Tytuł: Sieroty Wojny
Autor: Beanshiee
Gatunek: fantastyka
Ocenia: Skoiastel
Tekst, który do mnie zgłosiłeś, jest dość długi (liczy 41 rozdziałów), postanowiłam więc nie oceniać go w całości. Już pierwszych dziesięć rozdziałów, które przekleiłam do Docsa, zajęło ponad 80 stron i wyniosło 140k zbs (znaków bez spacji). Dlatego postanowiłam przyjrzeć się właśnie im, a dalszym wydarzeniom ewentualnie wtedy, gdy tekst okaże się lekki i płynny. Inna sprawa, że – ponieważ twój tekst nie jest ostatnim w mojej kolejce – nie mogę sobie pozwolić na przeczytanie całości; inni autorzy również czekają na opinie. Zwykle staram się pojedynczej twórczości zgłoszonej na WS poświęcać nie więcej niż miesiąc. Zobaczmy więc, ile zdążę cię w tym czasie przeczytać i jakie kwestie poruszyć.
Nie przedłużając, zapraszam na lekturę.
ROZDZIAŁ 1
Już na pierwszy rzut oka dostrzegam pewną niekonwencjonalną stylizację i nie jestem pewna, czy wpisuje się ona w moje gusta. Mieszasz elementy archaizujące styl ze słowami współczesnymi, które nie bardzo pasują do quasi-średniowiecznego klimatu fantastyki. Mamy więc gospodę, o której gościach piszesz, że: wszyscy zaś, z wyjątkiem gospodarza, zgromadzili się wokół jednego z kupców, który skończywszy handel, zawitał do gospody. – I tu na przykład wykorzystane zaś w połączeniu z imiesłowem uprzednim sugeruje, że stylizujesz tekst na nieco starawy. Ale jednocześnie kawałek dalej widzę: Jak można było zobaczyć po dzisiejszym dniu, zmieniające się ciężkie czasy nie wpływały wcale źle na biznes. Ba! Dzięki tym właśnie czasom ów biznes zakwitł jeszcze bardziej. (…) // – Niech sobie rozmawiają o czym chcą – mawiał barman. – Oba te słowa nie oddają zamierzchłych czasów typowych dla uniwersów high-fantastycznych.
Spotkałam się już wprawdzie z takimi mieszankami, na przykład w serii o Pratchettowym Świecie Dysku, ale też trzeba brać pod uwagę, że tamto uniwersum jest krzywym zwierciadłem naszych czasów współczesnych, momentami zresztą mocno steampunkowym, i bliżej mu do nowoczesności niż, na przykład, światom Tolkiena czy Sapkowskiego. Jeszcze za dobrze nie wniknęłam w twój świat, ale po poważnym, atmosferycznym blurbie o krainach dotkniętych wojną podejrzewam, że jednak bliżej ci będzie stylizacyjnie i klimatycznie do tych drugich. W takim wypadku zastanowiłabym się nad użyciem pogrubionych słów. Biznes możesz zawsze zamienić na nieco mniej współczesny interes, który nie będzie aż tak rzucał się w oczy, za to barman może stać się po prostu karczmarzem czy oberżystą.
Edit: Po dalszej części tekstu, w którym podobne wyrażenia wzięte ze współczesności występują raczej rzadko, upewniam się, że nie jest to zabieg celowy. Więcej o stylizacji w podsumowaniu.
Drzwi do gospody zaskrzypiały lekko, gdy ktoś wszedł do środka. Stary Deling spojrzał znad swych krzaczastych brwi. W progu zauważył młodzieńca. Na moment wszyscy zaprzestali rozmów, spoglądając, kto zawitał do gospody, jak gdyby z obawą, że ktoś mógłby ich zakuć w kajdany za prowadzony dialog. Po chwili jednak zgromadzeni wrócili do swych zajęć, nie zwracając dalszej uwagi na chłopca. – To jest straszna klisza, szczerze mówiąc. Przypomina wstęp do typowej sesji RPG, kiedy to bohater trafia do karczmy i spotyka pierwszego NPC-a, który daje mu questa. I oczywiście, abym mogła poznać, że to naprawdę ważna postać, nagle wszyscy zwracają uwagę na jej wejście.
Może za szybko na wnioski, ale mam wrażenie, że tekst odleżał całkiem sporo czasu i był już trochę muskany – jest poprawny, lecz także w dość typowy sposób okrąglutki. Wydaje mi się, że za bardzo starasz się go uzupełniać i uładniać, a przez to robi się trochę łopatologiczny. Spójrz na przykład na ten fragment:
Odpowiedziały mu zgodne pomrukiwania, lecz rozwścieczony kupiec przerwał je od razu, zabierając głos.
– Ledwie od ziemi odstajesz, a już starszych chcesz pouczać!? – zapytał zdenerwowany, że ktoś ważył mu się przerwać. Tym bardziej, że był to jakiś młokos.
Podkreślonego fragmentu bardzo łatwo się domyślić, jest oczywisty – wynika bezpośrednio z wypowiedzi dialogowej. Już samo zdenerwowanie to słabszy dubel rozwścieczenia, które pojawia się ledwo zdanie wcześniej. Staraj się nie rozpychać tekstu, a, wręcz przeciwnie, w czasie redakcji tnij to, czego rolą jest tylko przyklepać już wybrzmiałe i zrozumiałe przez czytelnika fakty.
Dalej to samo:
– Czekaj, czekaj. Dzieciak ma rację. Co na to powiesz? – zapytał kupca ze stoickim spokojem siwy mężczyzna, podwijając już jednak rękawy, by być w gotowości do wszczęcia bójki. – Nie musisz mi tłumaczyć, co właśnie przeczytałam. Domyśliłam się, co może oznaczać gest. Zresztą równie dobrze mógłby być tylko odstraszający lub dowodzący pewności siebie mężczyzny. Pozwól czytelnikowi na samodzielne wnioski, bo to daje największą frajdę w czasie czytania. Odkrywanie świata, poznawanie postaci i ich motywacji, charakteru, skłonności i tak dalej.
Wszystko dzieje się u ciebie tak nagle…
Jeden z wstawionych już lekko słuchaczy uniósł nagle rękę.
Ktoś złapał go nagle za ramię.
Nagle poczuł eksplodujący ból z tyłu głowy.
Wszystkie trzy przykłady zmieściły mi się na wspólnej stronie A4.
– Znowu musieliśmy cię szukać! – krzyknęła Eilis. – Przecież wiesz, że mieliśmy od razu iść na audiencję do księżnej, a zamiast tego czekamy na ciebie, bo komuś zachciało się sikać! – To trochę taka ekspozycja dialogowa, nie sądzisz? Jeśli Eilis i reszta wiedzą, gdzie mieli iść, po co mówić o tym na głos? Chyba tylko dla czytelnika, ale on i tak się tego dowie. W swoim czasie.
A dokładnie kilka linijek niżej:
– Już późno, więc lepiej, żeby księżna jeszcze nas przyjęła. – Myślę, że takie wskazanie celu jest znacznie bardziej naturalne i mile zaskoczyłoby, gdyby kończyło rozdział.
– No i gdzie żeś był, łosiu jeden!? – zawołał inny głos, jak zauważył, należący do rudowłosej dziewczyny Eilis, która patrzyła na niego z groźną miną, marszcząc czoło. – Strasznie dużo dopowiedzeń, zdanie wydaje się wypchane na siłę.
Poza tym to też brzmi trochę tak, jakby głos należał do dziewczyny, z którą jakiś bądź jakaś Eilis chodzi. Za chwilę jednak dowiaduję się, że… to właśnie ona – we własnej osobie. Może spróbuj wprowadzić tę postać lżej, nie robiąc z pojawienia się bohaterki jakiejś większej tajemnicy? Tym bardziej że Will ją dobrze zna. A jednak jak zauważył, należący (oraz, przy opisie Cedrica: Osoba stojąca obok Amroda westchnęła) sugeruje pewne odkrycie, jakby Will dopiero co rozeznawał się wśród swoich znajomych, może jakby sam dopiero zaczynał ich poznawać. Przez co cały ten fragment wydaje mi się dość kłopotliwy, bo choć dalsze relacje wyraźnie pokazują, iż bohaterowie się świetnie znają – narrator tworzy wokół nich jakąś szczególną aurę tajemnicy. Mam wrażenie, że stara się na siłę komplikować coś, co jest dość proste – bohatera odnajduje paczka jego kumpli. Will może być zaskoczony, że towarzysze tak szybko go odnaleźli, ale nazywanie Cedrica osobą stojącą obok, jakby był jakimś zupełnie nieznajomym typem, może czytelnikowi niepotrzebnie mieszać. Tym bardziej że dopiero co zaczynam poznawać twoje uniwersum i wszystko jest dla mnie obce; jeśli na chłodno przedstawisz mi relację między postaciami od wstępu, trudniej będzie mi potem wczuć się w to, że realnie to całkiem zgrana ekipa.
Szczerze mówiąc, nie leżą mi też w tym wszystkim trochę twoje opisy postaci – wydają się dość typowe, szczególnie że wprowadzasz trzy postaci naraz, praktycznie ciągiem. Jeden opis się kończy, a zaraz drugi – zaczyna. Choć ładnie obrazujesz słowem, nie uciekasz od konstrukcji z był i miał. Przyjrzymy się temu:
- Zauważył starszego mężczyznę średniego wzrostu o roztrzepanych, rzadkich włosach upstrzonych siwizną i orlim nosie. Jego twarz zdobił szczeciniasty zarost. Był to Amrod.
- Rude włosy, jakby smagane płomieniami, miała spięte z tyłu głowy, a twarz jej zdobiły liczne drobne piegi, które tylko dodawały jej urody.
- Cedric. Był wysokim chłopcem o ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszym spojrzeniu. Twarz miał jakby wykutą w marmurze. Patrzył teraz na Willa swoim jak zawsze poirytowanym spojrzeniem.
Gdyby akapity były od siebie trochę oddalone – robiłyby robotę, ale obecnie czuję, że to, co mi przekazały, bardzo szybko wyleci mi z głowy. Sądzę, że nie będę miała problemu z zapamiętaniem na przykład rudych włosów bohaterki, ponieważ skojarzę, że ten typ urody podoba się Willowi. Ale czy zapamiętam jej imię? Albo imię chłopaka od poirytowanego spojrzenia? Rozumiem, że taką obrałeś konstrukcję sceny – cała trójka szuka Willa i pojawiają się przed nim od razu, dlatego chcesz przedstawić mi wszystkich po kolei. Aby może jednak tak czytelnika nie zasypywać cechami wyglądu, wpleć je w interakcję. Eilis mogłaby w którymś momencie poprawić fryzurę, a Amrod – podrapać się po szczecinie. Tak naprawdę nie musi się to dziać od razu. Czytelnik poczeka; zresztą pewnie nawet nie będzie liczył na to, że wszystkie dane dostanie pod nos od ręki.
ROZDZIAŁ 2
Był już późny wieczór, gdy cała czwórka weszła wreszcie do pałacu, gdzie normalnie o tej godzinie strażnicy by już nikogo z pewnością nie wpuścili. – Normalnie trochę kolokwializuje to zdanie (dobrze, że godzinie, a nie porze – jeśli wiesz, co mam na myśli), a to znów gryzie mi się z resztą tekstu, który nie wygląda na współcześnie stylizowany (poza dwoma poprzednio już wspomnianymi słowami).
Nie byli to jednak zwykli goście, którzy przyszli się skarżyć swoimi problemami księżnej, jak to po Drenlin grasuje jakiś nagi mężczyzna, który krzyczy i uważa się za złodzieja dziewictwa, stanowiąc niemałe zamieszanie w mieście.
I taki bowiem zdarzył się już przypadek. Na szczęście cała sprawa ucichła, a owego ,,złodzieja'' zamknięto w celi na dosyć długi okres czasu, w trakcie którego mógł wytrzeźwieć i dobrze zastanowić się nad swoim życiem.
Zastanawiam się nad tą informacją o złodzieju dziewictwa. Jest podana ot tak – akapitem narracji, wtrętem narratora w główną linię fabularną. Czy ma znaczenie? Na razie wygląda jak… właściwie trudno mi powiedzieć co i czemu miałoby służyć. Czy będziemy do tego wątku wracać? Wydaje mi się, że miał być po prostu humorystyczną ciekawostką, ale czy nie lepiej byłoby, gdyby stanowiła ona element rzeczywistości pokazanej scenicznie? Mógłbyś, na przykład, skierować głowy bohaterów na słup z ogłoszeniem, o którym ktoś by wiedział, że nie jest już aktualne. A może warto z tego zrobić przypis jak u Pratchetta?
Bo obecnie wygląda to trochę tak, jakbyś najpierw napisał pierwszy akapit, a dopiero po czasie uznał, że brakuje jeszcze jakiegoś dopowiedzenia i rozwinął temat. Tylko mam wrażenie, że zupełnie nie klei się to z linią fabularną. Wręcz od niej odstaje.
O nie, tak się nie bawimy!:
Tym razem nie był to byle kto, ponieważ wśród nieznajomych przybyszy – jak się okazało przez przedstawienie pisma strażnikom przy bramie – była słynna postać sir Amroda Dredhama zwanego Ciemnym Świtem. Był on znany z opowieści w każdym zakątku Ceresii jako wielki szermierz, wsławiony w trakcie poprzedniej wojny, działając na stanowisku oficera wojsk Loruvii. Co więcej, rycerz ten uważany był także za jednego z pięciu obecnych legendarnych mistrzów miecza na kontynencie, wojowników, o których krążyło wiele legend. Wśród tych o Amrodzie znalazłyby się takie, jak historia, gdy samemu wygrał bitwę na polach Angilu, stając przeciw dziesięciu tysiącom wroga, albo stwierdzenie, że jednym zamachem miecza jest w stanie przeciąć górę w pół i wiele innych, niezbyt prawdopodobnych opowieści.
Amrod przybył do Drenlin jako posłaniec z wieściami od samego Adenora Dredhama – króla Loruvii i zarazem jego kuzyna, z pilnymi informacjami. Uważał, że wieści te księżna Dariana chciałaby poznać jak najprędzej. Uprzednio jednak u wejścia do pałacu musieli oddać swoją broń i zostać dokładnie przeszukani, co nie spodobało się całej czwórce. Nie zamierzali sprawiać jednak kłopotów.
Ek-spo-zy-cja. W połowie nie pamiętam początku, a tak na dobrą sprawę to nawet porządnie nie zapamiętałam imienia tej postaci (myli mi się z Amrondem/Amronem). Wiem o niej zdecydowanie za dużo jak na tak naprawdę początek książki. Część z tych informacji spokojnie mogłaby pojawić się gdzieś dalej, na przykład dialogiem jakiegoś obcego mieszczanina z Ciemnym Świtem, któremu ten się po stokroć kłania. Albo żeby chociaż jakiś żołdak, wprowadzając ich do księżnej, zapowiedział Armoda odpowiednią tytulaturą. Miałeś tyle opcji – a wybrałeś najbardziej oklepaną, czyli zarzucić informacjami, żeby za pięć minut mieć je z głowy. Nie sądzisz, że są na tyle ciekawe, że mogłyby stanowić interesującą zagwozdkę dla czytelnika? Hmm, wow, typ musi być wymiataczem, skoro kłaniają mu się na dworze i wszędzie wpuszczają go bez mrugnięcia… Ciekawe, co tu robi…? – Obecnie wcale nie muszę się nad tym zastanawiać, bo nawet powód wizyty wyłożyłeś mi ot tak. A przecież wystarczyłoby, by Amrod skłonił się nisko i powiedział:
– Pani, przysyła mnie Jego Wysokość Ademor Dredham.
– A czego może chcieć ode mnie twój kuzyn…
Oczywiście, pamiętaj, że moje propozycje nie muszą mieć zastosowania w twojej fabule, tym bardziej że nie znam chociażby charakteru księżnej. To tylko pierwsze-lepsze przykłady, by zobrazować ci, jak wielkie miałeś pole do popisu i jak sam sobie zepsułeś zabawę przy pisaniu, spłaszczając efekt końcowy.
Co więcej, rycerz ten uważany był także za jednego z pięciu obecnych legendarnych mistrzów miecza na kontynencie, wojowników, o których krążyło wiele legend. – Tautologia. PWN: legendarny
1. «oparty na legendzie, znany z legendy»
2. «o kimś tak sławnym, że stał się przedmiotem legendy»
Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Amrod, było to, że cały pałac był dobrze strzeżony. Na tyle, że nawet wyszkolonemu zabójcy byłoby się trudno tu przedostać. Strażnicy patrolowali cały zamek mimo późnej już godziny. – Od tego warto było zacząć, natomiast to zdanie pojawia się już po ekspozycji o tym, kim był Amrod, a dokładnie wtedy, gdy bohaterowie czekają już pod drzwiami komnaty księżnej. Trochę późno; szkoda, że poskąpiłeś atmosferycznego opisu, gdy przemierzali teren pałacowy – poznałabym większą jego część niż taki kawalątek. Poza tym w całym tym opisie – praktycznie od początku tej notki – bardzo mało mi twoich postaci, ich przemyśleń chociażby o tym, czy miejsce im się podoba.
– Nic tylko byś jadł i się gubił! (…)
– Przecież jedliśmy pół dnia temu! – zauważył Will.
– Dokładnie, drugie pół dnia musieliśmy cię szukać!
– Mówiłem już, że musiałem się wysikać!
– Akurat! – zaśmiała się dziewczyna. – Nawet ludziom jeszcze starszym od Amroda nie zajmuje to tyle czasu!
I oni sobie to wszystko tak wesoło wykrzykują pod komnatą księżnej…? Takie trochę faux pas.
Edit: W dalszej części dowiaduję się, dlaczego bohaterowie zachowują się w ten sposób i przyznam, że z marszu przestałam czuć zażenowanie tym dialogiem, a zaczęłam nawet im trochę współczuć. Spokojnie jednak mógłbyś uzupełnić ten rozdział w inne interakcje, to nie muszą być tylko żarty i krzyki. Bohaterowie, mimo że są charakterni – więc powinni być widoczni w scenie chociażby oglądania pałacu czy zdawania broni – gdzieś się w tym rozdziale tracą i wydają cichym, bardzo grzecznym, poukładanym tłem. Tu się uwolnili, ale jednorazowo, więc nie wygląda to tak, jakby naturalnie żyli w tekście, ale jakby uruchamiali się na jakiś włącznik.
Minęło półtorej rozdziału, odkąd zaczęłam, jakieś dwadzieścia minut pracy z tekstem za mną i oto nadeszła ta chwila – nie pamiętam już imienia tego mruka, który z nimi szedł. Nie padło chyba, odkąd mi go przedstawiłeś; zresztą Eilis i Amroda też jest mało. Ułamkowa scena (właściwie jedna wypowiedź dialogowa o obowiązkowym zdaniu broni) nie ukazywała ich reakcji, interakcji i tak dalej.
Edit: Cedric! O, no właśnie.
Czy obraz, który bohater studiuje bardzo dogłębnie, będzie miał znaczenie fabularne? Nie ma szans, bym zapamiętała z tego cokolwiek. Rzuca się w oczy złożoność i bogactwo uniwersum, które wykreowałeś, jednak mam wrażenie, że sam nie do końca wiesz, na co postawić nacisk i które informacje uznać za kluczowe. No bo jednak trochę dziwi, że opis miejsca akcji oraz bohaterów poruszających się w nim jest krótszy niż ten dotyczący pojedynczego mazidła… Rozumiem, że przy okazji poruszasz wątek wojenny oraz historię krainy, jednak rzucasz imionami oraz nazwami własnymi, w tym królestw, na prawo i lewo, a żadna nie została mi w głowie. Tak zupełnie szczerze – i możesz się śmiać – zapamiętałam jedynie nazwisko malarza: Finnina Allusa. Czytając, pomyślałam sobie, że gość raczej nie skracałby w podpisie imienia do pierwszej litery.
Inny problem mam taki, że facet z obrazu (Dalathrim), księżna i ten król – kuzyn Amroda – królestwo oraz bodajże nawet miejscowość, w której się znajdujemy, zaczynają się na literę „D”. Strasznie mi się mieszają. Żadna z tych nazw nie została mi w głowie, a aby jakąś wspomnieć, cały czas poruszam się po twoich rozdziałach. Gdyby to była książka – wertowałabym strony, a to nie powinno tak funkcjonować. Rozumiem, że oglądanie obrazu przez postać to jakieś usprawiedliwienie ekspozycji o sytuacji w krainie – okej, lepsze niż żadne; niż gdybyś opis ten wetknął tak po prostu między akapity bieżącej akcji. Ale nadal nie działa, jeśli nie daje się zapamiętać.
Jako autor, ale przede wszystkim jako czytelnik podobnych powieści, pomyśl o tym w taki sposób. Na tak wczesnym etapie odbiorca dopiero zaczyna kojarzyć nowe postaci, nic o nich nie wie, zna je zaledwie z kilku stron. Nie zna też świata, w którym się poruszają. Szczególnie początek powieści jest więc od tego, by porwać i zainteresować. Czytelnik nie jest związany z twoim światem emocjonalnie na poziomie autorskim, nic go w nim nie trzyma, może w każdej chwili odpuścić. Żeby miał powód poznać twój świat tak szczegółowo, musi się w niego wkręcić i musi zacząć mu na tym zależeć. Aby chcieć w nim przebywać, muszą więc od razu zachęcić go do tego postaci i pierwszy plan – to, co najważniejsze, bo widoczne na pierwszy rzut oka, już od początku. Najpierw więc fabuła i interakcje między postaciami, a gdzieś sprytnie i niezbyt chamsko – cała reszta. Wszystko musi mieć swój czas i miejsce, nie może też pojawić się pod pierwszym lepszym pretekstem, bo chcesz mieć sprawy historyczne z głowy, by wreszcie móc ruszyć z kopyta. Nie, źle, odwrotnie! Najpierw rusz z kopyta, zaskocz i zafascynuj. Z czasem trwania fabuły, im bardziej lubi i zna się bohaterów, tym więcej skrótów i opisów się wybacza; to, co na początku wydawałoby się nudną ględą, gdzieś dalej może zacząć ciekawić (choć zawsze lepiej jest unikać ekspozycji – tak po prostu). W każdym razie czytelnik musi chcieć dowiadywać się o twoim świecie rzeczy szczegółowych. Nie będzie chciał, jeśli najpierw nie zaoferujesz mu czegoś atrakcyjnego.
A teraz zróbmy rachunek sumienia. Co wydarzyło się od początku tekstu? Główny bohater wszedł do karczmy, posłuchał jakiejś rozmowy o sytuacji politycznej, z której nic nie pamiętam; trochę liczyłam, że coś z tego wyniknie, faktycznie może wywiąże się z tego jakaś dynamiczna boruta. Jednak tak się nie stało, za to Will spotkał swoich towarzyszy – całkiem charakterystyczne aż trzy jednostki, które do tej pory dostały łącznie może z dziesięć myślników wypowiedzi dialogowych.
Mało!
Zmieniliśmy też miejsce akcji i tak oto czekamy na audiencję w pałacu, dostaliśmy jeszcze więcej szczegółów o sytuacji politycznej w krainie. Rozmowa z księżną też nie będzie o niczym innym; zapewne bohaterowie wyjdą też z jakimś questem. Ergo: polityka, polityka, polityka, dużo trudnych nazw własnych i zdublowany żart o sikaniu.
Mało!!
Sala, do której właśnie weszli, była wyłożona marmurem. Po obu stronach równolegle do siebie były okna, które w dzień zapewniały światło. – Nie musisz tłumaczyć, do czego służą okna. :)
Podoba mi się opis sali, ale wiesz, czego mi w nim brakuje? Postaci. Ich emocji. Tego, co czują, pojawiając się w takim miejscu. Pada informacja, że w stolicy krainy sala jest znacznie większa. A gdyby podpiąć to pod myśl chociażby Amroda, który na pewno ma porównanie? A może którąś informację przytoczyć jako szept zachwyconego Willa, któremu szkoda brudzić buciorami zapewne tak drogi dywan? Na pewno wiesz, o co mi chodzi. Głównie o to, by opis nie stanowił jedynie… opisu, który pojawia się dla czytelnika, by ten mógł sobie wyobrazić miejsce akcji. Jasne, to główna rola deskrypcji, ale czasem warto tchnąć też trochę życia w swoje postaci, by czuły i oceniały. Wtedy i one stają się…, no… żywe. Dadzą się też lepiej poznać. Sztuka polega na tym, by zawsze starać się upiec kilka pieczeni na jednym ogniu.
Edit: Prawie zrobiłeś tak w przypadku opisu syna księżnej. Will przyglądał mu się i opisałeś wygląd z jego perspektywy. Jednak też nie do końca, bo skupiłeś się na przytoczeniu cech charakterystycznych, ale w tym wszystkim nic sobie charakterystycznego nie stwierdził Will. Posłużyłeś się nim, by opisać księcia, a Will ładnymi zdaniami tylko sucho stwierdził, co widzi przed sobą. Jakby nie otrzymał prawa do posiadania własnej opinii.
O proszę, jak podejrzewałam – księżna wita Amroda, nazywając go jednym z pięciu legendarnych mistrzów miecza. Tym bardziej poprzedni opis mógłby ulec cięciu. Jak nie: wycięciu.
Nie spodziewałam się wątku dosłownych sierot – pozytywnie mnie to zaskoczyło. Do tej pory, chociaż wiedziałam, że Amrond jest starszy, nie wyobrażałam sobie między nimi aż takiej różnicy wieku. To też tłumaczy, czemu Eilis i Will są tacy… niefrasobliwi. Podoba mi się, że zachowałeś to w tajemnicy i pozwoliłeś wyjść na światło dzienne naturalnie, niczego nie przyspieszając.
Sieroty spojrzały niepewnie na Amroda, wyczekując jego odpowiedzi. Will zauważył, jak Cedric zacisnął pięści. Nie umknęło to uwadze księżnej Dariany.
– Nie ma wojny bez śmierci niewinnych osób, pani – powiedział spokojnie. – W pierwszej chwili sądziłam, że to Cedric wtrącił się w rozmowę, jednak to wypowiedź Amroda. Sugeruję jakoś to zaznaczyć przed myślnikiem.
ROZDZIAŁ 3
Podoba mi się atmosferyczny początek pobudki i promieni słońca wdzierających się oknem. Ładnie malujesz, a, co chyba najważniejsze, nie przesadzasz.
Dalsze akapity również są płynne. Choć przy opisach, na przykład tym dotyczącym komnaty Willa, zdarza ci się przesadzać z być, generalnie nie można narzekać na ubogie słownictwo. Pisałam już i podtrzymuję to zdanie – od razu widać, że tekst swoje odleżał i miałeś czas, by go dopieścić. To, co technicznie zwykle sprawia największe problemy, czyli zgodność podmiotów, interpunkcja – wydaje się, że masz opanowane lub tekst przechodził zewnętrzną redakcję. Z jednej strony to dobrze, bo czyta się lekko i sprawnie, a i ja nie mam wiele roboty, co zresztą zobaczysz po podpunkcie z poprawnością. Z drugiej, wiadomo, technika to też nie wszystko. Teraz dopiero tak naprawdę zaczynam jakoś wczuwać się w fabułę i odnajdywać w niej, oraz odczuwać, że postaci tu żyją. Mam wrażenie, że dwa poprzednie rozdziały, a właściwie informacje w nich zawarte, przeciekły mi przez palce jak piasek, którego na dłoni zostało ledwie kilka ziarenek. I dopiero teraz, tak jak Will, budzę się i zaczynam ogarniać nową rzeczywistość.
– Owszem – oznajmił niewyraźnie z pełnymi ustami jedzenia (…) – trwa posiłek, łatwo więc się domyślić, że pełnymi niczego innego.
Rynek huczał od rozmów i wrzasków. Panowało istne apogeum zamieszania. Wszędzie wokół był zamęt, gwar, wrzawa, a wszystko to potęgowane przez dobiegające zewsząd hałasy. – Wielokrotnie przekonujesz mnie, że w centrum miasteczka panuje gwar. Gdy używasz słowa apogeum, odnoszę wrażenie, że starasz się mnie o tym przekonać na siłę. Niepotrzebnie! Dalej i tak cytujesz krzyki sprzedawców, wskazujesz, że dzieci jęczą, a kowale walą po kowadłach. Zatrzymaj się więc w opisie na tym, jak wyglądał rynek i jak Will przeciskał się przez tłumy, a reszty, w tym atmosfery, nie zapowiadaj zawczasu i nie eksponuj, skoro i tak zamierzasz wszystko pokazywać. Samo to oddziałuje znacznie lepiej i wystarcza. Mogę faktycznie zobaczyć, jak w miasteczku panuje apogeum. Sama mogę je tak nazwać i ocenić, i zareagować – chcieć natychmiast dołączyć do jarmarku albo zniechęcić się, gdybym nie lubiła takich tłumów i atmosfery. Pozwól mi na to, ale nie przekonuj na siłę.
Dalej:
Po chwili, gdy odszedł nieco od harmidru wywołanego przez jarmark, usłyszał kroki idące za nim i poczuł się śledzony. – I skoro już pokazałeś ten harmider, teraz nie musisz tłumaczyć jego pochodzenia.
Masz skłonności do łopatologii, jakbyś zupełnie nie ufał swoim odbiorcom. Jakbyś zapomniał, że, czytając, potrafią łączyć ze sobą fakty i analizować twój tekst. Ergo: czytać ze zrozumieniem.
Nie traktuj ich więc tak, jakby mieli sobie z tym nie radzić.
Podoba mi się napięcie, które budujesz tuż przed sceną dynamiczną. Zza pleców Willa analizujesz jego możliwości ucieczki, bohater więc się rozgląda i zauważa, że jest w ślepym zaułku. Gdy wiadomo, że nie zbiegnie przed starciem, skracasz długie zdania złożone i zaczynasz budować prostymi. Rezygnujesz z dopowiedzeń, wtrąceń, tekst staje się dynamiczny, ale wcale nie przez to uboższy; widać, że wiesz, na czym polegają różnice między budową sceny pasywnej a sceny akcji. Ponadto wiesz, kiedy przechodzić do następnych akapitów, a każdy praktycznie kończysz interesującą puentą, która sprawia, że chce się od razu czytać dalej. Znasz więc sztuczki, którymi operujesz, by nęcić. Na przykład:
Trzej mężczyźni drobnym krokiem zaczęli się do niego zbliżać, a on nie miał żadnego miejsca do ucieczki. Mógł tylko czekać. Był podekscytowany zbliżającą się walką. Wreszcie twarze mężczyzn wynurzyły się z cienia.
Choć ja bym jeszcze wywaliła podkreślenie. Możesz dzięki temu pozostawić czytelnikowi nieco pola do namysłu o tym, czym Will się ekscytuje. Łatwo to sobie dopowiedzieć, ale gdy odbiorca zrobi to samodzielnie, będzie podświadomie czuł, że poniekąd ma swój udział w fabule i nie jest tylko biernym obserwatorem.
Przed walką następuje opis postaci i dopiero on odbiera dynamizm. Zaraz ma dojść do starcia, pod które już zbudowałeś podwaliny w oparciu o kiełkujące napięcie, ale emocje opadają z każdym kolejnym zdaniem. Rozumiem, że opis ten jest ważny, bo trzeba jakoś wyobrazić sobie nieproszonych gości, ale przed walką nie zawsze ma się czas na przyglądanie oprawcom. Postaraj się może wybrać najważniejsze informacje i też ich nie dubluj. Piszesz na przykład, że postaci wyglądały na groźnych mężczyzn, barczystych i umięśnionych, a jeden z nich nosił podkoszulek podkreślający muskulaturę. Na moje to trochę za okrągło (i za ładnie!), tym bardziej że pewnie to tylko jacyś NPC-e, których Will za chwilę sklepie i nigdy potem już na nich nie natrafimy. Nie każda postać jest tak samo ważna, by wymagała opisu, a część informacji możesz skrzętnie wplatać w akcję (na przykład ktoś może podrzeć podkoszulek w szarpaninie albo zdjąć kurtkę, by nie ograniczała mu ruchów). Wtedy nie ma się wrażenia, że Will na luzie ogląda przeciwników, a ci stoją specjalnie w miejscu i dają mu na to czas. Akcja nie powinna w takich momentach stać w miejscu, bo wytracasz emocje.
– Czego chcesz?! – oburzył się Will, który, mimo iż znajdował się w takiej sytuacji, nie panikował. – Nie pokazujesz, by Will panikował, a z jego słów i dopisku oburzył się jasno wynika, że chłopak nie tchórzy. Wiem to, bo to widzę, więc nie musisz mi podpowiadać.
Will już miał się uwolnić od objęć oprychów zwinnym ruchem (…) – a może po prostu: Will już miał się uwolnić zwinnym ruchem (…)? Bardziej dynamicznie, poza tym wiem, kto go trzyma. Poniekąd uczestniczę w tej scenie, mam ją przed oczami.
Świetna, bo przekonująca, jest stylizacja językowa oprychów. Chyba najbardziej ujęło mnie:
– Uważaj śmieciu! Zęby nie rosną trzy razy!
O jak ja uwielbiam takie sceny dynamiczne – tylko konkret i nic więcej:
Zdenerwowany bandzior naparł jeszcze raz, zamachujac się sztyletem, ale chłopiec zablokował uderzenie, wytrącił mu sztylet i po chwili z boku głowy jego napastnika eksplodował ból. Mężczyzna runął jak długi na ziemię i stracił przytomność. – I choć wiadomo, że można to jeszcze dopieszczać w stylu:
Zdenerwowany bandzior naparł jeszcze raz, zamachujac się sztyletem, ale chłopiec zablokował uderzenie, wytrącił mu go, a z boku głowy napastnika eksplodował ból.
Dalej:
Przeciwnik Cedrica wciąż leżał w kącie i przez chwilę nie myślał, by się podnosić. Gdy to zrobił, mozolnie i niezbyt się śpiesząc, ruszył na Cedrica. – Ruszył na niego.
Ale to już są sugestie redakcyjne na poziomie wydawki, więc nie będziemy się w to zagłębiać, bo też nie o to chodzi w ocenie na WS.
– Ehhh... Same problemy z tobą. – Eilis zwykła już mówić te słowa do Willa za każdym razem, gdy tylko ten sprawiał jakieś kłopoty, co dosyć często się zdarzało. – Zamiast o tym wspominać, możesz po prostu pokazywać to na przestrzeni dalszego tekstu.
Widzisz? Ekspozycja o zniesieniu niewolnictwa nie przeszkadza aż tak – sprytnie wplotłeś ją za opis jeńców obrzucanych czasem kamieniami oraz po tym, jak wspomniałeś wóz ze zwłokami. Scena działa emocjonalnie, jednak żołdacy wciąż maszerują, więc mamy chwilę czasu, by dowiedzieć się czegoś więcej, a i po dynamicznej scenie walki jest to pewien odpoczynek dla czytelnika. Taka jest różnica między tą ekspozycją a opisem obrazu – uniwersum, w którym zdążyło wydarzyć się coś konkretnego, zaczęło mnie interesować, a przyswajanie o nim nowych danych podanych przez narratora raz na jakiś czas już nie razi.
ROZDZIAŁ 4
Zmienił się punkt widzenia i tak oto mamy księżniczkę Cassandrę, która bierze udział w pogrzebie ojca. Piszesz, że żałowała, że tak szybko ją opuścił, ponieważ go kochała, ale ja mam wrażenie, że to dość suchy opis, mało przekonujący. Brzmi bardzo obiektywnie. Zdecydowanie lepiej zadziałałby, gdybyś pokazała, jak Cassandra przeżywa tak trudny moment – nawet gdyby chodziło tylko o usilne powstrzymywanie łez. Trochę niżej pojawia się informacja, że księżniczka wypłakała już, co miała wypłakać, a teraz próbuje być silna i to wiele tłumaczy, ale jednocześnie znów stawiasz obiektywny opis podany przez narratora nad przeżycia wewnętrzne, a przez to trudno się wczuć i w postać, i w atmosferę pogrzebu. Sam przyznaj: Żałowała, że tak szybko ją opuścił. – Brzmi bardzo sucho, jakby od jego śmierci minęło już sporo czasu albo jakby Cassandrze nie zależało aż tak. Czytelnik może więc wyciągnąć mylne wnioski, zanim dojdzie do momentu, w którym opisujesz jej reakcję.
Zaciskała wciąż wargi, powstrzymując się od płaczu. Mimo wykrzywionej z żalu twarzy Cassandra nadal była piękną dziewczyną. Cerę miała bladą, policzki różowe, lekko przypudrowane, a nosek drobny i zgrabny. – Zgrabny i drobny nosek, choć nie znam jeszcze wyglądu księżniczki, wydaje się w tym momencie mało istotny, nie sądzisz? Takie urocze zdrobnienie odbiera atmosferę. Mamy pogrzeb.
Nagle tłum zaczął się rozstępować, by zrobić przejście. Nadszedł wreszcie moment ostatniego pożegnania. Przejściem utworzonym przez ludzi zmierzało czterech mężów odzianych w zbroje (…) – a może by tak po prostu: Nagle tłum zaczął się rozstępować; nadszedł wreszcie moment ostatniego pożegnania. Przejściem zmierzało czterech mężów odzianych w zbroje (…)? Chodzi o to, że nie musisz dwa razy dublować informacji. Szczególnie że padają jedna po drugiej.
Według tradycji również ludzie zebrani na pożegnaniu władcy odziani byli w szaty czarnego koloru i ciemne barwy, co miało na celu podkreślenie i symbolizowanie żalu oraz smutku. – Łopata. Jeśli wszyscy ubrani byli na czarno, a nie biało, to domyślam się, co to może symbolizować. Tym bardziej że współczesna kultura europejska nie różni się pod tym względem.
Jeżeli chodzi o utwór pogrzebowy, doceniam, że go cytujesz. Jednak nie mogę przejść obojętnie obok wrażenia, że jest dość płaski – głównie przez użycie typowych rymów dokładnych: jasności/wieczności, wszystko/blisko, a także rymów częstochowskich: przejdziemy/będziemy. No i nawet w tym utworze pojawiają się powtórzenia typowe dla narracji całego tekstu:
w szczęściu żyć będziemy w wieczności.
Jak sen nam przeminie w mig wszystko
i będziemy przy boku Bogów stać blisko.
Przez bramy niebios kiedyś przejdziemy. [sugeruję przecinek zamiast kropki]
Wtem na wieki wieków w jasności będziemy.
Usłyszcie naszych modlitw wołania[,]
Wielcy Bogowie, przed którymi świat się kłania.
Poza tym zwykle linijki mają po 10-9 sylab, ale środkowa ma ich 12, a ostatnia – aż 13. Przez to trudno wyznaczyć mi rytm, nie umiem nawet wymyślić sobie do tego melodii.
Haibern świetnie zdawał sobie z tego sprawę, jednak nigdy nie zamierzał tak naprawdę zasiąść na tronie. Zawsze mówił Cassandrze, że władzy akurat nigdy nie zazdrościł bratu. Najwidoczniej wiedział, jaka wielka odpowiedzialność za cały kraj spoczywa na barkach króla. – To mocny truizm. Dziwne byłoby, gdyby brat króla nie wiedział o tej odpowiedzialności od małego i nie był wychowywany w jej duchu.
Trudno mi napisać coś o tym rozdziale. Był – co zobaczysz w rozpisce dot. poprawności – pełen powtórzeń, które spłaszczyły ci styl. Mimo to bardzo doceniam, że rozdział przedstawia poszczególne elementy ceremonii pogrzebowej, w tym chociażby mowę kapłana. Dzięki temu czytelnik może lepiej poznać twoje uniwersum, przy czym tu pojawia się inny problem – ze szczerym wczuciem się w scenę na poziomie emocjonalnym. O co chodzi?
Atmosfera pogrzebu ojca Cassandry mogłaby być znacznie bardziej uczuciowa. Nie zrozum mnie źle – nie: emocjonująca. Wiele akapitów opisujących wydarzenie było rzeczowych, obiektywnych. Podobało mi się przemówienie kapłana, element pieśni, sugestia, że ceremonia pogrzebu i same wierzenia to połączenie naszych i dawnych skandynawskich zwyczajów. Brakowało mi jednak trochę mowy pozornie zależnej Cassandry i widocznego w niej faktycznego żalu.
Dobrze dało się zapamiętać chociażby moment, kiedy księżniczka w pierwszej chwili pomyślała, że chętnie pozbawiłaby życia obojętnych mieszczan, a zaraz potem odsunęła tę myśl. Za to fragment, w którym obserwowała wodę i marzła, znów był dość suchy. Pisałeś tak: Dziewczyna podeszła do mola i wpatrywała się w lekko falujące morze, kłopocząc się z myślami. Zdała sobie sprawę, jak kruche tak naprawdę jest życie człowieka. Wystarczy chwila, by wszystko utracić. Cassandra zastanawiała się, jaki jest sens w życiu człowieka. – To całe kłopotanie okazało się więc kilkoma zdaniami złożonymi, z których dwa przekazały mi dokładnie tę samą informację; jakbyś się gdzieś spieszył, mimo że scena jest pasywna i bohaterka potrzebuje tej chwili dla siebie – czytelnik to czuje i chciałby tę chwilę z nią spędzić wystarczająco intymnie, godnie, emocjonalnie, w końcu bohaterka straciła ojca, którego bardzo kochała. Czuję, że aż nie wypada mi tego nie przeżywać wraz z nią, a jednak mam problem z generowaniem współczucia przez informacyjny charakter rozdziału.
ROZDZIAŁ 5
Wspomniałeś, że na stole leżało tyle jedzenia, iż można było spokojnie najeść się do syta. Pisałeś: tymczasem mieli się delektować pysznymi potrawami oraz że podano wiele pysznych rzeczy i dla gości posiłek okazał się być wyborny. Do tego dochodzi jeszcze: już dawno nie mieli okazji spożyć [niczego] równie dobrego i w końcu, na dobitkę: Księżna spostrzegła to też po ich apetycie, z jakim każdy z gości spożywał posiłek. Sięgali co chwila po kolejne porcje, jakby nie jedli od tygodni.
No dobrze, ale… co to właściwie było? W sensie nie, żebym zaglądała im do talerzy, ale to dobra okazja, by zapoznać mnie z twoim uniwersum dosłownie od kuchni. Tymczasem kilka razy przeczytałam, że coś – posiłek, pyszne potrawy, jedzenie – było dobre, ale jak wyglądało i z czego się składało, jak pachniało, w jaki sposób to jedzono? Ni chu chu nie wiem, więc i tak nie mogę sobie tego wyobrazić.
– Jak widać, książę zbyt mało jeszcze wie o świecie – zaśmiała się Dariana, próbując rozwiać niepewną atmosferę. – Skoro krasnoludy istniały naprawdę i zajmowały się kowalstwem, dlaczego nie uczono o nich realnie, na przykład na lekcji historii krainy? Albo właśnie przy naukach zbrojeniowych? Czy to nie trochę dziwne, że o istnieniu realnej dla uniwersum rasy nie wie edukowany książę, który nie jest już kilkuletnim dzieckiem? Mało tego, nie zna faktycznego pochodzenia oręża, które ma ogromne znaczenie symboliczne dla jego rodu.
Gdy już była pewna, że to wszystko, co był w stanie w siebie wepchnąć przybrała poważniejszy wyraz twarzy. – Brzmi to trochę jak mowa pozornie zależna księżnej, jednak… czy nie jest na nią zbyt kolokwialna?
Uff! Przeczytałam powoli cały dialog, chyba z dwa razy cofając się, aby na przykład porównać imiona (w stylu: czy książę X to ten sam, który pojawił się ze dwa akapity temu?), także z pewną kontrolą i strasznie lakonicznie, ale dałam radę. Nie zgubiłam się i rozumiem już, o co cały szum i jakie są stawki. Nadal nie umiem zapamiętać imion i nazw krain, kojarzę je raczej jako: państwo na L, dobry władca na E, Ceresia – o, to trochę jak Cersei, to łatwo zapamiętać – tak mniej-więcej wygląda to w mojej głowie. Za to wreszcie mam ogólny zarys wojny i widzę, że chodzi teraz o zbieranie wojsk przeciwko złemu królowi Veliusowi. Księżna pod koniec rozmowy unosi się godnością, nie chce zapożyczyć wojsk jednego królestwa, gdyż tamci zabili jej brata…? Piszę ten akapit na próbę po przeczytaniu całego dialogu, aby sprawdzić, czy dobrze łączę fakty i kilka rzeczy, jak widzisz, nadal mi umyka. Dalathrimowie i Derenhalia totalnie mi się mylą i nie potrafię tych nazw w ogóle przywołać samodzielnie. Nie umiem też w oparciu o sam tekst skonstruować sobie w głowie jakiegoś obrazu topograficznego, w sensie nawet nie do końca wiem, co jest krainą, co jest państwem, co jest miastem… To jest ten moment, kiedy otworzyłam Wattpada, żeby przyjrzeć się twoim mapom. Nie wyobrażam sobie, że – gdybyś chciał to kiedyś wydawać – tych map miałoby zabraknąć w druku. One robią dużą robotę.
Amrod zauważa pewną ciekawą kwestię:
– I wysokie mury można zdobyć, moja pani.
O rety, jaki byłby to świetny hint, gdyby to miasto na „D”, w którym jesteśmy, napadł Velius i jego żołnierze przedostaliby się przez te mury… Czy to nie dziwne, że tego chcę? Trochę tak, no bo jednak zdążyłam nawet polubić Amroda jego sieroty i trochę księżną, być może lepiej byłoby dla nich, gdyby ich nikt nie napadał. Z drugiej strony wiem, że to po prostu byłoby ciekawe, a Amrod miałby okazję się wykazać. Nie mogę się tego doczekać!
W całym dialogu brakowało mi trochę odskoczni, na przykład do Willa albo innych sierot. Nawet nie wiem, co się z nimi działo w czasie tak długiej wymiany zdań. Jakby w ogóle ich w tej scenie nie było… Być może nie chciałeś przerywać tak ważnego i, przede wszystkim, trudnego w odbiorze dialogu byle czym, ale wydaje mi się, że gdyby Will jakąś mową pozornie zależną przyznał w duchu, jakie to mało dla niego ciekawe, ale w sumie fajnie, że królowa jest nieugięta, a za to Cedric słuchałby uważnie – to też dałoby mi jakiś obraz o charakterach postaci. Tymczasem, wierz mi albo nie, cofnęłam się raz na początek dialogu (do momentu wyjścia służby), żeby upewnić się, czy dzieciaki przypadkiem nie poszły za nią, bo może mi to umknęło – tak dziwny wydawał mi się jakikolwiek brak tych bohaterów w scenie. Szczególnie że do tej pory to Willa miałam za główną postać powieści. Nie powiem, trochę na niego liczyłam – że coś tu urozmaici albo że będę mogła przyznać mu rację, gdy już wymamrocze, że w sumie to on się nudzi.
ROZDZIAŁ 6
Łopatologia:
Usłyszał o pewnym czarodzieju, który ponoć był w stanie spełnić każde życzenie. Poprosił go o to, aby do końca życia był już szczęśliwy. (…) z żalu jego serce zmieniło się w kamień, a wraz z nim całe jego ciało. Loren stał się kamiennym posągiem z uśmiechem na twarzy. Tak też czarodziej dotrzymał danego słowa i sprawił, że ten już zawsze był szczęśliwy. – Dobrze byłoby zakończyć przed drugim podkreśleniem.
Zastanawia mnie też, czy treść książki ma znaczenie fabularne. Szkoda byłoby czytać o czymś, co go nie ma, prawda? Mamy piąty rozdział, nową perspektywę, za mną dwa całkowicie pasywne rozdziały i oto… obca bohaterka czyta dramat romantyczny i jest zawiedziona smutnym zakończeniem. Żeby ona chociaż faktycznie się zasmuciła, odłożyła książkę, wnioskując o niej, wyrażając też jakoś swoją niechęć, abym sama mogła domyślić się jej odczuć… No nie, bo piszesz o tym tak:
Emilie bardzo zawiodła się książką, bowiem spodziewała się weselszego zakończenia, tymczasem autor postanowił zabawić się uczuciami swojego bohatera, co bardzo jej się nie spodobało.
W sumie mógłbyś postawić kropkę za bohatera. Skoro Emilie była zawiedziona zakończeniem, pisanie, że jej się nie spodobało to już tylko lanie wody.
O, a właśnie: widziałam w tekście zarówno zapis Emilie, jak i Emilia. Warte ujednolicenia.
Swoją drogą to, że Emilii nie spodobało się zakończenie, wiele o niej mówi i już pozwala wyrobić sobie o niej wstępne zdanie. Dziewczyna wcale nie bierze pod uwagę, że bohater opowiadania został w pewien sposób ukarany za niesprawiedliwe wymuszanie miłości; ma duszę nieco naiwnej, niedoświadczonej romantyczki. Zastanawiam się, ile ma lat – chyba nie dałabym jej więcej niż dziesięć, może jedenaście. Z jednej strony nie dostała do czytania opowiadania przeznaczonego dla dzieci poniżej tego wieku, ale z drugiej jej opinia o tekście jest bardzo płaska i niedojrzała, godna właśnie dziesięciolatki.
Edit: Prawie trafiłam, bo niżej okazuje się, że Emilia ma dwanaście lat. Dobrze oddajesz stylizację językową wczesnej nastolatki, ale jednocześnie trudno mi przejść obojętnie obok faktu, że twoje opowiadanie traktuje o świecie – jak do tej pory sądziłam – dość poważnym i bardziej niż mniej średniowiecznym. Mam wrażenie, że wątek Emilii kreujesz w oparciu o współczesną kulturę europejską, dlatego też bohaterka w tym wieku nadal jest taka trochę głupiutka i nieświadoma. W dawnych czasach, realnie, dwunastoletnie księżniczki już od znacznie wcześniejszych lat były wychowywane w innym duchu, przygotowywane do roli, by kiedyś stać się żonami i matkami władców, wydawanymi za mąż przez wzgląd na polityczne okoliczności i koneksje, niekiedy bardzo wcześnie – często już niedługo po osiągnięciu biologicznej dojrzałości płciowej. Tymczasem Emilia, mimo że ma dwanaście lat, w świecie, w którym toczą się wojny i którym rządzą zapewne bezwzględni królowie, wydaje się zupełnie nieprzygotowywana do jakiejkolwiek roli. Zamiast czytać o, nie wiem, historii i kulturze, czyta legendy i bajki romantyczne oraz… rozmawia ze swoim uczonym opiekunem o studiach na akademii. Jakby nikt nigdy nie powiedział jej, że księżniczki raczej nie chodzą na studia i jakby nikt nie chciał odbierać jej niewinnych, dziecięcych marzeń. Jej naiwność i niewiedza rzucają się w oczy i intrygują, ponieważ są czymś, czego się nie spodziewałam.
Oczywiście to twoje uniwersum i być może panują w nim inne zasady; może Emilie nie jest przygotowywana do roli księżniczki jako takiej, ma dużo wolności i dziecięcej radości dlatego, że władza działa w twoim uniwersum inaczej, bardziej współcześnie i europejsko, dostosowując się do oczekiwań współczesnych młodych odbiorców. I to też jest na swój sposób ciekawe. A może po prostu król wuj nie zamierza jej nikomu wydawać, bo ma inne plany. (To jednak dość naiwne, biorąc pod uwagę, że sytuacje lubią nagle ulegać zmianom, poza tym nie istniało w tamtych czasach wiele zróżnicowanych metod wychowawczych, szczególnie w przypadku rodzin królewskich).
Pozostawię to jednak na razie bez głębszej opinii, obserwując, jak wątek Emilii się rozwinie i czy będzie pasował do całej koncepcji trudnych czasów powojennych uniwersum high-fantasy.
- Magistrze... Czy magia istnieje naprawdę? - wypaliła nagle, lekko zawstydzona swoim pytaniem. (…)
Magister westchnął głęboko.
- To rozległy temat, moja pani - powiedział. - W skrócie jednak to cząsteczki, które posiada każdy z nas w ciele. – Czyli trochę jak midichloriany…
Przyznam, że nie rozumiem wątku magii. Z jednej strony Emilia nie wie o istnieniu magów, z drugiej strony – zadaje takie pytania:
- A czy ty potrafisz rzucać zaklęcia? Przecież uczęszczałeś do akademii magów w Iventas, nigdy jednak nie słyszałam, byś był czarodziejem i nie widziałam, żebyś czarował.
Czy akademia magii z góry nie powinna oznaczać, że magowie… istnieją? I się w tej magii edukują? No bo niby co innego mieliby robić na takiej uczelni?
- A... czy jest możliwe, żebym i ja potrafiła czarować? - Emilia znała już odpowiedź, jednak wciąż miała kruchą nadzieję, że magister ją zaskoczy.
- Obawiam się, że nie - oznajmił Milter Carvey. - Dzieci posiadające Energię Duchową od urodzenia wykazują zdolności magiczne. A myślę, że u ciebie się one nie ukazały.
Obstawiam, że Emila jest czarodziejką.
- W końcu nas przyłapią, - stwierdziła gorzko Emilia - a wtedy dostaniemy za swoje.
- Na czym? - spytał Salion wyraźnie zdziwiony. - Na siedzeniu na ławce i rozmawianiu? (…) // Salion machnął ręką. // (…) Chłopak nie bał się, że zostanie przyłapany. Wcale. – Przecież to widać… Nie musisz tłumaczyć mi tego, co przeczytałam. Dalej to samo:
- Przecież ile już razy sir Viller i lady Arvena siadali po drugiej stronie (…)?
- Może już nie przyjdą - powiedziała dziewczyna.
- Jasne, że przyjdą! Zawsze przychodzą i siadają na tej samej ławce. - zapewnił Salion. Tak też i było w rzeczywistości. Para zawsze co drugi dzień przechadzała się tą sama ścieżką po ogrodzie wokół fontann, a następnie siadała na ławce po drugiej stronie ogrodzenia tuż za plecami Emilii i Saliona.
(…)
Jak przewidzieli, para usiadła dokładnie na ławce po drugiej stronie ogrodzenia.
Nie masz czasem wrażenia, że kręcisz się w kółko?
Poza tym jeśli oni tak długo roztrząsają to, że zostaną poznani – na pewno tak będzie i akurat tym razem (choć bohaterowie praktykują tę zabawę już jakiś czas…) coś pójdzie nie tak. Czuć to, jeszcze zanim para kochanków zjawia się na ławce. Praktycznie znam główny plot twist tej sceny, a to zmniejsza moje zainteresowanie nią.
Zupełnie jak w legendzie o Romanie i Juliannie, pomyślała Emilia, przypominając sobie dzieło. – Do tej pory nie czułam, by tekst przedstawiał uniwersum faktycznie stanowiące krzywe zwierciadło naszej rzeczywistości, nie dojrzałam innych elementów świadczących o satyrze. Nie wiem, czy pojawianie się takowych raz na sześć rozdziałów jest więc dobrym pomysłem – w takim wypadku mogą one zwracać uwagę jako elementy odstające od reszty.
Kwiaty... Noc... Łóżko
Emilia przysunęła się bliżej żywopłotu, na którym rosły białe kwiaty, by lepiej słyszeć. – To, mimo wszystko, brzmi trochę tak, jakby te kwiaty polepszały jej słuch.
Mam coraz większe problemy z twoim tekstem i coraz trudniej jest mi je ukrywać albo przechodzić obok nich obojętnie. To, co wcześniej wydawało się jedynie okazjonalną łopatologią, teraz coraz bardziej irytuje; piszesz okrąglutko, by podawać do wiadomości czytelnika zupełnie wszystko. Na przykład, coś w stylu, że: Emilia powąchała kwiaty próbowała za wszelką cenę powstrzymać się od kichnięcia oraz w kolejnym zdaniu: próby poszły na marne, a ciszę przerwało kichnięcie. Wystarczyłoby skończyć na tym poszły na marne i reszty pozwolić mi się domyślić. I to może wydawać się skrajnie głupim przykładem, który nie powinien mieć znaczenia, ale gdy takich fragmentów jest wiele – czuję, że nie ma w tej historii dla mnie miejsca. Że moja rola ogranicza się do skrupulatnego przyswajania wszystkich informacji i nie muszę niczego sobie dopowiadać, domyślać się czegoś, wnioskować, ciekawić, cieszyć z takiej formy rekreacji. Dalej tak samo: Para natychmiast zerwała się na nogi przestraszona, że ktoś mógł ich usłyszeć. Gdybyś zakończył na zerwała się na równe nogi i nie dopowiadał nic więcej, a pokazał przestraszenie (co i tak robisz, bo lady za moment zaczyna krzyczeć) – byłoby znacznie bardziej interesująco, a mniej informacyjnie. W końcu gdy oglądasz film i ktoś na jego planie wyraża przerażenie – zachowuje się jak przerażony po to, by odbiorca mógł się wczuć i poznać ten stan, zanalizować go samodzielnie. Gdy bohater na ekranie zaczyna się stresować, bo zauważa podsłuch w biurze, nagle film nie staje w miejscu i nie pojawia się lektor, który tłumaczy: tak, drogi widzu, on się poci i nerwowo przełyka ślinę, bo się boi, że ktoś odkrył jego tajemnicę. Książka, tak jak film, to atrakcja wizualna – po prostu obraz odbiorca sam kreuje w swojej głowie. Nie odbieraj mu więc z tego frajdy. Wiem, co znaczą słowa, których używasz, więc gdy piszesz: próby poszły na marne – nie muszę już nawet kończyć zdania, by wiedzieć o co chodzi.
- Już ja cię dorwę, podsłuchiwaczu! - krzyknął wściekle sir Viller i poleciał szukać do nich przejścia. – Mocny kolokwializm.
Przecież, gdy dowiedzą się kim oni są, jakie ludzie na dworze będą mieli o nich zdanie?! Szpiedzy, podsłuchiwacze, ludzie wtykający nos w nieswoje sprawy... Co jeszcze o nich będą mówili? – To akurat fajne, że dzieciaki martwią się tym w taki dorosły sposób. Pewnie nie byłoby tak źle i ktoś zarzuciłby im po prostu, że mają głupią i strasznie nieodpowiedzialną zabawę, której mają natychmiast zaprzestać. Jednak gdy jest się dzieckiem, mimo wszystko takie rzeczy odbiera się inaczej. Cieszę się, że o tym nie zapominasz.
Wiem, że nie jest to punkt o poprawności, ale nie mogę przejść obojętnie obok faktu, że to najbardziej niedopracowany rozdział, jaki czytałam do tej pory. Powtórzeń jest jeszcze więcej niż zwykle, poza tym powtarzasz całe konstrukcje zdaniowe. Scena dynamiczna ucieczki nie niesie ze sobą żadnego ładunku emocjonalnego, nie czuć napięcia takiego, jakie towarzyszyło nam chociażby w czasie nadchodzącej walki Willa z oprychami. No i okej, tutaj stawiasz nacisk na zupełnie inne emocje, bo rozmawiamy o dzieciach, ledwo podsłuchujących o jakimś mezaliansie rodem z Romea i Julii, więc trudno zachować aż taką powagę. Ale zabawne sceny też mogą być przecież dynamiczne. Za to tu, zdaje się, że w ogóle zapomniałeś, na czym polega pisanie takich scen. Zdania są długie, a czynności, które docelowo mają być nagłe – wcale tak nie działają. Jest niezgrabnie:
Przebiegli kamiennym mostem, jednak nie mieli zamiaru przestawać biec, uważając, że im dalej[,] tym lepiej. // Skręcili za wysokim murem w prawo, gdzie mieli nadzieję dostrzec dziedziniec, a za nim pałac, jednak [nagle] przed Emilią wyrosła nagle jakby [wyrosła] dodatkowa ściana, której się nie spodziewała na tym miejscu za żadne skarby, mimo iż znała na pamięć miasto.
Ściana okazała się być człowiekiem, na którego Emilia wpadła przypadkowo.
Poza tym to też jest poniekąd jasne, że skoro ściana wyrosła nagle, to Emilia nie wpadła w nią z premedytacją. Sam proces wpadania jest też za długi, by stanowił dla czytelnika jakiekolwiek zaskoczenie.
Teraz dopiero doszło do niej, że bądź co bądź, wpadła na samego króla i wiedziała, że nie uszłoby to normalnej osobie na sucho (…) – no tak, ale z drugiej strony Emilia jest księżniczką na pewno wychowywaną w jakimś obyciu. Już tam pal licho, że zaczyna zastanawiać się nad kwestią statystycznego mieszczucha, co raczej arystokracji od małego zalecane nie jest, ale nazywanie osoby spoza dworu normalną? Przecież… według swojej rzeczywistości, w której Emilia funkcjonuje od małego, to do niej należy norma – te nauki, wychowanie przez mamki, przygotowywanie się do roli księżniczki – to właśnie jest dla niej typowe, Emilia nie zna innego normalnego życia. Ogólnie też samo w sobie dziwne, że zna taki kolokwializm, wyniesiony jakby z ulicy. Okej, z jednej strony wiadomo, mówimy o dzieciach, których język różni się od języka dorosłych i do tej pory dobrze to oddawałeś. Ale z drugiej – to nadal są dzieci z rodzin szlacheckich.
Emilia uciekała z ogrodu wraz z Salionem, ale w czasie rozmowy z królem, która trochę trwa, chłopiec zdaje się zapaść pod ziemię. Dosłownie. Nie musi od razu wtrącać się w rozmowę, ale jednak powinnam w jakiś sposób czuć i rejestrować jego obecność. W końcu, wracając do porównania do filmu, gdy na ekranie widzimy trzy postaci w scenie, a tylko dwie rozmawiają, ta trzecia najczęściej nie zamiera gdzieś w tle albo nie wyparowuje, ale się w nim jakiś sposób porusza. Choćby miała się tylko przyglądać, zawsze da się ją przybliżyć, nawet dzięki jej subtelnym gestom. Albo Emilii, która raz na jakiś czas wymieni z nim spojrzenie. Przypomniało mi się, że podobny problem napotkałam już w dialogu Amroda z księżną.
Edit: Dopiero gdzieś dalej w rozmowie Salion drga. Mimo wszystko jednak to trochę późno i mało.
Zwróć uwagę, że w całej powieści bardzo dużo u ciebie takich sytuacji:
Król spojrzał na Emilię, a jego twarz zajaśniała w jeszcze szerszym uśmiechu.
- Z każdym dniem jesteś coraz to piękniejsza, księżniczko - zauważył król (…).
- Dużo ludzi o tym ostatnio mówi - odpowiedziała. - Szczerze mówiąc, prawie wszyscy w mieście. Po co ludzie ciągle prowadzą wojny? – Ale skąd ona to wie? Czy sugerujesz, że dwunastoletnia księżniczka biega sama luzem po mieście? Cytując Deneve z jednej z wcześniejszych ocen:
Młoda dziedziczka lata po mieście jak kot z pęcherzem, bez straży, bez żadnej opieki, w każdej chwili może ktoś ją zaatakować, zranić czy zabić. Nawet nie to, ktoś może na nią wpaść, ona po prostu wyrżnie na bruk i rozbije sobie głowę albo wpadnie pod jakiś wóz i będzie po księżniczce. Strasznie nieodpowiedzialne.
Biorąc pod uwagę zakończenie rozdziału i fakt, że kolejna osoba – tym razem nie nauczyciel, a sam król – pomaga księżniczce wykaraskać się z kłopotów (i to biorąc winę na samego siebie), zastanawiam się, czemu Emilia tak obsesyjnie kilka razy w rozdziale obawiała się jakiejś nadchodzącej kary. A to za to, że nie poszła na lekcje, a to za to, że podsłuchiwała albo jeszcze za to, że wpadła na króla. Wszyscy wydają się dla niej sympatyczni i puszczaj jej różne rzeczy płazem. Ma bardzo miłe, radosne dzieciństwo którym może się cieszyć, pielęgnując swoją beztroskę i naiwność. Być może przydałoby się pokazać, jak za coś ponosi konsekwencje, jeśli obawia się tych konsekwencji w sposób sugerujący, że jednak czegokolwiek się od niej wymaga i poddaje jej zachowanie jakiejkolwiek ocenie…? Bo teraz jakby mamy zgrzyt – narracja mówi coś innego niż pokazują sceny.
ROZDZIAŁ 7
Kolejne punkt widzenia, znów nowe postaci i znów muszę spróbować się odnaleźć. Czuję się trochę tak, jakbym z każdym rozdziałem od kilku ostatnich zaczynała czytać powieść od nowa. Fabularnie mam wrażenie, że niewiele do tej pory się wydarzyło – Will, Eilis, Cedric i Amrod trafili do księżnej, pogadali, zjedli obiad; Will po drodze wpakował się w zgrabnie napisane, ale ostatecznie chyba mało istotne dla dalszej linii fabularnej, kłopoty. Jedną z ciekawszych scen był powrót żołnierzy z fortu do zamku – intrygował, zważywszy że świadczył o słabej sytuacji na froncie. Natomiast pogrzeb ojca Cassandry i wątek Emilii to wątki zupełnie nowe, przedstawione scenami mało dynamicznymi, w których brakowało emocji. Najwyższy czas, by te wykiełkowały, bo zaczynam tracić entuzjazm.
Jeszcze inna sprawa, że i rozdział piąty, i szósty popchnęły w przód dialogi. Jeżeli za chwilę nie nadejdzie jakaś akcja, która będzie miała – większe niż streszczanie romantycznych legend i podsłuchiwanie kochanków – znaczenie dla fabuły, zacznę się porządnie nudzić.
I znów stara sztuczka: jeden z bohaterów przeczuwa nadchodzące niebezpieczeństwo, drugi nie zwraca na nie uwagi. O co się zakładamy, że scena nie skończy się dobrze…?
Schodzili właśnie w dół krętych schodów do lochów. Arendis zamierzał porozmawiać z jeńcami, którzy ostatnio zostali przyprowadzeni do miasta z potyczki w Gallen. – Początek rozdziału był ciekawy, bo Arendis schodził po schodach w tajemnicy i zastanawiałam się nad jego celem. Bohater jeszcze nie zdążył zbliżyć się do jeńców, jeszcze nie opisałeś lochów ani porządnie nie zbudowałeś atmosfery, a ja już wiem, o co chodzi. To mocno rozczarowuje!
Wiedział, że w państwie od dłuższego już czasu panują napięte nastroje, więc od paru lat nie mógł nawet nigdzie wyjeżdżać na wycieczki po kraju, czy nawet opuszczać Drenlin. – Mowa o księciu, synu księżnej, która w poprzedniej scenie jawnie przy nim omawiała kwestię sojuszy zawieranych, by przeciwstawić się władzy wuja Emilii, ponadto do miasta powrócił garnizon z wozami trupów. Pisanie teraz, że książę wiedział o napiętych nastrojach to mocny eufemizm. Sugeruje, że jednak nie wie wszystkiego i ocenia sytuację znacznie łagodniej.
Edit: Dalej mamy taki dialog:
– Wybaczy książę moją ciekawość... Ale prawda to, co w mieście gadają? Że... Że wojna idzie i w ogóle...
– Niestety – westchnął lekko książę. (…) Wkrótce mieli ginąć ludzie i nawzajem się mordować. – No to już w ogóle dziwnie wygląda w zestawieniu z delikatnymi napiętymi nastrojami, przez które książę nie może odbywać dalekich i bliskich wycieczek – jakby w tym momencie to właśnie to było jego największym problemem. Czy książę naprawdę schodzi do lochów pogadać z jeńcami, by zapytać ich, czy przypadkiem długo ich kraje zamierzają jeszcze toczyć wojny, bo on to już chciałby wyjść z domu…? Tak to właśnie brzmi.
Dobrze zdawał sobie sprawę, że jego matka nie byłaby zadowolona z tego pomysłu, jednak to jeszcze bardziej wzbudzało w nim ekscytację. – Jesteś w stanie pokazać tę ekscytację, dać ją odczuć, zamiast o niej wspomnieć?
Książę nie miał pojęcia, w jaki sposób więźniowie się tu znaleźli i co złego zrobili, ale patrząc po ich spojrzeniach nie wyglądali na niewinnych. – To jest bardzo naiwne, godne Emilii. Nie żyję w twoim świecie, właściwie dopiero zaczęłam w nim przebywać, wiem jednak, że jeńcy należą do armii króla Veliusa i zgarnięto ich z bitwy pod fortem. Musieli więc walczyć po stronie przeciwnej – właśnie o fort. Wciąż dobrze pamiętam wozy ze zwłokami oraz płacz mieszczan, którzy wśród powracających do miasta wojsk nie zobaczyli swoich synów. To jeńcy z nimi walczyli, doprowadzili do ich śmierci. Czy to księciu nie powinno wystarczać? A jeśli o nich nie wiedział, bo matka odsuwała go od politycznych spraw i faktycznie trzymała pod kloszem, w złotej klatce… Może warto byłoby to pokazać, na przykład wyproszeniem go z sali obrad po obiedzie na jakieś zajęcia? Pamiętam, że padło tam:
– Pewnie słyszeliście już o wydarzeniach w Gallen, prawda? – rzekła wreszcie. Wiedziała, że każdy z nich doskonale zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie była to już drobna potyczka, ale otwarty konflikt, a otwarty konflikt... oznaczał wojnę. – W tych okolicznościach każdy z nich powinien oznaczać również siedzącego obok księżnej syna.
Arendis odpychał się, próbował wyrwać, jak tylko mógł, ale ścisk więźnia był zbyt silny. (…) Levi doskoczył od razu, próbując wyrwać księcia z uścisku, ale chwyt więźnia był zbyt mocny. – Trudno mi to jakkolwiek skomentować. Nie wiem, dlaczego odnoszę wrażenie, że tekst jest coraz mniej staranny i lekki. Jakbyś przed oceną zdążył zbetować tylko początkowe rozdziały…
Levi doskoczył od razu, próbując wyrwać księcia z uścisku, ale chwyt więźnia był zbyt mocny. Arendisowi zaczęło powoli ciemnieć w oczach. Nagle coś błysnęło. Książę poczuł na twarzy dziwne ciepło i dopiero po chwili spostrzegł, że to krew bryzgnęła mu na twarz, plamiąc jego jasne włosy. Więzień wył jak zarzynane prosię. Książę wziął głęboki wdech. Potem następny i kolejny. Nerwowo chwytał powietrze, trzymając się za piekące go gardło. Oddychał nierówno, wciąż nie wiedząc do końca, co się wydarzyło. Oszołomiony uniósł wzrok. Tuż obok niego w kałuży krwi leżała bezwładna ręka, ucięta tuż przy łokciu. Wystawała z niej biała kość. – Ten fragment nie jest dynamiczny, choć na taki jest pozorowany. Doceniam chociażby krótkie zdania proste czy mocniejsze fragmenty reakcji, pobudzające emocje (na przykład nerwowe chwytanie powietrza), porównanie do prosiaka czy obrazowy moment odcięcia ręki. Z drugiej strony to nie jest do końca tak, że w scenie dynamicznej ledwo kilka zdań musi działać na jej zasadach, by reszta mogła przypominać narrację sceny pasywnej. By napięcie nie ulatywało, działać powinno wszystko.
Wątpliwości budzi podkreślony fragment. Nerwowe chwytanie powietrza wcale nie kojarzy się z głębokim oddychaniem, a łapaniem płytkich, nieregularnych oddechów, mam więc wrażenie, że drugie zdanie zaprzecza pierwszemu. Kolejny fragment – pogrubiony – to truizm, logiczny dla czytelnika tak czy owak. Poza tym jeśli Levi odciął dłoń mieczem, z kikuta nie powinna wystawać kość, tylko raczej być równo ścięta – tak mi się wydaje.
Gdyby przyszło mi ten fragment redagować, zaproponowałabym ci coś takiego:
Levi doskoczył od razu, próbując wyrwać księcia z uścisku, ale chwyt więźnia był zbyt mocny. Arendisowi zaczęło ciemnieć w oczach; błysnęło coś. Książę poczuł na twarzy dziwne ciepło – to bryznęła krew, plamiąc jasne włosy. Nerwowo chwytał powietrze, trzymając się za piekące gardło. Więzień wył jak zarzynane prosię. – Zauważ, że zamieniłam miejscami zdania, by nie musieć co chwilę podawać nowego podmiotu. U ciebie było: książę -> więzień -> książę, a przez to można wytracić płynność. Po tym fragmencie może nastąpić kolejny dynamiczny akapit.
Czerwone zapewne od niemocy zaśnięcia w ciężkich warunkach patrzyły teraz na niego z żądzą mordu. – Stawiaj na priorytety. Wskazana część zdania to tylko zbędny rozpychacz, który odwraca uwagę od najważniejszego. Tym bardziej że dalej masz: Z prawdziwą żądzą mordu! – więc ewidentnie zależy ci na pobudzeniu emocji czytelniczych.
(…) Był w zbyt wielkim szoku, by odpowiedzieć na jego pytania. Wciąż nerwowo łapał powietrze. Ręce mu drżały. On naprawdę chciał go zabić. Jeszcze nigdy nikt nie odważył się podnieść na niego ręki, a teraz o mało co nie zginął, gdyby nie Levi. – Podoba mi się; wyszło naturalnie i naprawdę żałuję, że innym postaciom tak rzadko zdarza się przeżywać różne rzeczy, choćby i pozytywne – nieważne. Pokazałeś, że umiesz wplatać w akapity narracji tę mowę pozornie zależną, o której zwykle tak dużo trąbię, i szkoda, że tak rzadko z niej korzystasz. Wiadomo, scena w lochu kończy się dla księcia szokująco, więc naturalne, że wywiera mocniejsze wrażenie, bazując na mocnych emocjach. Ale też nie może być tak, że w twoim tekście dzieje się coś emocjonującego raz na cztery czy pięć rozdziałów. Bo na takie momenty trudno się czeka, przedzierając się przez tekst pozbawiony napięcia czy atmosfery albo bohaterów, którzy coś czują, a nie tylko eksponują swoje uczucia.
Drzwi zaskrzypiały, odpędzając od niego te straszne myśli, gdy ktoś wszedł nagle do jego pokoju. Arendis zerwał się przestraszony, nie zdążając nawet wytrzeć twarzy.
– Czyś ty oszalał!? – Jego matka weszła do pokoju i podbiegła natychmiast do syna.
Sugeruję:
(…) nagle ktoś wszedł do jego pokoju. Arendis zerwał się przestraszony, nie zdążając nawet wytrzeć twarzy.
– Czyś ty oszalał!? – Matka podbiegła do niego natychmiast.
Pokażę ci pewną różnicę.
Fajne fragmenty:
Arendis ciągle oszołomiony podszedł do misy i zaczął zmywać z twarzy zaschniętą już krew. Woda przybrała czerwony kolor i książę znów powędrował myślami do tego, co się jeszcze przed chwilą wydarzyło. // O mało znów nie zwymiotował. // Patrząc w czerwoną wodę, wciąż słyszał przerażające krzyki więźnia wyjącego z bólu. Czuł, jakby jego dłoń znów zaciskała mu się na gardle. Zaczął ciężko oddychać, wpatrując się w swoje czerwone odbicie. Gdy zacisnął powieki widział tę przerażającą twarz.
Niefajne fragmenty:
Arendis wiedział, że matka ma rację, jednak tym bardziej poczuł się winny, że namówił na to chłopca mimo jego sprzeciwów.
Darianę zdziwiła nieustępliwość syna, który za wszelką cenę starał się bronić chłopca.
Dariana próbowała go uspokoić, głaszcząc po głowie.
Szczęśliwy Arendis przytulił ją znów mocno.
To wszystko ekspozycje. Pierwsza wcale nie ukazuje w scenie bohatera, który wygląda, jakby czuł się winny, tylko informuje nas o tym; zresztą następne działają tak samo. Dlaczego nie pokażesz, jak Dariana się dziwi? Żeby chociaż uniosła brwi! No i jak inaczej można odczytać głaskanie straumatyzowanego dziecka po głowie… Wiadomo, że to próba uspokojenia, tym bardziej że chłopiec zdanie wcześniej zauważył, że mógłby być już martwy. Za to szczęście jest chyba najprostszą emocją do pokazania; możliwości jest sporo, a ty chodzisz na łatwiznę. Przez to tekst jest taki pół na pół – ma momenty dobre i ma momenty słabe. Ma momenty ciekawe i ma momenty totalnie nudne. Ma bohaterów z potencjałem, których przyszłość chce się śledzić, i bohaterów kompletnie czytelnikowi obojętnych, bo pozbawionych wyraźnie ukazanej w tekście strony emocjonalnej. Na tym etapie mam praktycznie tyle samo powód, by chcieć dalej czytać, co powodów, by przerwać lekturę.
Z jednej strony księżna mówi tak:
– (…) Wolałabym, żeby pilnował cię ktoś bardziej elokwentny i odpowiedzialny.
Z drugiej sama wyraża się tak:
– Też zawsze stawiał na swoim i ciężko go było przegadać...
To mi się trochę gryzie.
ROZDZIAŁ 8
Nie roniła już łez. Pierwszego bowiem dnia po pogrzebie wyczerpała ich cały zapas, jak sama to sobie wmawiała. – Z tego, co pamiętam, już przed pogrzebem je wyczerpała, ponieważ w trakcie ceremonii postanowiła być silna i nie płakać. Oczywiście może być tak, że dziewczynka jednak nie poradziła sobie z własnym wyzwaniem, ale zaznaczam to, ponieważ nie wiem, na ile jest to zabieg celowy, a na ile może być pomyłką.
Życie Cassandry nie zmieniło się wcale. Jak zawsze wydawało się dla niej monotonne. Ciągły natłok lekcji i ćwiczeń był męczący, ale od dziecka starała się uważnie słuchać i dawać z siebie wszystko, aby zastąpić ojcu nieistniejącego syna. – Myślę, że dobrze byłoby to pokazać sceną. Zaklinanie, że Cassandra była ambitna i miała swoje cele, wcale nie sprawi, że cechy te będą od razu widoczne. Zauważ, że w dalszej części tekstu wspominasz, iż mimo że matka nie naciskała na dziewczynkę, ta i tak chciała uczęszczać w zajęciach, gdyż ojciec patrzył na nią z góry. Tymczasem zamiast przedstawić dialog, w którym bohaterka wyraża taką chęć i pozostaje aktywna, scenę zaczynasz od… przerwy w nauce, nazywając ją ulubioną porą dnia księżniczki.
Opis trochę się ciągnie, a ewentualne emocje i odczucia bohaterki przedstawiasz głównie ekspozycją. Nawet jej wspomnienia są jakieś takie… suche, puste. A gdyby tak zamienić je w autentyczną scenę retrospekcji? Nie musi być długa; chodzi o to, by pokazać te rzeczy, które faktycznie tkwią w bohaterce, no i też tak po prostu urozmaicać tekst. Po takiej retrospekcji mógłbyś ukazać szczere zdziwienie Cassandry, że wspomnienie ukazywało ojca, który karcił, a nie takiego, który często otulał księżniczkę do snu. Wraz z dialogiem, w którym dziewczynka udowodniłaby, że woli iść na lekcję, mimo propozycji królowej matki, dałoby to pełen obraz bohaterki, która tęskni i próbuje sprostać wymaganiom nieżyjącego już ojca.
Cassy uniosła głowę, dając się otulić ciepłu, jakie zapewniało słońce. Niczego jej w tym momencie nie brakowało. Wsłuchiwała się w kojący szmer fal uderzających o brzeg. // Odpoczywała. // Przez ten krótki moment zapomniała o wszystkich troskach, problemach i otaczającym ją świecie. Poczuła się beztroska i spokojna. – Podkreślenie logiczne.
Bardzo szybko zmienił się jej nastrój, szczerze mówiąc. Dopiero co poinformowałeś mnie, że dziewczynka tęskni i wspomina wspólne chwile spędzone z tatą (i to wcale nie te najlepsze chwile), tymczasem o, już, słońce na nią zadziałało i mamy pełen luz. Zabrakło mi jakiejś stopniowości.
Podoba mi się za to dialog z wujem. Wypadł bardzo naturalnie i obrazuje wspomnianą już zażyłość. Wychodzi na to, że wcale nie musiałeś jej zapowiadać i spoilerować fragmentami typu: W ostatnim czasie wuj był jej jedyną pociechą. Zawsze go lubiła, a dzięki temu, że mieszkał teraz w tym samym mieście, co ona, mogli się razem częściej widywać. Chodź tak naprawdę ich spotkania były rzadkie, ponieważ Haibern jako, że był teraz królem, miał też mnóstwo obowiązków.
Z drugiej strony niby też czytam o tych obowiązkach, a tu nowy król odnajduje księżniczkę w porcie, w ogóle nie będąc zajętym. Znów mam wrażenie, że narracja jedno, a sceny – drugie. No dobrze, każdemu należy się przerwa, ale czy nie lepiej byłoby po prostu pokazać wcześniej, że król nie ma dla dziewczynki zbyt wiele czasu, bo jest faktycznie zajęty, a potem odnajduje ją jednak w krótkiej chwili przerwy? Ta ich więź miałaby wtedy silną podstawę, a obecnie to raczej wygląda jak dopiero co wymyślona.
Podejrzewam, co sobie myślisz. Coś w stylu, że przecież masz już czterdzieści rozdziałów, a gdyby zrealizować każde zamierzenie, tekst byłby dłuższy…! Ale tak wcale nie musi być. To kwestia rezygnacji z innych fragmentów, które przekazują mniej istotne informacje, oraz sporo miejsca zaoszczędziłbyś na samych ekspozycjach. Przez twój sposób opowiadania, gdy po prostu tłumaczysz akapitami, co się działo, jak wygląda sytuacja obecnie, jakie stosunki panują między postaciami, ciągle mam wrażenie, że ten tekst się jeszcze nie zaczął. Że jeszcze nie zbliżyłam się do niczego, co istotne, bo te osiem rozdziałów stanowi zaledwie jakiś wstęp. Mam jednak realne obawy, że to nie twój sposób na sam początek, ale po prostu sposób ogólnej kreacji powieści, i dalsze rozdziały będą pod tym względem podobne. Dialogi będą mnie o czymś informować, niby coś będzie posuwało się do przodu, ale relacje, cele, motywy będą wplecione w narrację w postaci krótkich streszczeń.
To wszystko sprawia, że opowiadanie nie przypomina jeszcze pełnoprawnej powieści, a jedynie jej szkic, jakbyś sam sobie dopiero układał na bieżąco stanowiska bohaterów i opisywał je tymi ładnymi akapitami bardziej dla siebie niż dla czytelnika. Bo dla czytelnika one są po prostu nieatrakcyjne; potrafią osadzić w fabule, ale jako streszczenia i zlepki informacji nie stanowią większej atrakcji. Spróbuj może spojrzeć na ten tekst raz jeszcze i zastanowić się, jakimi scenami możesz upiec kilka pieczeni na jednym ogniu, aby wszystkie te streszczone dane przemycać właśnie w scenach. A jeśli nie chcesz tego robić – być może któreś z tych akapitów są po prostu mało ważne dla fabuły? Może się okazać, że wcale nie musisz zaczynać rozdziału od opisania relacji Cassandry z matką czy wujem. Wystarczyłoby poczekać, aż te postaci pojawią się w scenach i… ta relacja po prostu stanie się widoczna. Bohaterowie mają ci przede wszystkim żyć w tekście i robić różne rzeczy w nim, z których ja mam o nich wnioskować. Inne sposoby w przypadku wielorozdziałowego high fantasy działają średnio albo wcale.
Poruszasz temat aranżowania małżeństw i przedstawiasz go z pozycji Cassandry, która: wiedziała od zawsze, że prędzej czy później i tak będzie musiała za kogoś wyjść. Gdzieś w głębi, miała jednak nadzieję, że będzie mogła sama dokonać wyboru co do kandydata na jej męża. I to jest dramatycznie nieemocjonujące; Cassandra myśli o czymś, co w ogóle nie robi na niej najmniejszego wrażenia, a przecież chodzi o kwestie dla niej dość kluczowe. To znaczy poniekąd czytam, że niby miała nadzieję, ale nie czuć tego w żadnym zdaniu. Zastanawiam się, czy to dlatego, że dziewczynka ma taki bardzo stateczny charakter, czy może dlatego, że po prostu tak ci wyszedł ten opis. Może poniekąd to jedno i drugie, ale wolałabym mieć pewność niż zgadywać.
Król, wywodzący się z rodu szlacheckiego, też nie wyraża się jakoś specjalnie jak król, nie sądzisz?:
– (…) Pamiętam, gdy byliśmy mali i twój ojciec latał z tą swoją złotą czupryną... (…) Zawsze mu tego zazdrościłem i nie pamiętam, ile razy chciałem, żeby i za mną tak latały. (…) Raz nawet mi zdrowo za to przywalił, gdy zacząłem już go nawet przedrzeźniać.
ROZDZIAŁ 9
– Szybciej! – krzyknął sir Radius van Corden i wyprowadził kolejne uderzenie znad głowy. Książę sparował zwinnie i chciał zrobić cios z boku, jednak mężczyzna był za szybki i znów zmusił go do defensywy, uderzając drugi raz. Arendis ledwo powstrzymał atak.
Co ciekawe, scenę zaczynasz walką treningową i znów jest naprawdę dobrze, dynamicznie rozpisana. Nie wiem już, o co chodzi z Sierotami Wojny i jak to jest, że masz fragmenty dopracowane i przemyślane stylistycznie, gdzie widać twoją zręczność, oraz fragmenty, które zupełnie kładą ci sceny.
– Kto by uznał króla, który boi się patrzeć we własne odbicie... Co dopiero walczyć w bitwach – rzekł. – Gdy widziałem, jak Levi odrąbał więźniowi rękę, to się obrzygałem, sir Radiusie. Nie jestem godny Czarnego Świtu. – Świetny jest ten fragment. Doceniam, że książęce, zresztą słuszne i zrozumiałe, zmartwienia są wyraźnie zarysowane w scenach, a więc nie opierają się jedynie na ekspozycji.
Wyczuwam ciszę przed burzą. Przechadzanie się po ogrodach w upalny dzień to kolejna scena-zapychacz, w czasie której rozmawiamy o polityce, ale de facto nie dzieje się nic ciekawego. Albo czymś to przerwiesz, albo zupełnie stracę wiarę w tę powieść.
Książe nigdy jednak nie widział Iliusa w obstawie strażników, więc bardzo go to zdziwiło. Zastanawiał się, jakie ważne wieści musi przynosić tym razem. – Jesteś w stanie pokazać to zdziwienie? Oraz/albo przekazać myśl w mniej suchy sposób?
Scena zdrady jest szybka, ale zbyt okrągła. Książę widzi śmierć matki i nie otrzymujemy danych o tym, jak reaguje na nią w pierwszej chwili, bo uznałeś, że znacznie ważniejsze jest wyjaśnić długim zdaniem złożonym, kto tylko miał przy sobie broń i dlaczego:
Arendis nie zrozumiał. Dopiero po chwili usłyszał jęk matki. Gdy się odwrócił, zauważył jak jeden z towarzyszących im dotąd strażników zatapiał raz po raz w jej brzuch sztylet. Sir Amrod, który jako jedyny z gości miał przy sobie miecz, z którym nie rozstawał się od przyjazdu, natychmiast doskoczył do zabójcy z nadzwyczajną prędkością. – Taka informacja powinna pojawić się wcześniej. Miałeś bardzo dużo czasu antenowego w czasie spaceru, by ją przytoczyć.
Do księcia jeszcze nie docierało, co się właśnie wydarzyło. Zdezorientowany stał wbity jak pień, patrząc na leżącą w rękach sir Amroda jego matkę. // Był w szoku. – Podkreślenia to oczywistości wynikające z zachowania bohatera, którymi nie musisz wypychać akapitów, bo to wszystko daje się odczuć i i tak jest widoczne.
Miecz błysnął w powietrzu, a zaraz potem z szyi przeciwnika pociekła czerwona struga krwi. (…) W tym samym momencie drugi z żołnierzy próbował dokonać tego samego z młodym księciem, jednakże sir Radius natychmiast się zorientował i złapał w ostatniej chwili rękę napastnika dzierżącą sztylet. – Pokażę ci pewną sztuczkę:
Miecz błysnął w powietrzu, a z szyi przeciwnika pociekła struga krwi. (…) Drugi z żołnierzy sztyletem sięgał już księcia, ale sir Radius dostrzegł to. Złapał go za rękę.
Generalnie chodzi o to, by wycinać to, co niepotrzebne. Wszystkie: w tym samym momencie (6 sylab, 20zzs!), zaraz potem, natychmiast, w ostatniej chwili wypychają zdania, a przecież wydarzenia i tak dzieją chronologicznie, więc do czytelnika i tak dociera, że te rzeczy się dzieją po sobie. W przypadku przysłówków informujących o nagłości (błyskawicznie, natychmiastowo, nagle) – one też nic w takich momentach nie dają. Bo gdy się nie pojawią, zdanie będzie krótsze, a nagłość – niezapowiedziana, więc realnie zaskakująca. Poza tym podkreślony fragment jest po prostu niezgrabny, taki na okrętkę (jakbyś bał się napisać: zabić), a sceny dynamiczne to te, które wymagają konkretów.
Amrod złapał opadającą księżną. // W tym samym momencie drugi z żołnierzy próbował dokonać tego samego z młodym księciem (…). – Czy to nie dziwne, że sir Amrod jako doświadczony, wręcz legendarny wojownik, zamiast mieć głowę na karku i wpierw upewnić się, że sytuacja jest już opanowana, od razu praktycznie pochyla się nad umierającą kobietą i ryzykuje przez to życie księcia? Mało tego, dalej się okazuje, że walka wcale się nie kończy, książę nadal pozostaje bierny, zszokowany i może mu stać się krzywda, ale Amrod nie odrywa się od księżnej. To brutalne, ale jej i tak już nie pomoże, a księciu jednak wypadałoby.
Natomiast ostatnia rozmowa i krzyki Arendisa nad ciałem matki wyszły przekonująco i emocjonalnie. Tutaj nie mam nic do dodania; ładnie oddałeś tam klimat. Do końca sceny czytało się naprawdę dobrze, lekko i płynnie, uczuciowo. Z drugiej strony, choć żal mi księcia (znacznie bardziej niż Cassandry), nie umiem przejąć się śmiercią księżnej aż tak – głównie dlatego, że zbyt mało ciekawych interakcji pojawiło się z nią, zanim umarła.
PODSUMOWANIE
Wiem, że bazowo miałam ocenić 10. rozdziałów, jednak zauważyłam, że – pisząc ocenę i obudowując nią twój tekst, a wycinając niewykorzystane fragmenty – stron praktycznie nie ubywa. Czytało się dość ciężkawo, raczej bez satysfakcji i głębszych emocji, a do napisania jest wiele. Jednak przy okazji zauważyłam też, że zaczęłam się coraz częściej się powtarzać – a przecież nie o to w tym chodzi. Dlatego uznałam, że o samym początku – który jest najważniejszy, bo od niego się zaczyna przygodę – masz już na tyle wystarczający feedback, by go przemyśleć.
W wiadomości prywatnej pisałeś mi o swoich wątpliwościach związanych z narracją, dlatego to od niej zacznę.
Piszesz starym dobrym narratorem wszystkowiedzącym, niektóre ledwo urywki personalizując, sprowadzając je do mowy pozornie zależnej (której notabene nie stylizujesz, przez co ta należąca do księżniczki Cassandry nie różni się chociażby od tej Arendisa – a szkoda). Wybrany typ narracji jest dość ryzykowny dla niewprawionego pisarza, ponieważ łatwo tu o head-hopping, który sprawia, że akapity stają się zbyt chaotyczne. Wskakiwanie co rusz innemu bohaterowi do głowy, podając do informacji jego krótkie przemyślenia i odczucia, powoduje, że czytelnik ma do przyswojenia zbyt wiele, jednocześnie nie potrafiąc poświęcić dłuższej chwili jednej postaci, a więc nie wczuwając się w jej sytuację i ogólną psychikę. U ciebie jednak nie ma o tym mowy. Gdy opisujesz bohatera osadzonego w akcji, a w tym samym miejscu towarzyszą mu inne postaci, wystarczająco długo spędzamy czas z jedną personą, by nie czuć dyskomfortu i problemów, które wymieniłam. Masz pewne wyczucie, posługując się narratorem wszystkowiedzącym, podejrzewam więc, że sporo się w nim naczytałeś. Ewentualne zmiany perspektywy są zręczne, praktyczne niedostrzegalne dla osób, które nie myślą o tekście jak o strukturze i nie analizują jego budowy. Nawet gdybym ci chciała zarzucić head-hopping – no bo okej, on jest, przy tym typie narracji nie da się go uniknąć – musiałabym mieć ku temu silne powody, na przykład zgubić się w akcji. A to się nie stało. Tekst pod względem narracji masz klarowny. A nawet… zbyt klarowny.
Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że twój narrator ma jakieś większe problemy jeśli chodzi o jasność przekazu, jednak to nie znaczy, że jest wprawionym gawędziarzem, któremu opowieść przychodzi lekko. Do czego zmierzam? Ano do tego, że tekst jest okropnie okrąglutki, wręcz momentami łopatologiczny i zalany ekspozycją. Ludzie zrobili przejście, by żołnierze mogli przejść przejściem utworzonym przez ludzi. W komnacie były okna, które w dzień zapewniały jasność. Willa w czasie walki dwóch oprychów przytrzymywało przy ścianie, dopóki Will nie wyrwał się z uścisku oprychów. Mogę tak wymieniać i wymieniać; w zasadzie w rozdziałach wypisałam ci najbardziej skrajne rzeczy, bo gdybym miała spisać wszystkie – chyba do tej pory bym nie skończyła.
Nie wiem, dlaczego tak bardzo nie ufasz swoim odbiorcom albo dlaczego sam tak bardzo starasz się wszystko przekazywać na siłę, nieraz po dwa-trzy razy. Poza tym, jakby tego było mało, czytanie dialogów męczy. Zapisujesz je poprawnie pod względem interpunkcji, są świetnie wystylizowane, ale odnoszę wrażenie, że nadal brakuje ci wprawy. Zwróć uwagę, że w całej powieści bardzo dużo u ciebie takich sytuacji:
Król spojrzał na Emilię, a jego twarz zajaśniała w jeszcze szerszym uśmiechu.
- Z każdym dniem jesteś coraz to piękniejsza, księżniczko - zauważył król (…).
O, albo tu:
Kobieta ukłoniła się więc niezwykle zgrabnie, jak na jej tuszę, zgodnie z etykietą.
- Wszędzie cię szukam, księżniczko! - zawołała głośno, wspierając ręce na biodrach, niania Marta.
Bardzo duża liczba wypowiedzi ma komentarz narracyjny i mówca pojawia się dwa razy: przed wypowiedzią i po niej. Chyba pierwszy raz w historii WS, oceniwszy równo sto tekstów, natrafiłam na ten problem w takiej skali. Jakbyś naprawdę dbał o tekst, ale nie pod kątem jego lekkości i płynności, a pod kątem tego, by wszystko zostało pięć razy zrozumiane. Za bardzo! Dlatego następną redakcję powinieneś poświęcić głównie na wycinanie oczywistości, tautologii, ale nie tylko. Również ekspozycji.
Ta u ciebie objawia się pod różnorodną postacią. Od akapitowych ścian opisu typu przeszłość Amroda – po pojedyncze zdania bogate w przysłówki, zapewniające mnie o czymś na siłę. Przykładem są tu oczywiście wszystkie: był podekscytowany, panowało istne apogeum zamieszania, magister wydał się bardzo zdziwiony, wydawała się bardzo skupiać. Wiesz, co ja na to? Show, don’t tell! Zasada ta tyczy się ekspozycji małych i dużych. Amrod jest legendarnym bohaterem? Pokaż, jak walczy, jak robi na innych wrażenie, jak inni reagują na niego, chociażby mu się kłaniając. Will jest podekscytowany? Pokaż, jak oddycha szybciej, uśmiecha się kątem ust, przestępuje z nogi na nogę. Emilia skupia się nad książką? Pokaż, jak czyta ją, przesuwając wzrokiem po linijkach z należytą uwagą, powoli. Może mamrocze pod nosem przeczytane słowa albo nie słyszy, gdy ktoś coś do niej mówi? Wszystko jesteś w stanie pokazać odpowiednimi środkami.
Niektóre suche opisy przypominające dłuższe notki encyklopedyczne z marginesu (np. opis obrazu) możesz też umieścić w powieści w formie przypisu, natomiast emocje zawsze lepiej jest pokazać wprost – dać odczuć – zamiast zapewniać o ich istnieniu. Nadużywając ekspozycji, czynisz tekst płaskim. Oczywiście nie każda ekspozycja może tak działać; na początku wyklucz te, które chamsko wtrącają się w fabułę. Opisów emocji szczególnie unikaj w scenach dynamicznych, bo ruch czy gest bohatera podbije uczucia i wzmocni napięcie, za to sucha informacja tylko zajmie miejsce i wstrzyma akcję.
Okej, narrację mamy mniej-więcej za sobą, to może czas porozmawiać o stylu. Jest dość okrągły, ładny, staranny, ale nie rzutuje to na stylizację językową bohaterów, która zwykle dopasowana jest do postaci. Inna sprawa, że po tylu rozdziałach jeszcze nie umiem ocenić, czy stylizacje językowe jakoś specjalnie się od siebie różnią. Wuj Emilii brzmiał tak jak Amrod, magister trochę jak wuj Cassandry, a pod niektórymi względami nie różnią się też syn księżnej i sama Emilia. Czasami wdarł ci się w tekst dziwny kolokwializm, na przykład normalnie czy lecieć. O ile sprawdzi się to w przypadku chociażby Willa, Emilii czy księciu Arendisowi zwyczajnie nie wypada.
Z jednej strony prezentujesz ogólne bogate słownictwo, z drugiej – masa u ciebie powtórzeń, które bardzo negatywnie wpływają na twoją jakość. To nie są pojedyncze wpadki, które da się policzyć na palcach. O tyle dziwne, że ich liczba z rozdziału na rozdział wydaje się tylko rosnąć – naprawdę czasem miałam wrażenie, że z redakcją zatrzymałeś się gdzieś na czwartym rozdziale. Już nawet nie chodzi o klasyczne być czy mieć, którymi lubisz budować opisy miejsc i wyglądu. Problem jest znacznie szerszy, a czasem obejmuje nawet całe zdania składowe (przypomina mi się chociażby przykład o zbyt silnym/mocnym ścisku więźnia).
– Skoro już o tym mowa... Muszę tylko szybko...
– Zapomnij! – Eilis wiedziała już, co ma na myśli.
– Lepiej się pośpieszmy – rzekł Amrod. – Już późno, więc lepiej, żeby księżna jeszcze nas przyjęła. // Był już późny wieczór (…).
Za drzwiami ukazała się wielka sala, długa na około trzydzieści kroków. Niezbyt duża w porównaniu z tą, która znajdowała się w stolicy Derenhalii – Thirisvell. // Sala, do której właśnie weszli, była wyłożona marmurem. Po obu stronach równolegle do siebie były okna, które w dzień zapewniały światło.
Słońce było teraz w zenicie i miło grzało ich głowy, gdy postanowili już powoli wracać. Ku zdziwieniu wszystkich jednak, gdy znaleźli się już na dziedzińcu[,] na ich spotkanie wyszło pięciu ludzi. Wśród nich Arendis rozpoznał jedynie lisią twarz Iliusa, który od długich lat był doradcą w Drenlin, reszta jednak była od stóp do głów zakuta w zbroje. Książe nigdy jednak nie widział Iliusa w obstawie strażników (…).
Inne przykłady – ale też nie wszystkie, które dostrzegłam – znajdziesz w punkcie o poprawności. Mam wrażenie, że nie czytasz swojego tekstu na głos i powoli, akcentując zdania według interpunkcji, bo wtedy takie rzeczy wyłapałbyś sam. Pozostałyby tylko jakieś niuanse, które nie wpływałyby na estetykę całości, ale obecnie tak nie jest. Chwaliłam klarowność narracji, jednak trudno pochwalić sam styl.
Jeszcze inna sprawa jest taka, że czasem miałam wrażenie, iż wiem dokładnie, w którym momencie przestawałeś pisać, a potem ponownie siadałeś do tekstu. Pewnie się mylę, ale sugeruję się powtórzeniami pełnych konstrukcji, gestów i, w szczególności, podmiotów. To czasem wygląda tak, jakbyś po prostu zapomniał, że o czymś już wspominałeś:
Chłopak zaśmiał się szorstko tylko i rzekł:
– Uciekaj i lepiej żebym ciebie i tego twojego tłustego dupska już więcej nie widział!
Nie ma innej rady – musisz czytać uważniej. Poprawnie poprowadzona narracja sama w sobie już sprawia, że nie można się zgubić, więc każda taka sytuacja, w której jakby zbytnio ułatwiasz tekst i jego rozumienie, będzie odbierana negatywnie.
Przejdźmy jednak wreszcie do fabuły.
Szczególnie na początku zasypujesz czytelnika informacjami o twoim świecie. Pisałam już o tym: rozmowa w karczmie otwierająca powieść toczy się o polityce, potem bohaterowie idą do księżnej, mamy ekspozycję o polityce, rozmowa z księżną – o polityce; nie będę kłamać – to nudny początek. Prawdopodobnie gdybym znalazła taką książkę gdzieś na półce w bibliotece, przekartkowałabym – jak mam w zwyczaju – pierwszych kilka stron. Widząc tyle nazw własnych, którymi operujesz, jakby każdy już wszystko miał wiedzieć, wróciłabym na okładkę i blurb, szukając informacji, czy to nie jest przypadkiem drugi tom jakiejś sagi. Teraz, gdy przeczytałam cię więcej, mam +/- jasność uniwersum i rozumiem, w jakich okolicznościach toczy się akcja. Ale jednocześnie i tak dokładnie nie pamiętam samego początku i o co dokładnie ludzie pokłócili się w karczmie! Komuś spodobała się brutalna polityka wuja Emilii, tak? No w każdym razie gdybyś tam nieco oszczędził niektórych informacji – nie wpłynęłoby to na ciąg dalszy powieści. Czytelnik i tak przyswaja wspomniane rzeczy gdzieś dalej. To nie jest tak, że chciałeś je wyrzucić z siebie i do nich nie wracać, bo trudno, by sytuacja polityczna krainy, w której dzieje się akcja, nie wpływała na rzeczywistość bohaterów w praktycznie każdej dalszej scenie.
Sama fabuła zaczyna się dość sztampowo – poznajemy bohatera, który wchodzi do karczmy – ale gdy okazuje się, że dzieciaki faktycznie są sierotami przygarniętymi przez legendarnego mistrza miecza, robi się ciekawiej. Jako jednak że sieroty są aż trzy, trudno jest je tak samo dobrze wprowadzić i ukazywać w tekście na równym poziomie. Cieszyłam się, że najczęściej stawiałeś narratora za plecami Willa, którego uznałam wtedy za głównego bohatera, bo to pomagało obrać mi stały punkt i się go trzymać; z jego pomocą wyrywkowo poznałam twój świat, a jednocześnie mogłam spróbować przywiązać się emocjonalnie.
To się jednak nie udało, bo w dalszej części tekstu Willa było za mało, a w tej, w której się pojawił, brakowało jego mowy pozornie zależnej i strony emocjonalnej. Will rzadko coś myślał, rzadko miał swoje zdanie i ukazywał emocje, a jeśli już, to raczej wyeksponowane. W scenie rozmowy księżnej z Amrodem, która działa się w towarzystwie wspomnianego chłopca, ten nie dostał ani zdania perspektywy, a przy ósmym rozdziale zauważyłam, że wcale za nim nie tęsknię, bo za dużo czasu i stron już minęło bez niego. Nie zdążyłam się do niego przywiązać, by cokolwiek wobec niego poczuć i skoro mogę to powiedzieć o Willu, to co dopiero o Eilis i Cedricu…? Być może gdzieś dalej zagrają większe skrzypce – nie mogę tego wykluczyć, bo nie doczytałam tekstu, on się nawet pewnie porządnie zaczął, zresztą omawiane postaci to tytułowe sieroty. Ale abym chciała kontynuować, by się o nich przekonać, musiałoby mi wcześniej zacząć zależeć.
W pierwszych rozdziałach Eilis i Cedric są tylko mało wyraźnym tłem. Eilis to ta, która jest ładna, ale pozornie złośliwa i czepialska, natomiast Cedric to jakiś tam mruk. Czy na początek to wystarczy? Według mnie nie. W scenie, gdy Eilis wchodzi do komnaty Willa, można domyślić się, że dziewczynka przyjmuje rolę opiekunki, natomiast w scenie walki z oprychami Cedric zaczyna przypominać typowego starszego brata, którego zwykle się nie lubi, ale i tak jest się wdzięcznym za to, że zawsze ratuje nam skórę. Mimo wszystko jednak interakcji, by tę wiedzę rozwijać i się w niej upewniać, jest na początku za mało. Obie postaci były mi raczej obojętne właśnie przez brak ich wyraźnych, istotnych perspektyw oraz strony emocjonalnej, a także przez ograniczoną o nich wiedzę. Do teraz nawet nie wiem chociażby, jak długo Will, Eilis i Cedric są pod opieką Amroda. Czy na tyle długo, by w ogóle nie przeżywać swojego osierocenia? Zresztą pal licho, może cała trójka się już uodporniła (choć to też dziwne, że wszyscy w takim samym stopniu i tempie) na wojnę, śmierć, brak dawnej rodziny i życia. Może się już z tym pogodzili i zmierzyli. Ale w takim razie mogliby oddawać jakieś inne emocje, coś na przestrzeni tych stron… poczuć. Na dobrą sprawę po tylu stronach dalej nie wiem, jakie są dokładnie ich stosunki i czy w ogóle długo się znają. Czy są rodzeństwem, kolegami z podwórka…? Fajnie, że to informacja, którą można odkryć z biegiem fabuły, bo budzi ciekawość czytelniczą i jest jednym z powodów, dla których dalsze losy Willa mogą interesować. Z drugiej strony mam wrażenie, że liczysz na to, iż czytelnik, jeśli dasz mu dziesięć postaci, każdą od początku będzie interesował się na takim samym poziomie. Guzik prawda, bo gdy wprowadziłeś Cassandrę, a potem Emilię i księcia, a Will nie pojawił się przez zbyt wiele stron, przestałam brać pod uwagę, że to ktoś ważny.
O relacji sierot mogłabym też na początku wnioskować samodzielnie, gdyby interakcji było między tą trójką trochę więcej. Delikatne hinty pojawiające się co jakiś czas podtrzymałyby zainteresowanie. Tymczasem wchodzę w ich świat z marszu i jestem skonsternowana, bo oto przede mną dzieciaki w podobnym wieku niby się znają, ale narrator zachowuje chłodny obiektywizm w początkowych opisach, sam Will też za rzadko sięga po naturalną mowę pozornie zależną, by dać mi trochę wskazówek, z których mogłabym wnioskować o ich zażyłości. Czasem pojawia się jakieś zdanie typu: Eilis jak zwykle powiedziała to czy tamto i mogę sobie dopowiedzieć, że bohater musi ją znać dość długo. Ale to są ledwo szczątki.
Pamiętam, że w czwartym rozdziale zaskoczyło, ale też ucieszyło mnie pokazywanie historii z innego punktu widzenia, mianowicie z perspektywy księżniczki Cassandry. Jedna zmiana, odrywając się od życia na zamku księżnej, była ciekawą odskocznią. Oczywiście, pisząc z perspektywy, nadal mam na myśli narratora wszystkowiedzącego, który znalazł się w innym miejscu akcji. Krainę masz rozległą, a uniwersum bardzo bogate; widać, że masz je opanowane do najmniejszego szczegółu i dobrze wiesz, co, gdzie i jak. Tylko że Cassandra i scena pogrzebu jej ojca jest idealnym przykładem tego, jak swoją narrację potrafisz przy okazji okropnie wysuszyć. Dziewczyna uczestniczy w pogrzebie i choć opisy wskazują na dość emocjonalne wydarzenie, sama narracja pozostaje nieemocjonalna, a przez to trudno mi Cassandrze jakkolwiek współczuć straty. Nawet jej przemyślenia nad wodą są jakieś takie po prostu puste, nijakie – oczywiste i nic nie wnoszące. Żadnego ładunku emocjonalnego, a więc trudno mi powiedzieć, że z niecierpliwością czekam, by poznać dalsze losy dziewczynki. No bo nie czekam.
Tu nie mogę jednak napisać, że nie podobają mi się twoje opisy. Na przykład wjazd wojsk powracających z fortu do miasta czy opisy miejsc takich jak komnaty – wychodzą ci lekko, płynnie i przekonująco. Wiadomo, nie wszystko musi budzić emocje. Czasami jednak sytuacja ich wymaga, by czytelnik… tak po prostu coś poczuł. Żeby go w czasie lektury coś zakłuło w środeczku… Co ciekawe, nie masz problemu z wywoływaniem uśmiechu (żarty sierot) czy atmosfery raczej miłej (pobudka Willa z jednego z początkowych rozdziałów) albo neutralnej (z tym bym jednak nie przesadzała). Problem robi się wtedy, kiedy czytelnika powinno coś przygnębić lub wywołać napięcie. Moim zdaniem wielokrotnie dałoby się coś takiego obudzić, ale z tego nie korzystasz, bo oddajesz wtedy głos narratorowi relacjonującemu wydarzenie, zamiast postawić go choć na moment, kilka zdań, za plecami postaci, w której głowie rozgrywa się dramat. Dlatego właśnie uważam, że rozdział piąty nie miał odpowiedniej atmosfery. Budowałaś ją relacją – przedstawieniem smutnej ceremonii – bym mogła dowiedzieć się, jak wygląda pogrzeb w tej krainie. Ale mojego smutku nie wywołał bezpośrednio tekst, raczej zrobiła to moja moralna świadomość tego, że pogrzeby zwykle, no cóż, nie są wesołe. Rozdział stanowił źródło informacji o ceremonii, co się chwali, ale zgubiłeś gdzieś prawdziwe emocje. Na moje: dałoby się jakoś połączyć jedno z drugim.
Po rozdziale Cassandry dostałam rozdział piąty, który okazał się opisem uczty (na której nie wiadomo, co jedzono) plus dialogiem o siłach zbrojnych i sytuacji politycznej. Więc po ubogim w emocje rozdziale pogrzebu dostałam… kolejny ubogi w emocje rozdział głównie informacyjny. Na tym etapie, pamiętam, byłam zawiedziona, że ostatnia ciekawa scena dynamiczna i budząca emocje działa się już kawałek temu (nie brałam pod uwagi sceny Emillii uciekającej po parku). Liczyłam, okropnie liczyłam, że szóstka coś wreszcie rozkręci. Że nie tylko będzie mnie informować, ale faktycznie sprawi, że coś poczuję.
Następne rozdziały przedstawiły kolejnych bohaterów i kolejne punkty widzenia. Mamy Emilię i jej magistra, którego imienia nie pamiętam, oraz kolegę – Sailora? Saliona…? (– pamiętam, że kojarzył mi się z Czarodziejkami z księżyca). Najbardziej interesująca w całej notce była postawa króla, który w dialogu Amroda z księżną przedstawiany był negatywnie, ale ostatecznie, o dziwo, okazał się całkiem spoko. Czy to tylko pozory? A może bohater wcale nie jest tak zły, a jedynie – jak na prawdziwego władcę przystało – walczy o swoje terytoria i poszerza granice krainy z myślą o owocnej przyszłości swojej ludności? W końcu każdy prowadzący wojnę wierzy w słuszność swoich przekonań. I nic nie jest czarno-białe. Myślę, że udało ci się to podkreślić, co jest dość oryginalne, biorąc pod uwagę inne młodzieżowe powieści h-f.
Rozdział siódmy znów zaczynamy od czegoś innego – od równie naiwnego co Emilia księcia, który także, mimo przestróg, podejmuje średnią decyzję, której konsekwencje łatwo przewidzieć. Szczytem rozczarowania było dla mnie to, że narrator zdradził mi cel postaci praktycznie na początku rozdziału, zamiast… pozwolić rzeczom tak po prostu się dziać.
Mimo wszystko zaskoczyła mnie postać księcia Arendisa. Nie sądziłam, że będzie on drugą aż tak dziecinną i nieostrożną (zważywszy na okoliczności wychowawcze książąt) postacią pochodzącą z rodziny królewskiej (jako że sceny z Emilią i księciem następują po sobie, pewne podobieństwa rzucają się w oczy bardziej). Jednak, choć przewidziałam tragedię, mowa pozornie zależna księcia oraz początek kolejnej sceny, w której nadal czuł się źle po przeżyciach, przekonały mnie i sprawiły, że wczułam się w postać. To była jedna z ciekawszych scen ze wszystkich przeczytanych, na którą, miałam wrażenie, bardzo długo czekałam. Wprawdzie w dialogu z księżną matką pojawiło się kilka mniejszych ekspozycji, głównie emocji, i trochę lania wody, a dialog był niezgrabny przez wyżej wspomniane powtórzenia podmiotów – mimo wszystko byłam usatysfakcjonowana. Widzisz, ile może dać czytelnikowi choć minimalna dawka uczuć bezpośrednio wywodzących się od bohatera, pokazanych w tekście?
Za to rozdział ósmy był przegadany. Miał miłą atmosferę, ale w sumie to tyle; znów w przód pchał nas tam tylko dialog i tak samo rozpoczął się rozdział dziewiąty. Dopiero jego zakończenie pobudziło moje emocje i sprawiło, że nieco przysunęłam się do monitora w czasie czytania. Przy czym tu tylko krótko wspomnę, że dopiero w tamtym momencie dotarło do mnie, jaki fenomenie dopasowany masz tytuł powieści. Oto do sierot – Willa, Eilise i Cedrica (o których sądziłam, że to ich będzie dotyczyć powieść i więcej sierot nie uświadczymy) – zaskakująco dołączył książę, a i Cassandra straciła już ojca. To co, czekamy teraz tylko na Emilię…? ;)
Wróćmy jednak do tematu. Jeszcze nie zdążyłam porządnie wkręcić się w życie tych wcześniej poznanych postaci z początku tekstu, a tu przeskok za przeskokiem. To nawet nie jest ryzyko tego, że te postaci mi się pomieszają. To coś gorszego – ryzyko, że wprawdzie je poznam, ale nie na tyle dobrze, by mnie zdążyły wszystkie zainteresować. Wydaje mi się, że bezpieczniej byłoby wrócić choć na chwilę do tego, co do tej pory stanowiło czytelnicze constans, czyli do Willa. Zauważ, jak zbudowana jest chociażby Gra o Tron – równie bogate uniwersum. Przez sam początek praktycznie nie ruszamy się z Winterfell, a poznajemy tylko bohaterów, którzy je odwiedzają. Jasne, zmieniają się punkty widzenia – na krótko odwiedzamy chociażby Daenerys w Essos – jednak na tym etapie lektury czytelnik potrafi jasno określić, co tu jest pierwszym wątkiem (w Sierotach… miałam z tym problem). Zaprzyjaźniamy się z dzieciakami Starków, podglądamy dorosłych, zaczynamy uznawać Winterfell za dom, bezpieczną przystań pełną szczerych, wyczuwalnych emocji, więc kiedy przychodzi co do czego, jest nam żal zarówno samego grodu, jak i jego mieszkańców. Tymczasem teraz jestem nieco zmieszana, bo otrzymujemy kolejną perspektywę bohatera, a ja jeszcze nie zdążyłam praktycznie niczego poczuć wobec poprzednich. Okej, lubię sieroty, Will jest spoko, ale nie żywię już do niego głębszych uczuć, bo nie zdążyłam ich z siebie wykrzesać. Sam widziałeś, szczerze przyznałam, że byłoby całkiem fajnie, gdyby ktoś przedarł się przez pałacowe mury i zaatakował dwór. Na moje zwyczajnie się gdzieś spieszysz i nie budujesz tego tekstu tak, by czytelnika do niego przywiązać. Pod tym względem chyba brakło ci autorskiego sprytu i perfidności. Bo, wiadomo, że strata boli mocniej, gdy się do czegoś wpierw zbliży. Ja się wprawdzie zbliżam do twojego uniwersum, ale głównie poprzez informacje o nastrojach politycznych, a nie tak od serca, by było mi obecnie kogokolwiek żal. Jedynie książę zaatakowany przez więźnia wzbudził we mnie szczere współczucie, bo pojawiło się tam kilka naprawdę smacznych fragmentów, no i dość szybko stracił też matkę.
W każdym razie to dlatego twoje początkowe przeskoki do kolejnych postaci mnie martwią – bo one sprawiają, że na tym etapie znam słabiej więcej osób, zamiast lepiej mniejszą grupę takich, które mogłyby mnie zaciekawić. Nie mam swojego constans, nic nie jest bezpieczną przystanią, do której mnie ciągnie. Za dużo danych.
Polecam ci przeczytać moją ostatnią ocenę: [KLIK]. Szeroko poruszam w niej kwestie dotyczące emocji w narracji. Chociaż tam bazowo sugeruję autorce korzystanie z dobroci narracji personalnej, część uwag można śmiało przenieść do twojej narracji – w końcu narracja personalna (POV) zbudowana jest głównie z mowy pozornie zależnej, tymczasem u ciebie chodzi o to, by tę mowę jedynie wplatać, aby bohaterowie nie byli aż tak wysuszeni i czasami nie tylko opisywali, co myślą, ale i wyrażali te przemyślenia fragmentami choć odrobinę stylizowanymi. U ciebie bardzo dużo ładunku emocjonalnego odbierają takie konstrukcje jak: Wiedział, że coś tam…, Miał świadomość, że…, Czuł, że… O, na przykład coś takiego:
Emilia wiedziała, że gdyby nie on niania byłaby dużo bardziej dosadna w swoich słowach. Jednak była pewna, że jej gniew i tak jej nie ominie.
Czasami warto posłużyć się sztuczką i pominąć to puste i suche Wiedziała, że…, a zacząć od wystylizowanego konkretu, by fragment przypominał myśl postaci. Coś w stylu:
Gdyby nie wuj, niania na pewno by się nie powstrzymała, ale teraz…? Teraz nie miała wyjścia. Emilia odwróciła się do niej i spojrzała na nią z podstępnym uśmiechem, jednak gdy zobaczyła jej zdegustowaną twarz – od razu spoważniała.
Gniewu panny Marty nie sposób ominąć.
Dzięki temu pozwolisz czytelnikowi chociaż raz na jakiś czas pochodzić w butach swoich postaci – wejść do ich głów, poznać, co myślą, w jaki sposób myślą oraz co czują. Bez ekspozycji i drętwoty. O tym też piszę w linkowanej ocenie; sądzę, że to materiał, z którego sporo możesz wynieść.
Tymczasem wydaje mi się, że na ten moment nie mam już nic więcej do dopisania. Przepraszam cię, że czekałeś na ocenę tak długo i pewnie omawia ona znacznie mniejszą część rozdziałów, niż się spodziewałeś, jednak w kwietniu przytłoczyła mnie ilość redakcyjnych obowiązków i… kolejna antologia, do której startuję, próbując swoich sił w zupełnie nowej dla mnie stylizacji bizarro (❤). Ale nie chciałam też, by te moje sprawy zmusiłyby cię do dalszego oczekiwania w kolejce. Tym bardziej że uważam, iż początek Sierot Wojny… tak po prostu mógłby być lepszy, bardziej zgrabny i przedstawiający interesujący wyrywek twojego uniwersum, bym mogła się w nim osadzić i z czasem dostawać go więcej. Mniej rozległy, a znacznie bardziej budzący emocje i zainteresowanie świat mógłby (a nawet powinien!) poszerzać się z czasem. Pamiętaj, że im więcej na początku odkryjesz kart, tym więcej energii odbiorca będzie musiał poświęcić, by dotarło do niego wszystko w stu procentach, a i takiej pewności nigdy mieć nie będziesz. Znacznie lepiej, bo bezpieczniej, jest więc dawkować informacje. Wymuszanie na odbiorcy pojmowania szerszego aspektu równa się czytanie w maksymalnym skupieniu, bardzo powoli. Z drugiej strony nawet najmniej ważne fakty potrafisz wklepać mi do głowy łopatą na siłę. Przy twoim tekście się nie odpoczywa, a rozumienie go jest trudne – i mówię to ja, która generalnie uwielbia i chłonie rozległe uniwersa fantastyczne. Jednak powieści fantasy też nie są przecież od tego, by je studiować z uwagą i dialogi czy pojedyncze akapity informacyjne czytać po trzy razy. Zaskakujące jest to, że nadal, po tylu stronach, nie pamiętam żadnej, poza Ceresią, nazwy twoich krain, państw, miast, rodów. Pamiętam imiona postaci – Willa, Amroda, Eilise, Cedrica, Emilii, Dariany, Arendisa i Leviego oraz Cassandry, ale przez tekst przewinęło się znacznie więcej nazw własnych i bohaterów, którzy otrzymali imię. Bardzo często zapominam imienia wuja Emilii, co pewnie sam poznałeś, bo częściej korzystam z tego określenia w ocenie (po prostu nie chciałam już marnować czasu na scrollowanie Wattpada czy oceny), natomiast zupełnie nie pamiętam imienia magistra dziewczynki albo wujka Cassandry. W ogóle nie pamiętam imion tej pary kochanków od Romea i Julii! Albo tego jej kolegi, który miał imię podobne do Sailora… nie, tam chyba były literki poprzestawiane: Saliora? Saliona? I jeszcze wiedz, proszę, że ja naprawdę teraz nie piszę tego dla żartów; zresztą mogłabym się cofnąć w tekście i tego imienia poszukać, ale myślę, że wtedy nie miałbyś mojego problemu zarysowanego tak obrazowo. Mnie samej trudno to pojąć, jak to możliwe, że tak pozornie prosta kwestia jak imiona postaci (które notabene otrzymały część sceny i dialogu, a niektóre nawet swoje backstory!) mogą sprawiać aż taki problem. Przy czym scrollowanie oceny czy stron na Wattpadzie, by coś sobie przypomnieć, było po prostu mocno upierdliwe i też miało swój udział w tym, że trudniej mi się było wczuć w atmosferę co rusz przerywanej sceny.
TL;TR
Wydaje mi się, że założyłeś – jak każdy autor – że twoje postaci i twój świat już od początku są gotowe do lubienia i nie da się tego uczucia gdzieś po drodze zgubić. A jednak: im szybciej i bardziej oddalałam się od Willa i jego wątku w początkowym rozdziale, tym mniej za nim tęskniłam – tym bardziej że praktycznie nie poznałam porządnie jego przeszłości, nie wiedziałam, po co podróżuje z Amrodem, jaki ma charakter, co lubi, jaki ma przede wszystkim cel fabularny i o co w ogóle tam chodzi. Czy to nie dziwne, że backstory otrzymał Salion czy Levi jako postaci poboczne, więc de facto znam je tak samo albo i lepiej niż Willa…? Poza tym twoja fabuła zaczyna się w momencie, gdy bohaterowie zmierzają z wieścią do księżnej – to jest ich cel. A gdy już te wieści jej przekazują, ten cel się wytraca, oni nawet nie dostają nowego questa. Tymczasem Kurt Vonnegut powiedział kiedyś: Każda postać powinna czegoś chcieć, nawet jeśli jest to tylko szklanka wody. Powieść to kawałek wędrówki postaci, ta wędrówka po prostu ciągle musi być ciekawa, choćby i wtedy, gdy na chwilę staje się pasywna i tylko pozornie nic się nie dzieje. U ciebie sceny pasywne pojawiają się szybko i dodają informacji o świecie, ale te informacje nie sprawiają, że świat staje się ciekawszy – sam od siebie. Tu potrzeba czegoś więcej.
Emocji.
Na dzień dzisiejszy? Pozostawiam cię bez noty końcowej. Myślałam nad przeciętnym, ale przeciętne teksty na WS to raczej te, które są bardziej ciekawe niż poprawne technicznie albo trochę wyeksponowane, ale generalnie czytable, natomiast u ciebie dziwnym trafem na technikalia trudno narzekać. Na uniwersum samo w sobie – również. Bardziej poległeś na strukturze tego tekstu, kolejności wypływania poszczególnych informacji na światło dzienne, a to kładzie praktycznie cały początek. Nie wątpię, że dalej jest ciekawiej, tylko… żeby się o tym przekonać, trzeba chcieć czytać dalej. A żeby tego chcieć, trzeba zostać kupionym już od kilku stron.
Nikt przecież nie zacznie cię czytać od środka.
POPRAWNOŚĆ
Jako że dziś Blogger odmawia mi posłuszeństwa i całą ocenę należało formatować od podstaw, wklejam pełną kursyw i pogrubień poprawność do Docsa, którego znajdziesz [TUTAJ]. ;)
A za częściową betę dziękuję Fenoloftaleinie i LegasowK.
Naprawdę, z całego serducha dziękuję za pomoc!!! ... No i też aż współczuję, że musiałaś przez to przebrnąć. Ciężko mi powiedzieć, że zrozumiałem, iż mam wiele do poprawy, bo wiedziałem, że w tekście coś nie leży... Naprawdę, cały czas miałem uczucie, że coś jest nie tak, ale samemu nie potrafiłem tego ogarnąć i zrozumieć co to dokładnie jest. Obecnie osobiście nawet mogę przyznać, że tekst jest kiepski. "Powieść to kawałek wędrówki postaci, ta wędrówka po prostu ciągle musi być ciekawa, choćby i wtedy, gdy na chwilę staje się pasywna i tylko pozornie nic się nie dzieje." Kurcze no ten cytat jest po prostu genialny i pokazuje mi jak dużo przede mną pracy. Stąd też dziękuję za twoją pracę... naprawdę. Czytając Twoją opinię, a dokładnie fragmenty, które mi podsunęłaś, jak miałbym je poprawić, myślałem sobie "Przecież to będzie 100 razy lepsze! Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Genialne!" Uwagi, które mi wyłożyłaś po prostu cudowne i nie sposób się z nimi nie zgodzić. To moje pierwsze dzieło i nie ukrywam, że tak naprawdę dopiero się uczę pisania ;p. Jak to pięknie zauważyłaś, jestem mistrzem łopatologii i dublowania informacji. Co jest najśmieszniejsze, cały czas byłem święcie przekonany (i mówię to z ręką na sercu), że tak po prostu trzeba :D. Dopiero gdy niedawno zrozumiałem, że jednak tak się nie robi, to ogarnąłem, że rzeczywiście w książkach tak nie ma i się za głowę chwyciłem, co ja zrobiłem.
OdpowiedzUsuńZ pewnością będę starał się pracować nad błędami i mam nadzieję, że kiedyś je przezwyciężę. Naprawdę, naprawdę bardzo cieszę się z tej recenzji i jeszcze raz Wam gorąco DZIĘKUJĘ!
Wybacz, dopiero dziś mam dłuższą chwilę, by siąść i napisać odpowiedź. :)
UsuńJeżeli „Sieroty…” to twoje pierwsze dzieło, to powiem ci, że i tak jest dobrze! Wierzę, że wersja ta jest potrzebna, abyś mógł sobie na niej wyklarować przede wszystkim styl i sceniczność. Właśnie to, by początek poskładać ze scen, które napędzą i pogłębią konflikt fabularny wątku, który wpierw wysunie się na pierwszy plan – by już nie zalewać i nie przytłaczać.
Gdybyś nie miał takich obiecujących i smacznych scen dynamicznych jak ta w lochach czy walka Willa z oprychami – można by się zastanowić, czy faktycznie nie lepiej byłoby tę historię opowiedzieć wszystkowiedzącym narratorem, jak zrobiła Le Guin z „Ziemiomorzem”. Jednak u ciebie… widać te smaczki, widać, że masz ogromny potencjał i generalnie wiesz, na czym polega pisanie rozrywkowych powieści osadzonych w fantastyce. Kończy się spokojny okres międzywojenny, a zaczyna się dziać i warto to napędzać odpowiednim stylem; i już po tekście widać, że generalnie o tym wiedziałeś, tylko czasami jakby zapominałeś i cofałeś do mało ryzykownych i grzecznych metod szkolnych, przypominających wypracowanio-streszczenie. Niepotrzebnie!
Jeśli napisałeś cały pierwszy tom, to znaczy, że wiesz już, jak to będzie prowadzone fabularnie i jak się skończy oraz poznałeś dość dobrze swoich bohaterów. Teraz na podstawie tej wiedzy łatwiej będzie ci nanosić poprawki i skonstruować początek, który chwyci za serducho. :D Nie musisz przecież całego projektu pisać zupełnie od nowa, choć niektóre akapity zapewne aż będą prosić się o przepisanie. Wtedy pamiętaj, by nie bać się nowych wyzwań, jakimi mogą okazać się chociażby krótkie sceny retrospekcji, brutalne wycinanie ekspozycji (i zastępowanie ich konkretnymi czynami postaci). A także stylizowanie akapitów na mowę pozornie zależną. Sam narrator wszystkowiedzący jest z reguły nieciekawy, gdy mowa o powieści wielorozdziałowej. Tak, okej, można próbować też napisać drugie „Ziemiomorze”, które jest technicznie ładną ględą, ale w dzisiejszych czasach, gdy styl i narracje się rozwijają, zmieniają, dostosowują do aktywnych odbiorców, takie coś trudniej „sprzedać”. Poza tym u ciebie już zaczęło się dziać, i to ostro; „The queen, my lord, is dead”.
Pod tym względem znacznie bliżej ci do George'a R.R. Martina niż do Le Guin. Delikatne POV-y dużo potrafią zdziałać, wnieść emocji i rozbudzać ciekawość odbiorców – w końcu dzięki takim fragmentom stylizujesz te postaci i osadzasz je w świecie jako aktywne. Postaci już same w sobie masz ciekawe (chociażby ich streszczone backstory świadczą o ciekawych sylwetkach psychologicznych), ale trzeba to jeszcze oddać. To jest najtrudniejsze, ale efekt końcowy satysfakcjonuje najmocniej.
Życzę ci powodzenia w pracy z tym i innymi tekstami oraz liczę, że wrócisz, gdy coś już się w „Sierotach…” pozmienia. Chciałabym spróbować zaprzyjaźnić się z twoim światem jeszcze raz, gdy będzie bardziej przystępny dla współczesnego odbiorcy. <3
Gratuluje autorowi dystansu do siebie i umiejętności cofnięcia się o krok w swoim dziele, spojrzenia na niego krytycznie, merytorycznie. Sama pracuję z Alicją i nieraz muszę walczyć z moim ego, by się z czymś zgodzić, ale wiem, że zawsze jej podpowiedzi mają sens ;) żebym tylko miała czas wszystkie je wdrażać. To inna bajka...:)
OdpowiedzUsuńŻyczę powodzenia w przeróbkach :)
Awww! :) Dzięki za rekomendację i bardzo doceniam, że uważasz, że moja robota ma sens. :D
UsuńWidzimy się na docsach!