców Górnego Miasta. Nienawidzi ich. – O, a z tego fragmentu wynika, że mieszkańców nienawidzi nie Mosem, a jego rynsztunek.
Musi dostać się na targ jak najszybciej, wmieszać w tłum. Jeżeli zobaczą go chociaż kątem oka... Już będzie zgubiony. – I znów: dlaczego? Skoro ma kostkę mogącą go teleportować, czemu przeniósł się gdzieś, gdzie znowu był zagrożony?
Podobają mi się nazwy twojego uniwersum, oddające jego specyfikację; tu mamy chociażby szlamiaki i szynowce, Deraan… Domyślam się, że to drugie to odpowiednik pociągu. Jednak mimo że Mosem do niego trafia – piszesz o wagonie – nie umiem sobie jakoś tego szczególnie dobrze wyobrazić. Tak samo jak miejsca, które bohater widzi za oknem. Jeśli już rzucasz jakieś opisy, to są albo bardzo szczegółowe – jak te ściany, okna, parapety i drzwi z poprzedniego rozdziału, które pojawiły się nie pamiętam już w jakim miejscu i w jakich okolicznościach – albo ograniczasz się do jednego zdania; tu – że na ulicach nikt nie żebrał. A to niewiele, by rozruszać wyobraźnię. Szkoda, szczególnie że to ten moment, w którym czytelnik mógłby odetchnąć po całej akcji.
W sumie teraz zdałam sobie sprawę z tego, że przeczytałam cały rozdział, ale gdybym miała opisać, jak wyobrażam sobie świat przedstawiony, to nie umiałabym tego zrobić zbyt dokładnie. Pamiętam zdanie o metalowych ścianach, ale oczami wyobraźni nie zobaczyłam ulic, jakichś charakterystycznych miejsc, nie poczułam klimatu ulicy, tej całej aranżacji przestrzeni. Nawet nie wiem, czy to miejsce było opustoszałe, czy Mosem widział na przykład w oddali innych ludzi, po prostu żyjących w okolicy. Na dobrą sprawę nie wiem nawet, jaka jest pora dnia albo pogoda. Wiem, że Mosem nie miał czasu się przypatrywać, ale te opisy na pewno dałoby się gdzieś przemycić. A może są tam, tylko zagracone toną czasowników, na których tak bardzo się skupiłam, by nadążyć za akcją? Tak czy inaczej, gdy właśnie teraz myślę o tym rozdziale, w głowie mam raczej… puste tło, a na nim postać z linką czy też łańcuchem. Konkretne sytuacje jak uszkodzenie ręki, niewłączenie przycisku, spojrzenie w światło – z tym nie mam problemu, ale gdzie cała reszta? A przecież przeczytałam tak wiele stron…
Obrzydzenie jego strojem i rynsztunkiem, tym[,] co sobą reprezentuje.
Jest kryty, bo ma pewność, że nikt nie zaryzykuje życia tylko po to[,] żeby ruszyć się z budki.
Szynowiec mija ostatni budynek i plac znika Mosemowi z oczu. Odwraca wzrok, jeszcze raz lustruje wagon. – Podmioty.
ROZDZIAŁ 3
O, a teraz jakaś Selia. Kolejna nieznajoma postać. Zaczyna mnie to przytłaczać, tym bardziej że jeszcze nie zdążyłam dobrze poznać tych poprzednich, w tym Mosema. Mimo że spędziłam z nim całkiem obfity rozdział, właściwie skupiłeś się w nim na zaprezentowaniu umiejętności bohatera, a co za tym idzie – w całym tym dynamicznym rozgardiaszu okropnie poszczędziłeś emocji. Więc gdybym miała teraz bohaterowi przypisać jakieś cechy charakterystyczne, określić chociaż wstępnie jego charakter, to dyplomatycznie przemilczałabym temat, to samo zresztą mogłabym napisać o Herku, po którym w mojej świadomości zostało już tylko imię. Nawet nie pamiętam, z jakim lordem on się tam bujał i o co chodziło z jakąś tam umową i ojcem… Właściwie całkiem dobrze pamiętam tylko Irene – i to właśnie przez to, że spory fragment poprowadziłeś tam narracją personalną. Mam nadzieję, że podobnie będzie z kolejną bohaterką. Przekonajmy się.
„Już dobrze, Sel". – Niepoprawne zamknięcie cudzysłowu. To poprawne wygląda tak: „(…)”.
Pierwsza scena intryguje – nie ma się co oszukiwać, robi się ciekawie. W drugiej, tak jak podejrzewałam, okazuje się, że mieliśmy do czynienia ze snem. Niemniej sen ten stanowi retrospekcję przeszłości bohaterki; znów – chcąc nie chcąc – wspominam blurb, w którym czytałam, że dziewczyna jest modyfikowaną genetycznie żołnierką. Właściwie szkoda, że tak to działa – gdyby nie opis na stronie głównej „Zagubionych Iskier”, mogłabym się teraz zastanawiać nad znaczeniem tego snu i samodzielnie odkrywać je wraz z biegiem fabuły. Teraz jednak wszystko mam już poukładane i nic mnie aż tak nie dziwi ani nie zaskakuje.
Przypomina mi się tu właściwie sam początek „Łez Niewiernego”, kiedy to Averyn jako rekrutka budzi się w swoim pokoju, tak samo wykonuje ćwiczenia, przywdziewa mundur, idzie na apel, potem na trening. Deneve jednak całe to wprowadzenie zajęło znacznie więcej akapitów, przez co mogliśmy lepiej poznać bohaterkę, to, w jaki sposób myśli i co myśli oraz jak wygląda tło Akademii, w której szkoliło się żołnierzy. Mogliśmy poznać innych adeptów oraz oficerów, z czasem poznać strukturę organizacji. Ty natomiast stawiasz tylko na konkrety, mam wrażenie, że mocno się ograniczasz, a przez to i ograniczasz mnie w odkrywaniu miejsca akcji i poruszających się po nim postaci. Okazuje się, że nawet wtedy, gdy jeszcze nie musisz się spieszyć – mam za sobą długi, dynamiczny rozdział kradzieży i ucieczki – robisz to. Dlaczego? Czemu nie dasz mi się niczym podelektować? Nawet opis pokoju żołnierki ograniczasz do jednego zdania o smętnych, pustych szafkach. Chciałabym napisać, że to wystarcza, ale…
Wielki, wytatuowany mężczyzna rzuca się na nią przez salę treningową, chcąc przygwoździć [ją] do podłogi. Dziewczyna odskakuje mu z drogi[,] próbując wyprowadzić cios. – Rym: podłogi – drogi.
Mężczyzna, mimo swojej ogromnej wagi, porusza się gładko i lekko. Krokiem wojownika. Ale jego przeciwniczka, na ugiętych kolanach, wydaje się lekka jak piórko. Noga do przodu, skręt tułowia, szybki cios. Żołnierz atakuje idealnie. – Tu łatwo się zgubić; Selia (jak wiem z blurba) też jest żołnierzem, poza tym podkreślony fragment pada tuż po tym, w którym to ona jest podmiotem. Wygląda więc, że to ona atakuje, a dopiero w kolejnych zdaniach okazuje się, że wcale nie.
Wpierw wydawało mi się, że nie piszesz narratorem wszechwiedzącym, a właśnie perspektywicznie – stawiając go za plecami Selii. Świadczy o tym chociażby mowa pozornie zależna, o, tutaj:
Wygrała. // Dziewczyna kieruje się w stronę szatni, ociekając potem. To żołnierz Deraan, a do tego z dostępem do najlepszych regenerów, szybko się wyliże.
Biorąc to pod uwagę, łatwo stwierdzić, że w scenie starcia treningowego wkradł się head-hopping:
Dziewczyna robi krok w bok, schodząc z linii uderzenia i kołysze się na stopach. Obkręca się dookoła własnej osi, wykonując wysokie kopnięcie. Ciężki but uderza w plecy mężczyzny ułamek sekundy po powrocie jego ręki do pozycji wyjściowej. Mężczyzna stęka z bólu, ale nie próbuje skontrować[,] bo wie, że nie zdąży. Dysząc, wracają do okrążania się. (…) Mężczyzna niemal od razu zauważa, że został przechytrzony i próbuje odskoczyć. Braknie mu czasu. Czuje jeszcze tylko[,] jak kość ustępuje pod jej butem[,] i pada na ziemię. Walka skończona.
W podkreślonych zdaniach zmieniasz perspektywę i przeskakujesz za plecy przeciwnika Selii. To właśnie takie skoki nazywane są head-hoppingiem. Generalnie nie są błędne, ale potrafią nieźle namieszać i zmniejszyć immersję odbiorcy z główną postacią. Znacznie lepiej i płynniej prezentowałby się ten fragment, gdybyś całe starcie opisywał tylko z perspektywy bohaterki. O, Selia mogłaby chociażby zauważyć jakiś błysk w oku mężczyzny, świadczący o tym, że on już wie, że przegrał. Plus: zamiast oddawać nam, co czuje ten obcy dla nas gość, wskaż nam emocje Selii – co czuje, gdy łamie kość przeciwnikowi, gdy słyszy jej pęknięcie. To dopiero byłoby klawe!
(…) mężczyzna wychodzi z pokoju, zostawiając Selię sam na sam z niskim chłopakiem, na oko w jej wieku. Przybiera postawę i zaczyna typowe okrążenia. Uważny, lekki krok. Wzrok skierowany na jej oczy. – Dopiero z ostatniego zdania wynika, kto przybiera postawę. Aż do końcówki myślałam, że chodzi o Selię, a tu psikus. Przyznam, że frustrujące jest takie naprostowywanie swoich wyobrażeń. Postaraj się wczuć w czytelnika, który nie siedzi w twojej głowie – jeśli ci się uda, odkryjesz, jak bardzo trudny jest ten tekst sam w sobie i jak wiele takich drobnostek jeszcze niepotrzebnie go utrudnia.
Selia czuje[,] jak ktoś, [przecinek zbędny] od tyłu, [przecinek zbędny] podcina jej kostkę.
Kiedy leci na ziemię, czas jakby dla niej spowalnia. Skupia się i pozwala Spektrum wpłynąć do jej wnętrza. – Czas się skupia i pozwala wpłynąć Selii do jej wnętrza? Czy raczej skupia się Selia i pozwala wpłynąć Spektrum do swojego wnętrza? Mam wrażenie, że obie wersje są tak samo prawdopodobne – nie znam jeszcze tego świata aż tak dobrze i trochę gubię się w tych Spektrach, Mocach, Iskrach. Dociera do mnie, że wiem właściwie tylko, czym się różnią Skalani od Czystych i po poprzednich rozdziałach chyba rozumiem już, że Spektrum to moc – tak? Ale czym ono dokładnie jest? I czym się różnią Moce, Iskry, Spektra i Ceny? Nie byłabym w stanie wytłumaczyć.
Przeciwnika Selii nazywasz Złotym Spektrycznym; pamiętam, że ktoś w prologu też miał coś wspólnego ze złotem i miał moc iluzji. Tymczasem tutaj koleś wydaje się teleportować. Czy to znaczy, że nie każdy Złoty ma taką samą moc?
Edit: Okej, kilka zdań dalej jednak okazuje się, że teleportacja była jednak formą iluzji. Ja jednak zdążyłam już się zdziwić , że właśnie słowo iluzja nie padło nieco wcześniej. Dziwi mnie też, że Selia wydaje się w ogóle nie reagować na to, co widzi. To znaczy: gość znika jej przed oczami, a my nie wiemy, co bohaterka poczuła w tym momencie, być może też się zdziwiła? Od początku walki wiedziała, że ma do czynienia ze Złotym? Czy w ogóle to się da rozpoznać ot tak?
Dalej okazuje się, że bohaterka ma jakiś szósty zmysł. Dosłownie nazywasz go: Zmysłem Przyciągającego Pustkę. Ale co to znaczy, czym jest Pustka? Nie mam pojęcia. Za to faktycznie Złotych poznaje się po uruchomionym trybie w stylu Super Saiyan, w którym to włosy zmieniają kolor na złoty. No tak… ktoś też w prologu miał podobnie, dopiero teraz coś sobie przypominam…
Zapewne szybciej rozwiałabym swoje wątpliwości, gdybym nie pisała tej oceny w trakcie czytania i nie przerywała akapitu, by podzielić się z tobą swoimi wątpliwościami. Ale takie same wątpliwości zrodziłyby się we mnie, czytając książkę; po prostu wyjaśniłyby się kawałek dalej. Niemniej zależy mi na tym, żebyś wiedział, jak często się mylę i jak wiele mam pytań. Byś wiedział, że nadal tekst bywa dla mnie do pewnego stopnia niezrozumiały i trudny, i mam wrażenie, że ciągle się w nim gubię. To wszystko sprawia, że mimo intrygującego POV Irene i teraz naprawdę ciekawej odsłony z Selią, generalnie nie wciągnęłam się w lekturę i raczej porzuciłabym ją dość szybko – gdybym nie czytała tekstu na potrzebę napisania oceny. Gdybym natrafiła na to opowiadanie gdzieś na Wattpadzie, zerknęłabym na nie, zachęcona blurbem, ale wykonanie szybko by mnie przerosło.
Ledwo w tym samym rozdziale poznałam Selię, która śni niepokojący sen oraz jest niedocenioną żołnierką, mimo że generalnie wymiata. Nie mija kilka akapitów, a tu jej przeciwnik zdradza dialogiem kolejną tajemnicę – dziewczyna posiada jedną z Zapomnianych Mocy. Czemu dowiaduję się o tym w tak tani sposób, od razu? Czemu nie dawkujesz takich ciekawych informacji? Ani nie dajesz mi czasu, by zaaklimatyzować się w miejscu akcji – jakkolwiek nazywa się to miejsce, w którym żyje Selia – i by poznać na razie całkiem niezłą żołnierkę? Odkrywanie o niej tajemnicy już teraz mija się z celem – jakbyś zamiast zaserwować wszystko po kolei, od razu na stół położył śniadanie, obiad i deser. Tymczasem ja już się najadłam i na chwilę starczy mi takich rarytasów. Mam wrażenie, że właśnie zmarnowałeś tu spory potencjał fabularny.
O, przed chwilą jeszcze nie wiedziałam, gdzie jestem, a w kolejnym akapicie pada nazwa: Trzecia Placówka Deraan. No dobrze, to już coś. Szkoda tylko, że nie oddajesz tego miejsca oczami głównej bohaterki rozdziału; wiemy w sumie tyle, że jadłodajnia jest wielka. I znów kojarzą mi się „Łzy Niewiernego”, w których Averyn poznawała Akademię przez co najmniej 5-6 rozdziałów; dopiero gdy poznaliśmy i ją, i to miejsce, autorka odkrywała kolejne karty. Bardzo mi tego u ciebie brakuje – wspomnianego dawkowania, by osadzić czytelnika w jakimś miejscu wraz z jakąś postacią, pozwolić mu się wczuć, poczuć to wszystko wręcz na własnej skórze. W przypadku „Zagubionych Iskier” mam wrażenie, że odbywam maraton – nie wiadomo właściwie dokąd. Do czegoś ciekawszego? Kolejnych scen dynamicznych? Czy może po prostu do końca książki? A przecież istnieje takie przekonanie, że każda scena powinna być tak dobra jak cała powieść. Gdy czytelnik otworzy jakąkolwiek z nich, powinien chcieć sprawdzić wszystkie.
No i okej, dialog z Esą jest świetny, od razu mam jakieś dziwne przeczucie, że polubię tę dwójkę, a i ta dwójka polubi siebie wzajemnie. Ale naprawdę nie miałabym nic przeciwko, gdyby to wszystko wydarzyło się za dwa kolejne rozdziały albo przynajmniej za kilka scen. Niestety nie – Esa będzie nachodził Selię regularnie, a relacja zawiąże się w trymiga. W takim razie o czym chcesz pisać powieść, jak właśnie nie o tym?
– To... Jak masz na imię? Moje to Esa... – Gość niepewnie zaczyna. – (…) – zaczyna niepewnie gość.
Wrednie uśmiechnięta kobieta staje po drugiej stronie sali treningowej. Przybiera odrobinę niedbałą postawę, nie próbuje atakować. Niespiesznie zatacza dookoła niej kręgi. Jakby nie stała naprzeciw jednej z najsilniejszych wojowniczek w tej Placówce, o ile nie całym Deraan. – Nie mam pewności, która z nich jest najniebezpieczniejsza. Czy nieznajoma kobieta, czy Selia, bo ma tajemniczy dar, o którym ta druga już wie…? No i co za tym wszystkim idzie: kto zatacza kręgi?
Nagle Selia wyskakuje do przodu, roztaczając dookoła siebie sferę. Wszystko trwa mrugnięcie okiem. Mimo to kobieta zdąża podskoczyć i rozpłynąć się w chmurę dymu. – Wszystko fajnie, ale czym właściwie jest sfera? Co mam sobie wyobrazić?
Odnosi częściowy sukces. Jej przeciwniczka nie scala się[,] owinięta dookoła jej szyi. Ale jedno z wyciągniętych pasem mgły okazuje się jej ręką. Konkretniej: dłonią trzymającą mocno za łydkę dziewczyny. – Chwila. Najpierw piszesz, że jej przeciwniczka jest owinięta dookoła szyi, a potem, że trzyma łydkę? Rozumiem, że zmienia się w chmurę gazu, ale jednak w tak krótkim akapicie może to być trochę mylące. Najpierw wyobrażałam sobie, że cała ta chmura zawiązuje się ciasno wokół szyi Selii, tymczasem – znów – po zdaniu-dwóch muszę sobie swoje wyobrażenie jakoś naprostowywać. Wydaje mi się, że to nie powinno tak działać.
W jej głowie ciągle kołysze się jak na pokładzie okrętu w czasie sztormu. Nie jest w stanie unieść głowy.
„Może tym razem nie będzie bolało." – Kropka na zewnątrz. Dalej tak samo: „Już dobrze, Sel."
Dziewczyna budzi się z krzykiem i gwałtownie siada na łóżku. Ale nie jest to jej łóżko, leży na nim idealnie biała pościel, a meble dookoła wręcz biją po oczach sterylnością. Selia rozszerza oczy ze strachu i krzyczy jeszcze głośniej. Wrzask odbija się szumem w jej uszach. Ale pasy nie krępują jej ruchów. – Tego ostatniego można się łatwo domyślić. Właściwie już o tym wiem, odkąd zobaczyłam, że Selia gwałtownie usiadła. Plus może kłuć w uszy podobieństwo brzmieniowe: biała pościel/jeszcze głośniej.
Drzwi otwierają się w momencie[,] kiedy dziewczyna chwyta za klamkę. Staje w nich starsza (…) Chwilowo jesteś tutaj[,] żebyś mogła odpocząć.
W kolejnej scenie Szachraj (uwielbiam ten pseudonim!) przynosi bohaterce tacę pełną jedzenia. Wspominasz, że bohaterka nawet nie użyła sztućców, ale szkoda, naprawdę szkoda, że nie wspomniałeś, co je. Mamy same ogólniki:
Selia rzuca się na posiłek (…). // – Jest. Mi. Niezmiernie. Miło – zapewnia między kolejnymi kęsami. // Szachraj z uśmiechem zabiera się za swój posiłek. Kiedy tylko dziewczyna kończy ostatni kawałek[,] rzuca lekkim tonem: (…). Długo po końcu czasu na posiłek historia dociera do momentu, w którym Selia straciła przytomność. – Ostatnie zdanie niezgrabne. Sugeruję: po zakończonym posiłku.
Sfera rozciąga się dalej[,] w głąb korytarza. Dookoła nie ma nikogo. Jasne nitki dźwięku, rozciągnięte w półkola, promieniują (…).
Podmioty:
Szarpnięta nić na chwilę się zatrzymuje i zanika. Natychmiast dochodzi do wniosku, że wystarczy pociągnąć je w swoją stronę. – Dalej tak samo:
Bez zastanowienia chwyta za pierwszą lepszą linię. Ta rozciąga się, wygina w jej stronę, ale po chwili pęka i zanika. Za drugim razem podchodzi do tego delikatniej.
Mamy ją teraz trzymać pod kloszem, [przecinek zbędny] przez kolejne dziesięć lat?!
Oczywiście, jakby było nam w tym rozdziale za mało zbyt szybko rozwiązanych zagadek i tajemnic, na koniec dostajemy kolejną – tym razem okazuje się, że Selia nie jest puszczana na patrole specjalnie, mimo że ma stać się najpotężniejszą żołnierką w zakonie. Nie będę kolejny raz pisać, co myślę o takim ekspresowym rozgrywaniu potencjalnie ciekawych konfliktów fabularnych. Jakbyś pisał, ot, krótkie i niezobowiązujące opowiadanie na bloga, gdy właściwie materiał masz na całkiem soczystą powieść.
ROZDZIAŁ 4
Dopiero teraz zaczynam rozumieć, co wydarzyło się pod koniec rozdziału drugiego – Irene nie została zaatakowana, po prostu spotkała Herkelory’ego. Swoją drogą, nie stawiasz apostrofu w odmianie tego imienia:
Jej złote włosy rozpływają się pod dłońmi Herkelorego. – Twoja odmiana sugeruje, że pełne imię bohatera brzmi: Herkelor. Tymczasem sprawdziłam i w rozdziale drugim pisałeś: Herkelory unosi drinka. W takim razie zarówno w dopełniaczu, celowniku, jak i bierniku imię to zapisuje się z apostrofem, gdyż głoska „y” w tych przypadkach nie jest wymawiana. Dokładnie tak samo jak chociażby w przykładzie: Valéry, Valéry’ego, Valéry’emu, z Valérym, o Valérym.
Przez jej ciało przebiegają dreszcze, [przecinek zbędny] jak potężne szarpnięcia.
Coś mi tu jednak nie gra. W scenie, w której Herk i lord byli na parkingu, zaraz po tym, gdy powalili strażnika, nie wspominałeś o Irene; bohaterowie wsiedli do samochodu i odjechali sami. Tymczasem teraz dotarło do mnie, że chyba coś mi się pomieszało… Wróciłam więc do rozdziału drugiego i, faktycznie, Irene widziała Herka na parkingu, tuż przed zakończeniem ostatniej sceny. Nie umiem sobie tego poukładać. Czemu Irene w takim razie nie była w limuzynie wraz z lordem i Herkiem, skoro teraz okazuje się, że obaj jednak zgarnęli bohaterkę z parkingu rezydencji, w której odbywała się impreza? Kompletnie się pogubiłam.
Na szczęście Herkowi udało się wezwać go[,] kiedy zasnęła. Lekarz powiedział tylko, że nie wie[,] co jej dolega.
Teraz szykowny, postawny, sprawia o wiele zupełnie inne wrażenie niż na przyjęciu. Od razu widać, że przybył tu w interesach. Jego mina zwiastuje teraz wyrabianą latami zaciętość (…).
W końcu to Elektrytyczny Lord. – Elektrytyczny czy Elektryczny?
– Paniczu Clevess[.] – Lord wita się oficjalnie, ale w jego oku błyszczy iskierka zadowolenia. [akapit] – Lordzie Retrin[.] – Herk uśmiecha się serdecznie. – Mój ojciec już czeka.
Fragment, w którym Irene znów zaczyna odczuwać ból, ma tyle wad, co zalet. Podoba mi się, bo sytuacja następuje nagle i nie da się jej przewidzieć, ale jednocześnie mam wrażenie, że w twoim opowiadaniu emocje kończą się i zaczynają tam, gdzie pada słowo ból i wszystkie jego pochodne. W całym fragmencie wisi jedno bardzo emocjonujące zdanie, mianowicie: Zwija się na niej[,] tocząc pianę z ust. – Bo to nim oddajesz trudność sytuacji, pozwalasz mi wyobrazić sobie realne cierpienie leżącej na podłodze kobiety. Reszta jest takim trochę, mam wrażenie, pójściem na łatwiznę – byleby się nie przemęczać pokazywaniem wspomnianego bólu, a, ot, tylko napisać, że coś bohaterkę bolało:
Bum.
Boli...
Bum.
Światło... Ucieka...
Bum.
Herk..[.]
Bum.
Pomóc...
Bum.
Boli...
MAŁO!
Przy czym nie zrozum mnie źle – pomysł, by takimi akapitami wprowadzać działanie mocy, która przytłacza bohaterkę, jest świetny. Tylko to już nie wystarcza. Mam wrażenie, że w każdej scenie, w której twoje postaci dłużej bądź krócej cierpią, wspominasz tylko ten ból, ale nic więcej, a jeśli już, to i tak szczątkowo. Tymczasem gdyby to jeszcze trochę poprzeplatać z jakimś dłuższym akapitem, w którym zobrazowałbyś mimikę i zachowanie doznającej męki kobiety, ukazał na przykład jej pełen boleści krzyk czy, wręcz przeciwnie, walkę ostatnimi sił, zaciskanie zębów czy zwyczajny, instynktowny, przejmujący strach o życie – dałoby się w to bardziej uwierzyć, a co za tym idzie, współczuć Irene. Wreszcie odczuwać w trakcie czytania jakieś głębsze emocje. Tylko przy tym wszystkim musisz pamiętać, że ekspozycje nie stanowią dowodu, a sztuczne zapewnienie. W podsumowaniu podrzucę ci linki do przydatnych wpisów i na ten, i pokrewne tematy.
Jestem trochę rozczarowana, że negocjacje lorda z ojcem Herka, które do tej pory wydawały mi się dość kluczowe, wydarzyły się poza kadrem, a kolejna scena przedstawia już rozmowę po nich, właściwie samo zaproszenie na obiad. Lord korzysta, Herk spogląda w stronę schodów, myśląc o Irene; pada też zdanie o tym, że bohatera szantażuje jego własny ojciec… no i nic z tego nie wynika, bo po prostu tego nie pokazałeś, nie mogę więc odczuć znaczenia tego szantażu, ba, nawet nie mogę poznać, co myśli o tym Herk, bo w scenie nie pojawiają się żadne przemyślenia postaci. Znów mamy garść stwierdzonych faktów, że coś jej dotyczy, ale dowodów – brak.
Gospodarz aż klaszcze w dłonie z uciechy. Negocjacje skończyły się dla niego wyjątkowo dobrze, więc humor ma lepszy niż zwykle. Herk spogląda na niego spod zmrużonych powiek. Wcale nie wygląda na osobę szantażującą własnego syna. – Z tego akapitu wynika, że to Herk ma syna.
Wychodzą na korytarz, teraz pusty. Szofer już dawno zniknął. Ich obcasy stukają o czerwone kafle korytarza.
Ciekawe[,] czy ona nadal śpi...
– Spokojnie, nie musisz nigdzie iść. Teraz odpoczywaj. Jeszcze jesteś słaba. – Światło... Ucieka. – Słowa wydostają się z jej ust z trudem. – Na dół… – Gubię się w tym fragmencie. Wydaje się, że zabrakło w nim jednego czy nawet dwóch akapitów.
Czasem zdarza się też, że nadużywasz konstrukcji z imiesłowem współczesnym, w dodatku raz stawiasz przed nim przecinek, a raz nie:
Ta siła pulsuje[,] nadal kradnąc jej siłę. // Błysk. // Irene udaje się ustać na nogach, ale służącej nie. Ona pada na ziemię[,] zakrywając oczy i krzycząc z bólu. // Złotowłosa kobieta zaczyna przeć do drzwi, podciągając się na meblach. Powoli, ale nieubłaganie.
Drzwi otwierają się na korytarz, a kobieta upada na dywan ścielący podłogę. – Właściwie, jakby się nad tym zastanowić, to truizm. Skoro upada na dywan, to raczej wiadomo, że nie na taki wiszący na ścianie.
Napotyka zdumiony wzrok siwego służącego, ale ten niemal od razu łapie się za oczy z jękiem. Ma wrażenie, że skądś zna tą [tę] twarz, ale teraz o to nie dba. – Służący o to nie dba, bo zakrywa oczy? Czy chodzi o Irene, która mu się przygląda?
Robi się intrygująco; Irene nie tylko cierpli z powodu nieokiełznanej mocy, ale nieświadomie rani również innych. Czy światło, którym emanuje i błyski, które uwalnia, działają tak jak fioletowe światła, które widział Mosem pośród ścigających go żołnierzy? Wydawało mi się jednak, że oni nie błyszczeli sami z siebie, a mieli reflektory i pojazdy o fioletowym świetle.
Edit: O, znalazłam ten fragment:
Nagle z bocznej ulicy wyjeżdża kilka mniejszych pojazdów i ślizgiem znajdują się za nimi. Błyskają fioletowym światłem. Tu wyobrażałam sobie, że samochody mają specjalne lampy lub domontowane reflektory, które oddziałują na Skalanych. Teraz nagle dociera do mnie, że te wszystkie błyski pochodziły chyba bezpośrednio od postaci. Znów rozminęłam się z twoim tekstem w swoich wyobrażeniach i dowiaduję się o tym po czasie. To strasznie frustrujące i powiem szczerze, że na taką skalę zdarza mi się chyba pierwszy raz. W sensie… czytałam i oceniałam w życiu słabe teksty kompletnie niezrozumiałe, ale w takich wypadkach szybko kończyłam lekturę i od początku wiedziałam, że nic nie rozumiem. Tymczasem w przypadku „Iskier” zwykle wydaje mi się, że już coś łapię, już coś powiązałam, już wiem… a potem się okazuje, że guzik prawda.
– Przepraszam was, ale muszę prosić o dokończenie tego posiłku bez mojej obecności. – Mężczyzna, skłaniając się, nie pozwala pokazać po sobie[,] jak jest zaniepokojony.[akapit]– Oczywiście, jeżeli jest to ktoś ważny, powinieneś do niej bezwłocznie dołączyć. – Lord Retrin, odrobinę ułagodzony dobrą wódką, znowu okazuje swoją serdeczną naturę. – Bezzwłocznie.
A nie mógłbyś po prostu pokazywać na przestrzeni scen serdeczności Retrina, bym sama mogła nazwać go takim o serdecznej naturze? Kiedy robisz to sam, odbierasz mi element frajdy z samodzielnego poznawania postaci.
Ciągle się spieszysz, nie wiadomo właściwie po co. Herk dostrzegł włosy Irene i w narracji padło słowo Skalana, ale nic z tego nie wyniknęło, bo od razu przeskoczyłeś do kolejnej sceny, w której służący już donosi żołnierzowi, że w rezydencji Czystych jest ktoś obdarzony Mocą. Nie zdążyłam zauważyć przejęcia Herka ani poczuć jego zaniepokojenia chociażby tym, że zaraz ktoś się zjawi, że coś grozi Irene. Żołnierz okazuje się być w pobliżu i praktycznie od razu przybywa na miejsce; znów wszystko dzieje się w biegu. Herk załatwia tego strażnika dość kliszowo – przywala mu drzwiami nawet nie wiemy, czy chcący, czy przypadkowo, bo akurat sam wychodził… A jeśli nieprzypadkowo, to skąd wiedział, że żołnierz się zbliża? Widział go przez okno? Słyszał na korytarzu? Przygotował się? W poprzednim rozdziale uchodził trochę za niemotę, a teraz powalił gościa jakby nigdy nic, w dodatku zaciąga go nieprzytomnego do pokoju Irene, jakby miał już wszystko zaplanowane. A co w takim razie z tą kobietą, która tam w pokoju, wcześniej, przewróciła się na ziemię i też skręcała się z bólu? Czy ona… umarła? No i ostatecznie czemu Herk nie zaciągnął do pokoju również szofera? Przecież gdy gość się obudzi, i tak pójdzie wszystkim donieść, może sprawiać problemy. Zamknięty w środku chociażby na klucz, nie stanowiłby takiego zagrożenia.
Przeciąga go do pokoju, sadza nieprzytomną Irene na krześle i wrzuca mężczyznę na łóżko. Przykrywa go szczelnie kocem, wiesza skradziony karabin na ramieniu (…) – ale jak mam to czytać? Że Herk próbuje go udusić?
I ostatnie pytanie, ale wydaje się dość istotne: dlaczego Irene nie robi krzywdy Herkowi? Czemu jej Moc na niego nie działa? Bohater biegnie z nią potem przez miasto, a na końcu wsiada do szynowca; gdyby kobieta się obudziła i spojrzała na ludzi wokół, robiłaby im pewnie krzywdę taką samą, jak służbie w rezydencji. Herk dużo ryzykuje – życiem innych i swoim. Nie mógłby chociażby, nie wiem, użyć opaski, by zasłonić Irene oczy? Być może to nic by nie dało; nie wiem, nie jestem pewna, skąd pochodzą błyski, które tak na wszystkich oddziaływały i co musi robić Irene, by faktycznie krzywdzić.
Pierwsze[,] co rzuca my [mu] się w oczy[,] to włosy Irene. Jaśniejące czystym złotem. // Blask uderza w jego oczy. Jego p[P]owieki wydają się być przypalane, [przecinek zbędny] jak płomieniem, ale uczucie ustaje niemal natychmiast. – Ad: wydawać się być – [źródło: PWN].
Dobrze, że jest tylko jedna, a do tego mdlejąca. // Ulica jest pusta, więc nic ich nie zatrzymuje po drodze.
Wbiega na piętro[,] przeskakując po dwa stopnie na raz i kieruje się do pokoju Irene. – W tym kontekście: naraz. [źródło: PWN].
(…) drzwi otwierają się na zewnątrz z hukiem, uderzając żołnierza w twarz i wytrącając mu karabin z rąk. Z pokoju wychyla się Herk ściskający laskę i szybkim ruchem uderza leżącego na ziemi w głowę.
Świat ucieka mu z przed oczu. – Sprzed.
Deraan znajdą ich wszędzie, nie ważne[,] jak daleko uciekną, [przecinek zbędny] czy jak dobrze się ukryją. – Nieważne.
Tylko udając Skalnych[,] mamy szansę.
Skóra Irene staje staje się coraz gorętsza, parząc lekko jego dłonie. Mamrocze przez sen. – Podmioty. Dalej to samo:
Karabin wiszący na jego ramieniu przyciąga przestraszone lub zazdrosne spojrzenia. W pewnym momencie skręca ostro w jedną z bocznych uliczek.
Poświęcasz ze dwa akapity na opis miejsca, ale prowadzisz je narratorem wszechwiedzącym, przez co robi się oschle, chłodno. Znów: gdybyś postawił narratora za plecami Herka, mogłabym zobaczyć, jak mężczyzna reaguje na widok części miasta, w której – domyślam się – nie był nigdy wcześniej. Wprawdzie pada informacja, że domy wyglądają inaczej niż rezydencje arystokratów, ale nie wiążą się z tym żadne głębsze przemyślenia i emocje.
Z drugiej strony po chwili okazuje się, że Herk musi znać to miejsce dość dobrze, bo wie, jak się po nim poruszać, o kogo pytać, zna nawet hasło, którym posługują się ludzie w tej dzielnicy. W takim razie opis okolicy, w oczach Herka różniącej się od tej, którą sam zamieszkiwał, też był mylący.
– Utszebe. Zaprowadź mnie do Lorda Południa. – Arystokrata rzuca złotą monetę na ziemię. – Utszebe? Serio?
Mogłeś wybrać jakiekolwiek hasło dopasowane do swojego uniwersum, nawet stworzyć własne, a tymczasem chwyciłeś za jedno z bardziej memicznych słówek, pochodzące z kultowego już filmu, tak mocno zakorzenionego w mainstreamie. Od razu się kojarzy i sprawia, że tak poważną scenę nagle trudno jest traktować poważnie. Przez to, gdy czytam kolejne zdanie, od razu nasuwają mi się też… kolejne memy:
Ten powinien zaprowadzić znającego hasło mężczyznę do jakiegoś lokum szajki. Podnosi się, strzela spojrzeniem na prawo, lewo, i wychodzi z uliczki bez słowa.
Ale zimna woda zdaje się zbijać tą [tę] dziwaczną gorączkę.
Towarzyszący temu huk przywraca kobiecie przytomność. Bierze głęboki oddech, tak, [przecinek zbędny] jakby wynurzyła się z głębokiej wody[,] i rozgląda [+się], nie rozumiejąc[,] co się dzieje. – Pomieszane podmioty plus błędy interpunkcyjne i składniowy. Może po kolei:
- Huk nie może brać oddechu. Sugeruję: Przez towarzyszący temu huk kobieta odzyskuje przytomność. Bierze głęboki oddech (…).
- Tak nie może być zawieszone między dwoma zdaniami składowymi – musi do któregoś przynależeć. Możesz wybrać wersję: bierze głęboki oddech tak, jakby… albo: bierze głęboki oddech, tak jakby… – w zależności od tego, gdzie chcesz postawić akcent. W tym wypadku sugeruję drugą wersję, wydaje się nieco płynniejsza.
- Tak jakby wynurzała się z głębokiej wody to wtrącenie. Jeśli otworzyliśmy je przecinkiem, również nim trzeba je zamknąć.
- Jako że wspomniany fragment jest wtrąceniem, nie należy do pozostałej części zdania. Wtrącenie poznajemy po tym, że gdyby je wyciąć, sens zdania nie zmieniłby się. W zdaniu głównym muszą się zgadzać jego elementy, tymczasem w twoim przypadku mielibyśmy: Bierze głęboki oddech i rozgląda, nie rozumiejąc… – ewidentnie brakuje się. To właśnie ten błąd składniowy.
- Niemniej dodając się do rozgląda, tworzymy powtórzenie enklityki, które faktycznie będzie rzucać się w oczy, tak samo zresztą jak powtórzone określenie głęboki/głębokiej. Dlatego też sugeruję po prostu skorzystać z synonimów, na przykład: Bierze głęboki oddech, tak jakby wynurzyła się z bezdennej wody, i obrzuca spojrzeniem okolicę (…).
- Ostatni przecinek przed co jest wymagany, ponieważ wprowadza kolejne zdanie podrzędnie złożone (po co znajduje się czasownik).
Herk spełnia prośbę i rozciera zesztywniałe ramiona. Otula jej [tej prośby?] ramiona własnym płaszczem. – Może: rozciera zesztywniałe barki?
Edit: Nah, koniecznie trzeba zmienić ramiona w drugim zdaniu, ponieważ ledwo zdanie dalej czytam:
Żebrak przygląda się tej scenie z obojętną miną. Irene opiera się na ramieniu mężczyzny i rusza do przodu. – Sugeruję więc po prostu: Herk spełnia prośbę i rozciera zesztywniałe barki. Otula Irene własnym płaszczem, a ona, opierając się na jego ramieniu, rusza w przód. Żebrak przygląda się temu obojętnie.
– Clev. Potrzebuję kupić kilka rzeczy. – Był w takiej samej sytuacji już dziesiątki razy, ale z każdym kolejnym lęk z tyłu głowy jest taki sam. Strach, że powie coś nie tak i karabin wystrzeli. [akapit] Jakaś postać odchodzi w głąb budynku, zostawiając ich ze strażniczką sam na sam.
I tak oto właściwie kończy się ten rozdział.
PODSUMOWANIE
Jako że ocena nie jest wybitnie długa, postanowiłam podsumować ją w punktach, które po drodze będę jeszcze starała się krótko omówić. Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu, że przerwałam w tym momencie; właśnie ocena osiągnęła ponad pięćdziesiąt stron i myślę, że stanowi solidny feedback, z którego możesz skorzystać, szlifując „Iskry…”. Pamiętaj, że ocena ta nie jest jednak w żaden sposób betą twojego tekstu – w przypadku chociażby błędów interpunkcyjnych czy składniowych nie wymieniłam wszystkich, a tylko niektóre, byś miał świadomość, że jeszcze trochę pracy przed tobą i masz czego szukać. Niemniej faktycznie przydałaby ci się praca z zawodową betą, nie mówiąc już o redakcji. Problem w tym, że o ile nie chciałbyś wydawać tego kiedyś jako samowydawca czy w vanity, wydawnictwa tradycyjne mogą nieprzychylnym okiem spojrzeć na tak… nieprzychylny czytelnikom, bo po prostu trudny, nieźle pogmatwany, a przez to momentami słabo angażujący tekst.
Ale do rzeczy:
Poprawność
☒ błędnie zamykane cytaty (niepoprawny cudzysłów, kropka w środku);
☒ częsty brak przecinków przed imiesłowami współczesnymi;
☒ nieznajomość zasady cofania przecinka (KLIK);
☒ częsty brak przecinków przed co, kiedy, żeby; czasem przed: że i bo;
☒ zbędny przecinek przed jak, które nie wprowadza kolejnego zdania składowego (nie znajduje się po nim czasownik)
☒ braki spacji, akapitów oraz trzecich kropek w wielokropkach;
☒ zapisywanie od wielkiej litery kontynuacji zdania po wielokropku oznaczającym wahanie, dobór słów, nie – rozpoczęcie nowego zdania;
☒ błędy interpunkcji dialogowej;
☒ mieszanie podmiotów;
☒ błędna odmiana imienia Herkelory;
☒ błędy w pisowni łącznej i rozłącznej oraz inne błędy ortograficzne;
☒ mylenie tę z tą w bierniku;
☒ bez wyraźnego powodu stawianie na miejscu akcentowym enklityki się;
☒ z rzadka pleonazmy i przekształcenia frazeologizmów;
☒ literówki.
Narracja i styl
☒ Budowanie większości scen zdaniami o jednolitej, nużącej formie (podmiot + czasownik);
☒ rymy i podobieństwa brzmieniowe zbyt mocno zwracające uwagę;
☒ lazy writing stylistyczny (więcej: TU) objawiający się:
– (szczególnie na początku tekstu) nadmiarem przysłówków i przymiotników, czyniących tekst zbyt napompowanym,
– nadmiarem określeń oddających czas i prędkość wykonywania czynności w scenach dynamicznych (natychmiast, w ostatniej sekundzie itp.; tylko pozornie budowanie dynamiki mocno utartymi sposobami);
☒ wbrew pozorom niezbyt przekonujące rozpisywanie scen akcji (więcej: TU):
– korzystanie z długich wyrazów, czyniących zdania skomplikowanymi w odbiorze,
– częste budowanie akapitów scen dynamicznych zdaniami o podobnej długości (podobieństwo liczby sylab);
☒ ogrom powtórzeń (w tym również: siękoza)
☒ head-hopping we fragmentach pisanych narracją personalną (więcej o tym: TU);
☒ jednocześnie: mieszanie narracji, wyglądające na zabieg nieprzemyślany (więcej chociażby o narracji personalnej: TU).
Niemniej naprawdę bardzo doceniam odwagę i umiejętność konsekwentnego poprowadzenia narracji w czasie teraźniejszym. Podchodząc do tekstu, obawiałam się, że właśnie to będzie jego największym problemem, tymczasem zdziwiłam się, jak sprawnie ci to wychodzi. Pod tym względem, gdyby wykluczyć resztę wspomnianych punktów, podejrzewam, że nie czułabym różnicy między czasem teraźniejszym a przeszłym, w którym najczęściej czytam – tak samo angażowałabym się w tekst.
Świat przedstawiony, postaci, fabuła
Postanowiłam zawrzeć to wszystko w jednym punkcie, ponieważ – co widać – nie mam zbyt wiele do powiedzenia na temat każdego z nich.
☑ pomysł na uniwersum i konflikty fabularne, w tym:
☑ dość oryginalne podejście, w którym to Moc uznawana jest za cechę negatywną, odróżniającą Czystych od Skalanych;
☑ obiecujący wątek Herka, który jako Czysty będzie musiał dołączyć do Irene w mieście Skalanych;
☑ obiecujący wątek Selii, zamkniętej w murach Trzeciej Placówki Dareen wraz z Szachrajem;
☑ pozorne bogactwo świata przedstawionego (do tego intrygujące nazwy własne), ale:
☒ marnowanie potencjału ukazywania tego świata poprzez częsty brak tła i autorski pośpiech (trudno wczuć się w tekst przedstawiający świat, przez który się tylko przebiega); przytłaczające tempo fabularne;
☒ mało zrozumiały wątek ojca Herka, jego relacji z synem i lordem (w tym scena wydająca się kluczowa, a dziejąca się poza kadrem, w eterze; być może rozwijana gdzieś dalej, niemniej Herk zdążył już opuścić rezydencję z Irene, więc na tym etapie sprawy jego rodzica wydają się bez znaczenia, pozostają niezrozumiałe);
☒ mało oddziałujący na czytelnika prolog, biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie giną w nim postaci, których nie zdążyliśmy poznać i z którymi nie zdążyliśmy się zżyć, ponadto dotyczący kradzieży wiertła, o którym potem nie wspomina się przez cztery rozdziały, więc właściwie nie wiadomo, po co ta akcja, łatwo o niej zapomnieć;
☒ zbyt dużo pojęć, które wcale nie musiałyby stanowić nazw własnych, nie musiałyby być pisane wielką literą i pod tym względem czynią tekst przesadnie egzaltowanym (hangar, lord, skoczyć…);
☒ na ogół brak ładunku emocjonalnego (brak odpowiedniej ilości miejsca na przeżycia wewnętrzne bohaterów);
☒ ekspozycje (o nich więcej: TUTAJ).
Zachęcam cię również do zajrzenia do ocen:
Nie wykluczam, że wyniesiesz z nich coś, co może ci się przydać.
Wnioski? Mimo że przeczytałam całkiem sporo, mam wrażenie, że wielu rzeczy tak po prostu nie zrozumiałam. Mowa chociażby o mechanizmach rządzących twoim światem przedstawionym (na przykład czym się różni Moc od Spektrum albo Iskry czy Ceny). Ba, na pewno nie zrozumiałabym znacznie więcej, gdyby nie blurb. Zdradza dosyć sporo, w tym opisuje postaci.
Z jednej strony – no dobra, pomaga, jednak co by się stało, gdybym go pominęła? Zgubiłabym się i zniechęciła do czytania znacznie wcześniej.
Z drugiej jednak – co widać na przykładzie Selii – blurb ten odkrywa karty, które spokojnie mogłyby wynikać tylko z tekstu, dzięki czemu czytelnik miałby poczucie, że musi samodzielnie poskładać do kupy pewne fakty.
I tak właśnie Selia jest, moim zdaniem, najbardziej interesującą postacią – śni niepokojący sen, trenuje się na żołnierkę, jest w tym naprawdę dobra, w dodatku czuje się niedoceniona i jeszcze wychodzi na jaw, że nie tylko posiada nietypową Moc, ale kiedyś ma stać się najlepszą reprezentantką Zakonu. Brzmi intrygująco? No właśnie. Niestety wszystko to sprzedałeś mi już w pierwszym rozdziale dotyczącym tej postaci, co nie tyle mnie przytłoczyło (to jeden z niewielu rozdziałów, który wydaje mi się, że w pełni zrozumiałam), a po prostu zmniejszyło moje zainteresowanie Selią. Spokojnie mógłbyś rozłożyć sobie te dane na kilka rozdziałów, w których zdążyłbyś przedstawić mi chociażby środowisko żołnierki.
I skoro postać Selii poznałam najlepiej i najwięcej byłabym w stanie o niej powiedzieć, tutaj – dla kontrastu – wspomnieć mogłabym Mosema, którego (mimo że spędziłam z nim podobny czas antenowy) nie poznałam wcale. Pamiętam, że miał czarne włosy, ukradł coś i uciekał za pomocą wystrzeliwanej linki, ale myśląc o nim, o tamtych scenach, w głowie mam sporą pustkę. Nie potrafiłabym chociażby przypisać temu bohaterowi jakichś konkretnych cech charakteru, chyba że wysoką wytrzymałość, odporność na ból, samozaparcie, ale i poczucie humoru, biorąc pod uwagę fragment z piekarnikiem. Za to na przykład o Herku mogę powiedzieć tyle, że zależy mu na Irene, ale na przykład nie wiem już, czy bohater jest raczej słaby czy silny psychicznie… Niby na parkingu nie chciał użyć swojej strzelby w lasce (tak? dobrze kojarzę?), ale nie ma problemu z zaatakowaniem żołnierza i duszeniem go kocem (znów: na pewno o to tam chodziło?). Za to o Irene wiem tyle, że zależy jej na tym mężczyźnie i że nie panuje nad swoją Mocą, ale o tym właściwie przeczytałam już w blurbie, więc późniejsze sceny pokazały to, ale – jak w przypadku Selii – odebrały element zaskoczenia oraz jakieś większe zainteresowanie.
Jeszcze ad Irene, czy właściwie bardziej Herka, w rozdziale drugim wprowadziłeś wątek jakiejś sprzedaży owoców i podpisywania umów, ale na tamten czas kompletnie nie rozumiałam, o co chodzi. Nie wiem też na przykład, dlaczego przyjęcie w rezydencji arystokratów zostało przerwane – być może zostało to powiedziane, lecz tak zwyczajnie tego nie pamiętam. Rzeczy działy się, ale nie wiedziałam czemu – tak samo zresztą nie za bardzo wiem, co i po co ukradł Mosem. O prologu za to wspominać nie muszę – już tuż po jego przeczytaniu miałam niezłe luki w pamięci, więc co dopiero teraz…
Generalnie im więcej tekstu miałam za sobą, tym słabiej kojarzyłam jego początek. Być może to właśnie przez ten przytłaczający prolog tak szybko spadły mi morale; pamiętam, że po jego omówieniu, gdy ocena miała już z piętnaście stron, byłam na tyle zmęczona, że powiedziałam sobie: nie dam rady, nie przeczytam tak dużo, jak planowałam. Do tego dochodzi jeszcze dość nietypowa kwestia, kiedy to po tylu stronach tych czterech rozdziałów zdaję sobie sprawę, że nie mam pojęcia, w którym miejscu osadzić ten prolog na linii fabularnej. Dział się po wydarzeniach w rezydencji i po kradzieży Mosema? Przed? Inne postaci nie rozmawiają na ten temat, trudno więc znaleźć jednoznaczną odpowiedź. No i też fakt, że przez tyle stron nie czytałam o postaciach z prologu, choćby o tym, czy być może któraś z nich przeżyła, już kompletnie przestałam się tym interesować.
Zarówno sam prolog, jak i rozdział przedstawiający perspektywę Mosema przywodziły mi na myśl jedno słowo: scenariusz. Gdyby tekst pisany był pod film albo animację pokroju „Arcane”, efekt końcowy na pewno robiłby na widzach wrażenie. Oba rozdziały pod względem scenicznym są przemyślane i zaprojektowane z sensem; są momenty, w których bohaterowie słabną od nadmiernego używania swoich mocy, oraz kluczowy moment, kiedy to tuż przed końcem pościgu klasycznie – z bocznej uliczki, jakby znikąd – pojawia się realne zagrożenie życia. To wszystko działa, tak jak i każdy przemyślany ruch postaci czy wykorzystanie rekwizytów scenicznych. Dlaczego więc taką animację czy film oglądałabym z wypiekami na twarzy, a tekst ostatecznie czytało mi się bez większych uczuć, ot tak, w ogóle się nie angażując?
Prawdopodobnie dlatego, że postaci narysowane miałyby… twarze, których mimikę widziałabym. Z tych postaci biłyby emocje, które by mi się udzieliły. Nie widziałabym tylko suchej akcji bogatej w CGI; chociaż scenariusz opisywałby głównie ją – czynność po czynności – kamera na pewno zatrzymywałaby się bliżej bohaterów. A przecież powieść to też sztuka wizualna – bo wizualizująca się w głowie – i działa na podobnych zasadach. Twoja jednak została ograbiona ze wszystkiego, co nie wpisuje się w ramy dokładnego scenariusza. Punkt po punkcie opisujesz to, co dzieje się na ekranie, ale zwykle tylko w kadrze ogólnym, szerokim. Nie ma zbliżeń na detale, jakiejś głębi, poruszenia zmysłów (z drugiej strony nie ma też za bardzo tła; pisałam, że czytając o Mosemie uciekającym przez miasto, wcale nie widziałam tego miasta). W filmie smród poznajemy po tym, że bohater się krzywi, pisk – że przytyka uszy, marszczy brwi… Tu natomiast tego nie ma. Są tylko czynności: akcje i reakcje.
Twojej pracy pod tym względem brakuje wyważenia. Trochę jakbyś grał w „Postaw na milion” i na pierwszym etapie miał cztery bramki odpowiedzi:
A: dynamiczne interakcje postaci, oparte głównie na czasownikach
B: myśli oraz wtręty narracyjne plus zachowania oddające sylwetki psychologiczne postaci
C: bieżąco odczuwane emocje, przeżycia wewnętrzne
D: tło oraz wrażenia sensoryczne poruszające zmysły (zapachy, dźwięki, smaki itp)
I wszystko, dosłownie całą swoją pulę nieograniczonych możliwości, zwykle stawiał na A.
Przy czym nie da się napisać powieści jednym schematem, w dodatku wcale nie musisz się spieszyć, ba, budowanie atmosfery jest tak samo ważne jak dbanie o dynamizm sytuacyjny. Tymczasem ja tej atmosfery i poruszających emocji pochodzących wprost od postaci… nie czuję. Selia stoi pod drzwiami, słyszy, jak ktoś ją obgaduje, ale zupełnie na to nie reaguje. Mosem ma uszkodzoną rękę, stracił przytomność, prawie go złapali, a potem stosuje żartobliwy chwyt z piekarnikiem… Czemu akurat tak? Pod względem spójności sylwetki psychologicznej dobrze wypadła chyba Irene, w której partie narracyjne wplotłeś nieco mowy pozornie zależnej i od razu inaczej się je czytało, od razu można było na chwilę zatrzymać się przy postaci, wziąć oddech.
Ale żeby nie było – nie znaczy to, że wcale nie próbujesz przytaczać emocji odczuwanych przez swoich bohaterów. Tylko że czasem albo robisz to krótko i wszystko szybko im przechodzi, albo korzystasz z ekspozycji typu: kogoś coś bolało, ale nic więcej. W prologu zdarzyło ci się na emocje wprawdzie poświęcić aż cały akapit, niestety wyglądał on tak:
Hej! Ale co to za wyliczanka…? Wygląda trochę jak pisana na odczepnego i perfidnie, bo gdy w scenie filmu czy na cutscence gry przygodowej pojawia się boss, kamera właśnie tak pokazuje reakcję każdego bohatera z osobna. I przez to też mam wrażenie, że nie czytałam powieści, a scenariusz do kolejnego „Avengers”:
- Maszyna, o połowę mniejsza od rebelianckiej, zmierza rozpędzona prosto na nich.
- Spider-Man wyciąga rękę z krzykiem.
- Winter Solider ociera usta, w oczach ma zaciekłość, jakiej nie powstydziłby się największy i najbardziej doświadczony weteran.
- Pełne usta Czarnej Wdowy otwierają się w niemym zdziwieniu, palce zaciskają na pistoletach tak mocno, że kostki bieleją.
- Scarlet Witch rozpala się ogniem i robi krok w przód.
- Kapitan Ameryka spogląda w oczy towarzyszowi, w niemym salucie, zaklętym w tym ułamku chwili.
- Iron Man wyrzuca rękę w górę i nabiera powietrza do krzyku.
Zobacz, co zrobiłam. Nie przekształciłam żadnego zdania, podmieniłam tylko pseudonimy postaci, i każde zdanie jedno po drugim zapisałam w punktach. Przecież to wcale nie wygląda na powieść i zapis ciągiem na to nie wpływa. Te zdania nadal będą brzmiały niespójnie, nie dadzą płynnego obrazu. Każde z nich na swój sposób jest ładne i poprawne, ale postawione obok siebie prezentują ubóstwo formy.
I to też nie tak, że to ja się uwzięłam; ocena przeszła betę, ponadto z czystej ciekawości, jeszcze przed oddaniem dziewczynom gotowego tekstu, podesłałam im oraz znajomym z branży redaktorskiej kilka cytatów scen dynamicznych z prologu oraz opisu miejsca (tego z określonymi drzwiami, oknami, parapetami i tak dalej). Zrobiłam to też, by sprawdzić, czy przypadkiem to ja nie przesadzam i czy moje przemyślenia są słuszne. Odpowiedzi, które uzyskałam, tylko mnie w tym upewniły:
Topornie. Mam wrażenie, że zdania wzajemnie ze sobą nie współgrają. Osobno są ładne, z drobnymi uwagami, ale postawione obok siebie nie tworzą spójnej całości, kompletnego obrazu. O, i znów zaczynanie zdania od „nagle”… Sztuczna dynamika nie budzi emocji.
Teoretycznie miało być surowo i groźnie, a wyszło robotycznie. To nie powieść – to relacja wydarzeń, raport jakiejś akcji.
Strasznie sucha wyliczanka, zero emocji czy czasu, by zatrzymać się i zastanowić, przetrawić. Za to odbębnienie poszczególnych kroków w opisach. Czy nazwałabym to stylem? Raczej nie. Po prostu jakimś takim dziwnym trzymaniem się utartego schematu.
Jedno słowo, Skoia: nijakość. Poza tym po drugim akapicie nie pamiętam, o czym był pierwszy. Czytam, ale właściwie nie wiem co i po co.
Nie no… Gdyby narratorem był robot albo SI, to spoko, ale na taką skalę to niezbyt da się to czytać. O! Wiesz, co mi to przypomina? Sesję RPG prowadzoną przez kiepskiego mistrza gry, który realizuje swoją przygodę bez względu na to, co robią gracze. W ostateczności też powstaje w oparciu o to powieść, w której wszystkie elementy skierowane na rozwój fabuły mają większe znaczenie niż istnienie postaci w tekście czy grze. Tak mi się to kojarzy. Przy czym grałem z wieloma mistrzami i to właśnie ci początkujący, co przychodzili z zeszytem albo kartkami, na których mieli rozpisane przygody, w taki sposób prowadzili rozgrywkę. Myśleli, że zbudują emocje, ale one nie działały, bo nie obchodziły mistrzów bardziej niż sama przygoda, nawet gdy mistrzowie ci dodawali, w ich mniemaniu, ozdobniki wprowadzające klimat. O, właśnie w ten sposób:
– Krawędzie są ostre, parapety są ostre. Wszystko jest ostre… Czujecie się tym zaniepokojeni.
– Ziomek, nie mów mi, co czuje moja postać. Daj jej pożyć samodzielnie.
– Ale wszystko jest ostre!
– Byłem w trzech kaerach, zabiłem wyższego horrora i spojrzałem w osiem oczu obojnakiekiego Boga Śmierci i Rozkładu, zanim przed nim spierdoliłem. Nic mnie nie obchodzi twój ostry parapet.
– Ej no, chłopaki… Żeby przygoda działała, musicie być zaniepokojeni, nooo!
I gdy Nazaret przywołał to porównanie, nie mogłam nie przyznać, że… coś w tym jest. Przesadziłeś z surowością narracji, chcąc oddać równie surowe uniwersum, a ewentualne emocje próbujesz nadrobić przymiotnikami. Jednak nawet chłodny styl „Łowcy Androidów” nie był chłodny aż tak. Nawet najbardziej ograniczone w emocjach powieści gatunku antyutopii czy sci-fi, cyber- albo steampunku nie bywają aż tak uwypuklone w swojej beznamiętności – ponieważ inaczej byłyby po prostu niestrawne, nudne. Strzelaniny, pościgi i wybuchy są w cenie tylko wtedy, gdy bohaterowie je przeżywają, inaczej na nikim nie robią wrażenia. Jeszcze gdyby narratorem była tu sztuczna inteligencja, jakiś robot, który emocji po prostu nie zna… Niemniej to pomysł chyba raczej na miniaturę; nie wyobrażam sobie tak napisanej, wielorozdziałowej powieści.
Czytając, nie mogłam też oprzeć się wrażeniu, że jako autor, próbowałeś tym tekstem trochę jakby wciskać odbiorcom odpowiednie guziki w mózgach – jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Jedna spadająca łza – cyk, czytelniku, bądź smutny. Wszystko było ostre i metalowe? Cyk – czytelniku, odczuwaj niepokój. Mosem poczuł ból? Cyk, czytelniku, współczuj mu. I wierz na słowo, gdy widzisz, że coś zdarzyło się NAPRAWDĘ szybko czy jakkolwiek inaczej… Na mnie, niestety, to już nie działa. Może dlatego, że od wielu lat obcuję z literaturą codziennie i nie takie sztuczki widziałam, a może dlatego, że pomiędzy tym sztucznym budowaniem atmosfery w głównie czasownikowych scenach faktycznie… nie ma boga, a dzwon jest pusty.
Niemniej nie mogę nie docenić ogółu pracy, który włożyłeś w wykreowanie tego świata, oraz poprawności, z którą wcale nie jesteś aż tak na bakier. Tekst wprawdzie wymagałby remontu, ale nie nie jest aż tak źle, by zaczynać od początku… Myślę, że przeciętny z minusem to sprawiedliwa nota końcowa. Przy czym mam wrażenie, że w tych ponad stu ocenionych przeze mnie tekstach na WS znalazłyby się opowiadania słabe, które mimo wszystko dobrze wspominam; potrafiłam wyciągnąć z nich fabułę i wyobrazić sobie, jak wyglądałby tekst, gdyby napisany został zręczniej. Natomiast z „Iskrami…” mam odwrotnie. Tekst na pierwszy rzut oka prezentuje się bardzo dobrze, wręcz taki udaje, ale nie za bardzo wiem, o co w nim chodzi i nie zachęca do tego, by coś sobie o nim dopowiadać. Odpycha przytłoczeniem i takim dziwnym chłodem, który obniża zaangażowanie. Zresztą często zdarza się, że potencjalnie złe rzeczy wywołują w nas konkretne emocje, jestem w stanie przypomnieć sobie, co nie podobało mi się lub którego bohatera kreacja nie wyszła zbyt dobrze w tekście słabym, a nawet fatalnym, za to teksty przeciętne to właśnie te, które nie pozostają w pamięci; sama przyłapuję się na tym, że wielu z nich nie pamiętam. Obawiam się, że o „Iskrach…” równie szybko zapomnę.
Przy czym wiem, że nie przeczytałam całości, więc może też oceniam na wyrost. Jednak nawet jeśli gdzieś dalej wszystko rozkwita i się rozkręca, a ty po drodze nabierasz wprawy w prowadzeniu zrównoważonej narracji i oddawaniu emocji postaci – i tak nikt nie będzie czytał cię od środka. Wpierw będzie musiał zmierzyć się z naprawdę wymagającym cierpliwości i zaangażowania prologiem. Jak wielu temu podoła? Nie wiem, ale na twoim miejscu wcale nie chciałabym tego sprawdzać czy ryzykować, stawiając tak wysokie poprzeczki przed swoimi odbiorcami. Czy też przyszłymi redaktorami, którzy mogą nie chcieć spróbować zmierzyć się z tym tekstem, gdybyś kiedyś chciał go gdzieś wysłać.
A przecież w gruncie rzeczy byłoby co słać, bo pomysł na pewno zasługuje na uwagę.
Dziękuję, za ocenę, chociaż (niestety) większość z tego już wiedziałem. Na pewno będę jeszcze pracował nad tekstem!
OdpowiedzUsuńW tej sytuacji może warto było tę większość poprawić przed zgłoszeniem tekstu do oceny?
Usuń