Katowice Skyline [źródło]
Tytuł: Dezercja z miejsca zbrodni
Autorka: A.L. Cream
Gatunek: kryminał, fantasy, humor
Ocenia: Skoiastel
BLURB i TO NIE PROLOG
Wiecie[,] skąd pochodzi nazwa tego miasta, Katowice? Pierwszy człon „Kato" pewnie dobrze się wam kojarzy, chodzi po prostu o kata. Natomiast druga część słowa, zwykle ignorowana przez zajmujących się toponimią, to skrót. Po rozwinięciu brzmi on „wilkołaki i czarownice". Kiedy połączymy obie części rozwikłanej nazwy, otrzymamy „Kata wilkołaków i czarownic". Mnie.
Podoba mi się. Etymologia nazwy miasta faktycznie nie jest dobrze znana i z góry ustalona; robiąc research, też dowiedziałam się, że prawdopodobnie chodzi o ziemię rodziny pewnego kata, karającego ludzi śmiercią przez stryczek. Wykorzystanie tego i dopisanie fantastycznego backstory o słowiańskich wiedźmiach to świetny, przewrotny pomysł. Dalsza część blurbu zresztą też jest przewrotna:
Kiedy dezerteruje ze służby, wydaje się, że nic złego z tego nie wyniknie. Przecież nie dojdzie nagle do serii zagadkowych morderstw, potężny czarodziej nie stworzy nieśmiertelnego na swoich usługach, a miastu nie zacznie zagrażać krwiożercza, narwana wampirzyca. Prawda?
Szczerze mówiąc, zżera mnie ciekawość, co z tego wyniknie. Już teraz czuć, że tekst ten będzie bogaty w humor, który lubię, ponadto akcja dzieje się w Katowicach, które po prostu uwielbiam. Nie mogę się doczekać!
Jak stąd do Mississipi
Missisipi albo Mississippi. [Klik].
Jak się przeziębię[,] to obiecuję, że złożę wniosek o wcześniejszą emeryturę.
Mamroczę zaklęcie i napastnik odlatuje pięć metrów w tył. – Takie zaklęcie to ciekawa kwestia. Żałuję, że nie została pokazana wypowiedzią dialogową.
– Myślisz, że się ciebie boję, piesku? – kpię. [akapit] Nie reaguje, jakby na coś czekał. – Po wypowiedzi dialogowej w dopisku narracyjnym powinno pojawić się tylko to, co dotyczy postaci mówiącej.
Ale jeżeli pochodzi z miasta, to czemu mnie zaatakował? Nie zdążam jednak się nad tym zastanowić, bo wilkołak ponownie się na mnie rzuca. – O, a tu możesz wyrzucić wilkołak. Dla płynności.
Uchylam się i wyprowadzam cios nożem, trafiając go w bok. Myślę, że to powinno go spowolnić, jednak wilkołak zachowuje się tak, jakby w ogóle tego nie poczuł. – Może tak: Uchylam się i wyprowadzam cios nożem. To powinno go spowolnić, jednak zachowuje się tak, jakby w ogóle tego nie poczuł. W końcu masz narrację pierwszooosbową, a więc myśli bohatera możesz przekazywać nią wprost; przecież i tak siedzę cały czas w jego głowie.
I znów nie musisz powtarzać, że chodzi o wilkołaka. W scenie bierze udział tylko on i Jack, więc dla mnie jest jasne, kto nie poczuł ciosu, który wysunął główny bohater.
Nagle wilkołak strzyże uszami i obraca pysk w kierunku, z którego dochodzi niesłyszalny dla mnie dźwięk. – Ale skąd Jack wie, że to jakikolwiek dźwięk, skoro go nie słyszy? Może, skoro leży na ziemi, nie widzi, że wilkołak coś dostrzegł (na przykład ruch w jakichś krzakach i teraz strzyże uszami, by to też usłyszeć)? Pobudek strzyżenia uszami może być wiele, będą jednak dla Jacka niewiadome lub będzie się ich próbował domyśleć, to jednak nie brzmi jak domysł, a stwierdzony fakt. Poza tym czy Jack ma czas się nad nim zastanawiać, będąc w dość kłopotliwej sytuacji?
Nie jestem pewien[,] czy pocisk przebił się przez zbitą sierść, więc wypalam jeszcze w jego głowę. Z przyłożenia. – Generalnie wiesz, o co chodzi z dynamicznymi opisami akcji i to się chwali. Mamy krótkie zdania, dominację czasowników, nie lejesz przy tym wody. Jest lekko i płynnie. Dobrze się czyta. Przejrzyj jednak rozdział pod względem powtórzeń spójnika „i”. Wyszukaj go (koniecznie ze spacją przed i po nim) za pomocą CTRL+F. I co, dużo, nie? Za dużo. Spójrz chociażby tu:
Jeżeli to przeżyje, to znaczy, że nic go nie zabije i lepiej, żebym stąd spadał. Chowam pistolet i podnoszę nóż, który nie wiedzieć kiedy upuściłem. I znów słyszę szelest. Patrzę na wilkołaka, ale on leży spokojnie. Dźwięk narasta i zza drzew ktoś wybiega. – W wielu konstrukcjach da się go po prostu pomijać. Możesz, na przykład, napisać: Jeżeli to przeżyje, to znaczy, że nic go nie zabije; lepiej, żebym stąd spadał. Chowam pistolet i podnoszę nóż, który nie wiedzieć kiedy upuściłem. I znów słyszę szelest. Patrzę na wilkołaka, a on leży spokojnie. Dźwięk narasta, ktoś wybiega zza drzew.
Sama widzisz, że wymieniam tak właściwie drobiazgi. Jak na narrację pierwszoosobową, za którą, cóż, nie przepadam (w dodatku pisaną w czasie teraźniejszym – to zupełnie nie dla mnie) zaskakująco dobrze się bawię. Jest przede wszystkim lekko, a stylizacją oddajesz charakter Jacka (faktycznie, typowy malkontent). Oddajesz to nim… całym. Również zachowaniem, no bo czy po takiej akcji Jack nie powinien incydentu zgłosić? Zadzwonić gdzieś? Sam jest na patrolu, więc być może nie ma uprawnień, by opuszczać teren, w którym stacjonuje, aby pobiec za dziewczyną, ale może jednak powinien kogokolwiek poinformować, że nawiała mu podejrzana typiara?
Kur-rzecinki
Mam lekki dysonans. Jack po patrolu idzie do siedziby i mówi o tym tak:
Muszę się tutaj zgłosić po każdym patrolu, tak jak każdy inny łowca. Zdać raport, wysłuchać pochwał albo ostrzeżeń (ja słucham głównie gróźb), a potem albo wraca się do domu, żeby odpocząć przed następnym patrolem, albo zostaje się przydzielonym do jakiegoś śledztwa. – Wiesz, jak to wygląda? Jakby sam to sobie tłumaczył. A przecież to wszystko wie – to część jego rutyny. Suche informacje mogłaś nieco spersonalizować. Oddać tak, jakby Jack o nich myślał naturalnie; że, na przykład, nie cierpi zdawać raportów. Albo że to jak w banku, że znowu mu się oberwie… Że nie może doczekać się, aż wróci do domu lub, co gorsza, znowu coś mu przydzielą. Samo: muszę się tu zgłosić nie brzmi przekonująco ani naturalnie. Jakby Jack dobrze wiedział, że jest tylko bohaterem książki i ma przed sobą czytelnika, którego należy poinstruować. Sam siebie instruować nie musi.
Patrzę na zegar, [przecinek zbędny] wiszący między windami.
Kiedy w końcu docieram na trzecie piętro, uderza we mnie fala podniesionych głosów. Łowcy biegają w tę i we w tę po korytarzu, krzycząc coś do siebie i rzucając dokumentami.
– Jack! – woła ktoś i kiwa na mnie ręką, znikając za drzwiami po lewej stronie. Idę za nim do niewielkiego pomieszczenia, gdzie gnieździ się już dziesięciu innych łowców. – W scenie dynamicznej – walki z wilkołakiem i dziewczyną – postawiłaś na czasowniki i odpowiednie tempo, nie skupiając się na niczym innym. Wydawało mi się, że pisałaś tak celowo, aby oddać ten dynamizm i że nie ma na nic innego czasu. Tu natomiast Jack na początku się nie spieszy, natomiast narracja nadal nie zwolniła tempa. Dużo czasowników, mało strony emocjonalnej. Mamy na przykład fragment, w którym Jack czeka piętnaście minut i nic nie robi; to dobry motyw, by przekazać mi trochę jego myśli i emocji. Za chwilę słyszy on krzyki, ktoś go woła, a nie oddajesz na przykład jego zaskoczenia albo myśli w stylu: dlaczego ktoś coś znowu ode mnie chce? Nie wiem, co Jack ma w głowie, czy zna osobę, która go gdzieś zaciąga. Nie zastanawia się, gdzie ma iść i co się będzie z tym wiązało. Nie przetwarza danych = nie myśli. Masz narrację pierwszoosobową, a nie narratora wszystkowiedzącego, czyli obiektywnego reportera, a zaczynasz przedstawiać scenę bardzo mechanicznie, skupiając się na czynnościach wykonywanych przez postać. Brakuje w tym wszystkim Jacka. Nie może tak być.
Być może chcesz tym pokazać, że Jack ma wszystko gdzieś i interesują go tylko czyny. Ale tego też w tekście nie ma. Narracja pierwszoosobowa trwa cały czas i cały czas naprawdę powinna oddawać przemyślenia bohatera o wszystkim, co go otacza i co się wokół niego dzieje. Jak na razie dzieje się to ledwo wyrywkowo.
Cofnąłbym się, gdybym miał możliwość. Ale, po pierwsze, za plecami mam ścianę łowców, a po drugie jego wzrok przyszpilił mnie do podłogi. Dosłownie. Milczę, wlepiając spojrzenie w jego czerwoną, wykrzywioną wściekłością twarz. – Gdyby Jack był realnie przyszpilony do podłogi, nie wiem, czy miałby czas na przemyślenia o tym, że ktokolwiek się za nim znajduje. Jeżeli Dowódca mierzy się z nim wzrokiem, a Jack, kolokwialnie, robi przez to pod siebie, czy jego myśli powinny świadczyć o czymkolwiek innym?
Przy okazji, dlaczego Dowódcę zapisujesz od wielkiej litery? Czy to pseudonim, coś zamiast imienia? A może Jack w ten sposób oddaje dowódcy szacunek? To dziwne, biorąc pod uwagę, że nawet słowo papież zapisuje się przecież od małej litery.
Rozumiem, że Pan Dowódca ma tendencję do przekleństw, ale mam wrażenie, że i tak trochę przesadziłaś z groteską w tę stronę. Nie chodzi o to, że jest niesmacznie, ale po prostu wychodzi trochę sztucznie. Nawet biorąc pod uwagę, że do przeklinania gość ma realne powody.
Jack odmaszerowuje do stolika z dokumentacją i przygląda się jej jakby nigdy nic. Nie zadaje sobie w głowie pytań, o co chodzi, w ogóle nic nie myśli, tylko wykonuje czynności. Przedstawia to, co widzi na zdjęciach, ale nie idą z tym w parze żadne jego przemyślenia, nawet takie mówiące, że teraz się porobiło, przesrane, bo pewnie Dowódca dokopie im roboty. Z tego mogłabym chociaż wnioskować, że Jack już wiele trupów widział na zdjęciach, nie robią one na nim wrażenia i nadal nie chce mu się pracować, a najważniejsze – wrócić szybko do domu. Za to gdyby Jack zadał sobie pytanie, czy zgon faktycznie spowodowany jest jego zbyt szybkim zakończeniem patrolu – dowiedziałabym się, że może nie jest aż tak skostniały i jednak choć trochę się przejął. Gdyby wybałuszył oczy albo podniósł brwi, poznałabym w nim zaskoczenie albo zwykłe zainteresowanie sprawą. Ty jednak nie wskazujesz nic takiego – zupełnie pomijasz jego perspektywę, a oddajesz tylko to, co jest na zdjęciach. A przez to znów brakuje Jacka i jego strony emocjonalnej. Nawet jeśli gość jest oschły – to też trzeba pokazać.
Nim biorę do ręki następne zdjęcie[,] przez głosy podenerwowanych łowców przebija się krzyk Dowódcy.
–[spacja]Już wystarczająco gapiliście się w te papiery[,] kurwa! – wrzeszczy [ten krzyk?], patrząc na mnie wymownie. – (…) A wiecie dlaczego[,] kurwa? – pyta niemal słodko. – Bo Jack zdezerterował!
(…) - Jak się nie sprawisz[,] to osobiście dopilnuję, żeby twoja dezercja wpieprzyła cię na resztę życia do pierdla. – Myślnik zamiast dywizu.
Dalej faktycznie okazuje się, że wszystko jest winą Jacka, ale ten nawet o tym nie myśli. Nie zastanawia się nad słowami, które słyszy, jakby go tam wcale nie było. Później, gdy Dowódca każe im wziąć się do roboty, bohater zmienia miejsce akcji i tak po prostu opisuje mi kostnicę, jakby nigdy wcześniej w niej nie był:
Kostnica to sterylne, wyłożone białymi płytkami pomieszczenie, znajdujące się w piwnicy budynku. Na środku stoją metalowe stoły, niektóre przykryte prześcieradłami. – Jego opis jest suchy i nic, poza wyglądem kostnicy, nie mogę z niego wywnioskować. A tak naprawdę w narracji pierwszoosobowej nie miejsce akcji jest najważniejsze, tylko bohater, który się w nim znajduje. Ogólnie narracja pierwszoosobowa zawsze stawia bohatera na pierwszym planie, cała reszta to kumulacja jego wniosków i przeżyć. Jeśli więc Jack jest w kostnicy, opis powinien przedstawiać Jacka skojarzenia i wrażenia. Bardziej niż to, jak wygląda kostnica, Jack mógłby mi powiedzieć, jak się czuje w tak sterylnym miejscu. Jeśli chcesz opisać, że kostnica znajduje się w piwnicy, możesz przytoczyć to, jak Jack narzeka, że musi tam zejść. Jeśli chcesz opisać, że kostnica ma białe płytki – możesz przytoczyć, że Jack takie same ma w swojej łazience, tylko ogólnie tam czasem gorzej śmierdzi. Jeśli chcesz opisać, że stoły są metalowe przykryte prześcieradłami – Jack może zauważyć, że widział to na jakimś filmie. Cokolwiek. Bo teraz z jednej strony opis w stylu: tu jest to, a tam stoi to – świadczy o tym, że Jack tłumaczy, co widzi, bo jest gdzieś pierwszy raz. Z drugiej strony, gdyby Jack jeszcze nigdy nie był w kostnicy, pewnie tym bardziej przytoczyłabyś, jak się czuje w środku, w obecności tylu trupów. Odczuwa dyskomfort czy jest mu całkiem przytulnie?
Na jednym z nich dostrzegam ciało wampira, przy którym stoi Idalia. Dziewczyna odwraca się, kiedy wchodzimy. Ta pół-łowca, pół-czarownica pracuje w kostnicy[,] od kiedy skończyła osiemnaście lat. Teraz ma dwadzieścia pięć (…) – skąd Jack to wie? Z jednej strony nie przepada za swoją pracą, z drugiej – interesuje się pracownikami. Czy może tylko pracownicami? Może ta interesuje go szczególnie? W takim razie czemu przedstawia ją tak oschle, reportersko?
Nie służy ci narracja pierwszoosobowa. Myślę, że jeszcze trochę o tym popiszę, a potem w podsumowaniu podrzucę ci kilka ocen, w których na podstawie innych tekstów badałam te same problemy. Wierz mi, jest ich całkiem sporo.
Zamykam oczy, usiłując przetrawić to, co właśnie usłyszałem. Wracają do mnie wczorajsze wydarzenia. Atak wilkołaka odpornego na srebrny nóż, potem narwana dziewczyna z lasu, a teraz to. Młody, zdrowy wampir ginie od skaleczenia. Co się tu dzieje? – Dobrze. Nareszcie dostaję pełnoprawną perspektywę Jacka. Tylko czemu tak późno?
Jest zjawiskowa, jak zawsze. Jej kręcone, rude włosy rozsypują się na ramiona, a zielone oczy patrzą przenikliwie. W seledynowej sukience wygląda bardziej na elfa, [przecinek zbędny] niż na czarownicę. Pstryka palcami i miękko opada na podłogę. (…)
– Dowódca ujął to nieco inaczej – śmieje się czarownica. – Do kostnicy przychodzi Lena i Jack nazywa ją zjawiskową. Zwraca na nią uwagę, w jakiś sposób pewnie dziewczyna mu się podoba, dlaczego więc zdanie dalej określa ją w dialogu tylko czarownicą? To bardzo obiektywne zagranie, tym bardziej że Jack zna jej imię. To tak, jakbym ludzi, których znam – być może nawet swoich przyjaciół – określała w swojej głowie ich zawodem, nie sądzisz? Nienaturalne.
[Edit: W dalszej części tekstu Jack ani razu już nie zwraca na Lenę uwagi, więc nie wiem, skąd teraz ta zjawiskowość. Wręcz przeciwnie, bohaterowie skaczą sobie do gardeł].
Bardziej martwy niż zwykle
Martwi mnie również kwestia Emila. Jack spędził z nim już trochę czasu, a nie mam pojęcia, co o nim myśli. A przez to nie wiem, jaki stosunek ma do tej postaci. Czy za nią przepada, czy nie?
Chyba, [przecinek zbędny] że wampiry.
Dźgnąłem go srebrnym nożem, a potem wpakowałem mu srebrne kule w głowę. Jak widać, nie bardzo się tym przejął. On też mnie nieźle poharatał – dodaję, przypominając sobie, jak wczoraj opatrywałem krwawiące ramię. – Czy na ziemi lub wygniecionej ściółce, o której pisałaś, nie widać krwi? Nie tylko tej z rany na ramieniu, ale przede wszystkim tej należącej do wilkołaka. Jeśli Jack przestrzelił mu głowę i to z przyłożenia, krwi musiało być na ziemi całkiem sporo. Do tego wilkołak też dostał nożem. To byłyby lepsze dowody działań Jacka niż rana na jego ręce.
– Pewnie już się zagoiło – mówię, bo kiedy rano zakładałem opatrunek[,] rana była lekkim draśnięciem. Mimo to zaczynam ściągać kurtkę.
Rany łowców leczą się samoistnie i zwykle nie trwa to nawet doby. Wyjątkiem są te zadane srebrnym narzędziem. Bo chociaż jako jedyni magiczni jesteśmy odporni na srebro, to gojenie się takich obrażeń trwa jakiś tydzień.
Po podwinięciu rękawa moim oczom ukazuje się zakrwawiony bandaż. Szybko go odwijam. Rana jest zaogniona i sączy się z niej krew.
– Co do jasnej...? – klnę zdziwiony.
– Wygląda[,] jakbyś dostał srebrem – mówi Emil, patrząc na pięć kolein wyżłobionych w moim ramieniu przez wilkołaka.
Raz: czy to nie dziwne, że Jack tego… nie czuł? Nie zwracał uwagi na to, że coś nie halo dzieje się z jego ręką dość długi czas? Tym bardziej jeśli wcześniej zauważył, że miał zdolność szybszej regeneracji. Rana, która była zaogniona, nie sprawiała mu bólu albo chociaż dyskomfortu?
Dwa: skoro w dialogu Emil zauważa, że Jack pewnie dostał srebrem, dlatego rana wygląda tak źle, nie musisz mi wpierw tłumaczyć tego ekspozycją. Zresztą powinna zniknąć z tekstu również dlatego, że masz narrację pierwszoosobową, a w niej bohater nie powinien sobie tłumaczyć jak dziecku tego, co już wie.
Trzy: na tej samej zasadzie śmiało możesz darować sobie ekspozycję o tym, że rany łowców leczą się samoistnie. To również da się wywnioskować z dialogu – Jack sam przewiduje, że rana pewnie już się zagoiła, a potem jest zdziwiony jej stanem. Wiem, że dostał mocno i wiem, że od tamtej chwili nie minęło wcale dużo czasu, więc jakby potrafię sobie dopowiedzieć, że łowcy się regenerują.
Cztery: Jack od samego początku nie zmieniał bandażu, a przynajmniej o tym nie wspominałaś. Mimo to piszesz, że bandaż przesiąkał, a z rany, mimo upływu czasu, wciąż sączyła się krew. Dlaczego nie spłynęła wzdłuż ręki albo nie przebiła kurtki wcześniej? Bandaż to nie jest gruby materiał, który zatrzymałby krew na tak długo, jeśli ta wciąż płynie. To, że Jack zauważył to akurat teraz, brzmi jak imperatyw.
Pięć: nie musisz pisać, że rany zadał wilkołak – że zrobił to pazurami i w ramię. Przecież to wszystko już wiem, uczestniczyłam w tamtej scenie. Wystarczyłoby, gdybyś zdanie zakończyła na: pięć wyżłobionych kolein. Kropka.
– To nie był wilkołak – mówi.
– To znaczy?
– Mówisz, że był odporny na srebro? – pyta Lena, ignorując moje pytanie. – Ten dopisek narracyjny nic mi nie daje. Widzę, że Lena pyta, bo widzę wykrzyknik, widzę też, że ignoruje, bo nie udziela odpowiedzi na pytanie Jacka. Postaraj się, aby dopiski przekazywały też nowe informacje. Nie zawsze, bo przecież zwykłe powiedział też jest jak najbardziej w porządku, ale w twoim tekście brakuje mi dopisków, w których zawierają się też inne detale budujace scenę. Może jakiś opis sensoryczny, poruszający zmysły? Albo przytoczenie tego, co robił Jack? Na przykład jak reaguje, gdy nie otrzymuje odpowiedzi? Przewraca oczami? Macha ręką, bo przestaje mu zależeć? A może naciska, by usłyszeć to, co chce? Dalej tak samo:
– To wilkołakiel.
–Wilko... Co? – Jestem zdezorientowany. – No dobrze, widzę tę dezorientację po zadanym pytaniu. A jak jeszcze możesz ją ukazać w dopisku, aby jej nie eksponować? Może Jack mógłby zmarszczyć brwi albo pomyśleć coś na wzór: ale o co chodzi?
Plus nie wiem, dlaczego zdarza ci się nagminnie gubić spacje po myślnikach w dialogach.
Trzeba było uważać na lekcjach w akademii łowców. Albo chociaż raz wziąć do ręki podręcznik.
–Wilkołakiel to wilkołak zmieniony czarem – tłumaczy Lena, przerywając mój potok samokrytyki. – Nie nazwałabym tego potokiem – Jack powiedział ledwo dwa zdania. Jeśli myślał coś więcej i karcił się bardziej, szkoda, że tego nie oddałaś. Jeśli nie – czy nie przesadza? Jeśli przesadza celowo, czy to pasuje do jego sylwetki psychologicznej? Jack od początku tekstu prezentuje się jako ktoś, kto na wiele rzeczy po prostu ma wywalone.
– Bo jeśli nie[,] to znaczy, że po mieście grasuje nieśmiertelny (…).
Notka o tym, kim są łowcy i jakie mają skille pasywne to ekspozycja w najczystszej postaci. I znów: czemu Jack to wszystko tłumaczy… sam sobie? Że w rzeczywistości jesteśmy hybrydą, Frankensteinem złożonym ze zdolności innych istot magicznych, wymieszanych w różnych proporc[j]ach i najczęściej bardzo osłabionych. Jesteśmy silni, ale nie silniejsi niż wilkołaki, potrafimy rzucać tylko najprostsze zaklęcia i jesteśmy nieśmiertelni... dopóki ktoś nas nie zabije.
Zastanów się, jak to przekazać, by nie wyglądało tak sztucznie. Pamiętaj, że masz na to całą książkę. Nie musisz odbębniać wszystkich danych już w pierwszej chwili – czytelnik jest cierpliwy. Poczeka albo, co lepsze, sam zacznie wnioskować, musisz mu tylko dać odpowiednie wskazówki. Na przykład to, że Jack jest nieśmiertelny, bo się nie starzeje, mogłoby wyjść w przypadku jakiegoś żartu sytuacyjnego o tym, że dziś jest dokładnie tak samo młody jak wczoraj. A to, że łowcy dzielą umiejętności stworów? Zakładam, że w tekście pojawi się kilka starć i poznam różnych łowców i ich umiejętności. To mi powinno wystarczyć, bym mogła sama dostrzec, że ich moce się od siebie różnią i przypominają moce różnych innych istot. Ewentualnie coś takiego dałoby się przemycić w dialogu, najprostszym w stylu: a ty co tak w ogóle potrafisz, huh?
(…) i zdolność uziemiania wzrokiem. Chociaż ostatnio zaczynam się zastanawiać[,] czy nie wykreślić tego drugiego z listy. – O, tu na przykład wystarczyłoby, by kilku łowców tego użyło. Widzisz, na początku myślałam, że Dowódca po prostu jest taki groźny i ten wzrok to taka metafora. Teraz tej samej sztuczki użył Emil i już mi coś świtało, że pewnie chodzi o umiejętności łowców… jeszcze raz i wszystko stałoby się jasne. Ale już nie musi, bo pękłaś pierwsza i po prostu zdradziłaś tę niespodziankę.
Inna sprawa, że Jack przed chwilą krzyczał i widać było, że jest bardzo zainteresowany sprawą oraz wilkołakielem. Tymczasem swoje zaskoczenie i dociekliwość przerywa na rzecz tej wyżej wspomnianej ekspozycji. A przez to wytraca się również klimat i gubię emocje, które przed chwilą przeżywał Jack. Ciężko uwierzyć, że odpuścił temat nieznanego stwora, by przypomnieć sobie, jakie ma umiejętności (on, czyli Jack, nie – wilkołakiel). To kolejny powód, by tę ekspozycję tak zwyczajnie wyciąć.
To samo robi Lena, szukając pozostałości rzuconych czarów i dużych dawek mocy, tak samo, jak w miejscu mojego starcia z wilkołakielem.
Dlaczego bladolicy prawie w ogóle się nie bronił? – Dziwny synonim. Czy w twoim uniwersum tak się ogólnie mówi na wampiry, czy raczej Jack sam to sobie wymyślił? Jeśli jest w tym jakiś sarkazm, nie czuję go. Bardziej wygląda, jakbyś po prostu unikała powtórzenia: wampir. Może: krwiopijca byłoby mniej… archaiczne, dopasowane do kolokwialnej stylizacji Jacka?
Odrzucam tę hipotezę[,] przypominając sobie analizę jego ciała na stole sekcyjnym.
–[spacja]Zdecydowanie wilkołakiel – słyszę.
Lena skończyła oględziny miejsca zbrodni.
–[spacja]Ładunek mocy, jakby urządzono tu sabat – dodaje czarownica.
Luźna sugestia – mogłaś w sumie zapisać tak:
– Zdecydowanie wilkołakiel – mówi. Kończy oględziny miejsca zbrodni, po czym dodaje: – Ładunek mocy, jakby urządzono tu sabat.
–[spacja]Jak wrócimy do siedziby[,] spróbuję poszukać czegoś o wilkołakielach.
–[spacja]Albo był osłabiony – mówi Lena, która badała ciało tylko pod kątem użytych zaklęć. – Nic mi to nie mówi. Co dokładnie robi Lena z ciałem? I w ogóle skąd Jack wie, że takie ma zamiary? Czy zna się aż tak dobrze na jej pracy?
Od teraz przestaję zwracać uwagę na brak spacji po myślnikach w dialogach.
Nie był ranny, [przecinek zbędny] ani głodny. On... – Ciekawostka: zamiast stawiać trzy kropki, możesz tworzyć wielokropki redaktorskie za pomocą komendy ALT+0133.
– Czym on się karmił? Nie widzę tu żadnego wyssanego.
„Wyssani" to ofiary wampirów, które zginą na skutek ich pożywiania się. – Naprawdę nie musisz tego dopowiadać. Łatwo się domyślić, o kim mowa.
A ja nawet wiem, [przecinek zbędny] gdzie, ponieważ wczorajszej nocy mało nie wydrapało mi twarzy.
Mimo nieustępujących problemów z narracją pierwszoosobową i ekspozycją – którą mogłaś sobie darować, ponieważ potrafię sama wnioskować z tekstu – plot fabularny o dziewczynce ładnie się rozwija i intryguje. Mam jednak dziwne wrażenie, że przez to, że wytracasz perspektywę Jacka i nie zawsze zwracasz uwagę na jego emocje, tekst jest trochę pusty. Weźmy pod uwagę na przykład postaci Leny i Emila. Niby wzięli udział w scenie, coś robili, ale kompletnie nie umiem sobie ich wyobrazić w działaniu. Lena coś bada, ale nie wiem jak. Emil czasem rzuci kilka zdań, ale w sumie to nie za bardzo miał co robić; właściwie mam wrażenie, że gdyby go nie było, tekst nic by nie stracił. Nie były to w tej notce dla mnie realne postaci, a przewijające się imiona. Nie wiem, co Jack myśli o swoich towarzyszach ani dokładnie nie poznałam ich zachowań, więc nie potrafię sama wyrobić sobie o nich żadnej wstępnej opinii. Są mi obojętni i mam wrażenie, że nie posiadają charakterów. No dobra, może o Lenie jeszcze da się powiedzieć, że wydaje się być trochę jak Hermiona – po prostu jest mądra i potrafi wykorzystywać swoją wiedzę. Ale Emil?
¯\_(ツ)_/¯
Gorzej niż martwy
Streściłem Lenie i Emilowi resztę wydarzeń z nocy mojej dezercji. – Wiem, że to wpłynęłoby znacząco na fabułę, ale czy skoro Jack też był notkę wcześniej zainteresowany wilkołakielem, to nie powinien już dawno opowiedzieć towarzyszom całej sytuacji? Skoro prowadzą śledztwo, jego milczenie do tej pory wyglądało tak, jakby był sabotażystą.
Za to nie mogę nie pochwalić tego fragmentu. W końcu dostaję Jacka w całej jego okazałości i porządnie poprowadzoną narrację:
Kiwam głową. Patrzy na mnie wzrokiem pełnym potępienia. Mogłaby sobie darować – nie czuję się winny.
– Coś jeszcze? – pyta Emil, omiatając spojrzeniem miejsce zbrodni.
Człowiek-zagadka nie może normalnie sformułować pytania! Jestem zły. A bycie złym to najlepszy dowód na to, że czuję się winny. Niech to cholera!
Niestety kolejny dialog z właścicielami klubu znów jest suchy. Jack relacjonuje tylko: ktoś powiedział to, ktoś inny warczy, a ktoś jeszcze pyta o coś słodko. Nawet jeśli główny bohater milczy i tylko się wszystkiemu przygląda, relacja nie powinna być taka jałowa. Odbieram to tak, jakbyś się spieszyła. Jakbyś do tej pory pisała wszystko w narracji trzecioosobowej i nie przestawiła się jeszcze na inny typ, robisz to jedynie wyrywkowo. Poza tym nawet w narracji trzeciosobowej prowadzonej obiektywnym narratorem wszystkowiedzącym powinny pojawić się jakiekolwiek opisy pomagające mi się rozeznać. Tymczasem wiem, że stoję przed klubem, z którego sypie się tynk, ale co dalej? I jak w ogóle wyglądają wilkołaki?
No i samo to, że Jack wciąż nazywa Lenę, którą zna i z którą przyszło mu pracować, czarownicą, sprawia, że dopiski narracyjne są nienaturalne.
(…) prawdopodobieństwo, że akurat patrzyły przez okno, kiedy wczorajszej nocy przebiegła tędy wampirzyca[,] jest nikłe.
(…) wielki, neonowy napis „Secundo". To klub magiczno-ludzki prowadzony przez rodzinę wilkołaków. Jeżeli ktoś cokolwiek wczoraj widział[,] to tylko oni. – Niepoprawne zamknięcie cudzysłowu.
Akcja gna na łeb na szyję, zanim się obejrzałam, znów byłam w kostnicy, ledwo minutę dalej czekam z bohaterami na autobus, by kilka następnych zdań później dowiedzieć się, że jednak trzeba wrócić do siedziby. Choć bardzo lubię teksty, w których coś się dzieje, tu mam wrażenie przesady. Tło praktycznie nie istnieje, historie tworzą ci obecnie dialogi i szczątkowe opisy, w których nadal za mało Jacka. Nie wiem, gdzie i po co tak gnasz. Czy Wattpad rządzi się innymi prawami i publikowane rozdziały muszą być aż tak treściwe? Skąpisz mi świata przedstawionego, jakby w rzeczywistości nie chciało ci się pisać pełnego opowiadania – rzucasz ogólnikami, a akcję w przód pchają ci dialogi. Postaci się poruszają i wypowiadają słowa, ale nic ich nie otacza. Nawet drogę na przystanek albo oczekiwanie na autobus dałoby się przedstawić inaczej. Mogłabym oczami Jacka zobaczyć chociażby Katowice i dowiedzieć się, czemu w sumie łowcy korzystają z komunikacji miejskiej. Poza tym czy Katowice to nie wielka konglomeracja, w której ta komunikacja jest na tyle pełna możliwości, że za dwadzieścia minut czekania powinny przyjechać trzy następne autobusy albo tramwaj? Czy Katowice w ogóle wyglądają tak samo jak obecnie? Zobacz, totalnie nic nie wiem, postaci poruszają się w próżni.
Więcej wampirów, więcej problemów
Już miałam pytać, czemu Jack się złości, bo dziwiły mnie jego emocje, ale fajnie, że wyjaśniło się to kilka zdań dalej.
Nie mogła być pełnoprawnym łowcą, [przecinek zbędny] ani pracować w jakiś tam organizacjach czarownic, ale poza tym nie miała ograniczeń. – Jakichś.
Pisałam ci już o tym, że opisy miejsc akcji, które pozwoliłyby mi się jakkolwiek wczuć, nie istnieją. Nadal tak jest:
Ulica Wiosny Ludów znajduje się chyba na końcu świata. Kiedy wreszcie tam docieramy[,] mam dość milion razy bardziej niż wcześniej. Znajdujemy odpowiedni numer i przechodzimy na tyły budynku. Mało!
Wybacz, za każdym razem, gdy czytam o jakimś bladolicym – nie mogę się powstrzymać od przewracania oczami. To słowo jest tak stare i niepasujące do stylizacji Jacka, że naprawdę ciężko uwierzyć, że go używa. Nie brzmi też ci trochę tak podejrzanie? Jakby Jack wyjątkowo lubił taką bladą karnację…?
Ten fragment jest epicki:
Juliusz jest wyraźnie zniesmaczony moją odpowiedzą albo moim tonem. A może jednym i drugim. Nieważne, osikowy kołek mu w... Nieważne.
– Czy brakuje któregoś z członków twojego klanu? – Lena rozpoczyna przesłuchanie.
– Owszem – odpowiada Juliusz i milknie.
Normalnie milczy!
Co jest nie tak z tym gościem? Jeszcze chwila i klan straci kolejnego członka!
– Kogo?
– Maksymiliana.
– Czy wiesz, gdzie on się teraz znajduje?
– Nie.
– Wiesz, kiedy wróci?
– Nie.
– Dlaczego?
Z A R A Z Z W A R I U J Ę.
Jak widzisz, to nie jest tak, że żadna sytuacja nie może być w opowiadaniu skrócona; takie zabiegi sprawiają – szczególnie w tekstach groteskowych – że czytelnik uśmiecha się szeroko. Nie możesz jednak tak, jak ich, pisać całego tekstu – skrótowo i w pośpiechu, bo wtedy te dobre momenty przestają robić wrażenie. Gdzieś te opisy tła, by odbiorca mógł się wczuć, powinny się znaleźć. Choćby w przypadku dalszego dialogu Leny, Emila i Jacka nie ma już poza wypowiedziami praktycznie nic. Szczerze mówiąc, to bardzo dziwne wrażenie – czytać i znać główny wątek fabularny i postaci, ale nie móc wyobrażać ich sobie w pełni, a jedynie na wyrywki. Odkąd bohaterowie wyszli z budynku klanu, znów są zawieszeni w próżni.
Mogłem się bardziej postarać[,] fałszując akt urodzenia. – Podoba mi się, że kończysz rozdział wzmianką, która nawiązuje do jednej, urwanej wcześniej myśli. To znak, że tekst się zazębia, a informacje, które w nim padają, mają znaczenie i w każdej chwili coś, co ich dotyczy, może wrócić. Takie zabiegi sprawiają, że rozbudzasz ciekawość.
Dół, w którym mnie pogrzebią
Jack wspomina nieprzespaną noc, a ja zaczynam żałować, że jej nie przeżyłam. Mogłabym na przykład poznać, jak Jack mieszka, co ma w domu. W myśl: pokaż mi swoje śmieci, a powiem ci, kim jesteś. Tymczasem znów znajduję się w siedzibie łowców. Akcja strasznie pędzi, a to nie działa na jej korzyść, bo nie dajesz mi wytchnąć od tego, by lepiej zrozumieć świat, który wykreowałaś i dostrzec jego głębię. Zauważyła to nawet twoja czytelniczka w komentarzu pod postem i naprawdę trudno się z nią nie zgodzić. Na jej argumenty odpisałaś, że:
Akcja chyba rzeczywiście płynie zbyt szybko i popracuję nad tym przy następnych rozdziałach. Już kolejny, który planuję/ piszę nie będzie taki przeładowany wydarzeniami.
Ale przecież nie chodzi o to, by nie przeładowywać rozdziałów wydarzeniami. A niech się dzieje! Tylko niech te wydarzenia nie będą takie ograbione z tła – puste i treściwe. Wtedy też zniknie uczucie pośpiechu, mimo że fabuła wciąż będzie pchana w przód.
MalinowyTrzmiel pisze również:
Zastanawia mnie pewna rzecz: elfy mają oczy bez tęczówek i źrenic (…). Nie żeby coś, ale wydaje mi się, że taki nietypowy wygląd mógłby przyciągnąć uwagę cywili, tych zwykłych szarych ludzi. Chyba, że ludzie zdają sobie sprawę z istnienia świata istot magicznych, wtedy raczej nie wzbudzałoby to szczególnego zdziwienia.
A wiesz, że miałam zadać dokładnie to samo pytanie? Już przeczytałam na nie twoją odpowiedź, ale nadal nie jestem zbyt usatysfakcjonowana, bo ona powinna jasno wynikać z tekstu. Widzisz, koncepcja świata, chociaż ciekawa, wydaje się mieć luki, wciąż wiem o niej zbyt mało. Pewnie wszystko by się gdzieś wyklarowało po drodze, ale mogłoby nieco szybciej; idealną do tego sposobnością byłoby, na przykład, spotkanie zwykłych ludzi na jakiejś katowickiej ulicy. To wielkie miasto; czy bohaterowie podróżują na razie tylko po obrzeżach, że przy każdym ich wyjściu na zewnątrz wokół jest zupełnie pusto?
Okazuje się, że historia jednak nie jest jednowątkowa; bohaterom zleca questa elfka, która weszła im do gabinetu. Jack zauważa, że: to i tak lepsze niż włóczenie się po mieście za niezrównoważoną wampirzycą, a moje pytanie brzmi: no właśnie, dlaczego oni jej nie szukają, tylko biorą inną robotę? Dowódca zlecił im rozwikłanie sprawy z wilkołakielem, wiem, że facet nie ma za grosz cierpliwości, tymczasem ludzie z sekretariatu przysyłają do łowców i czarownicy NPC-a z innym zadaniem? Coś ta administracja w siedzibie chyba nie działa za dobrze.
Za chwilę jednak okazuje się, że sprawa elfki może być powiązana z magiem, a więc mamy jednak wciąż jeden wątek. Czy nie lepiej byłoby więc, żeby na przykład w sekretariacie ktoś już przesłuchał tę dziewczynę i przydzielił ją do grupy z powodu podobnych tropów? Tymczasem nie – to wygląda jak imperatyw narracyjny; elfka ze swoją sprawą akurat trafiła na łowców, którzy badają tropy w postępowaniu, z którym sprawa elfki się łączy. To też nie świadczy za dobrze o samej instytucji łowieckiej, jeśli pozwala sobie na działanie na zasadzie szczęśliwych zbiegów okoliczności.
Ja oczywiście nie mam pojęcia, co to znaczy. Wysilam umysł i przypominam sobie, że Banita to osoba wyrzucana z rodu za jakieś tam przewinienia, z którą zakazywano jakiegokolwiek kontaktu. – Naprawdę łowca nie zna tego słowa? Już nawet nie chodzi o to, co to słowo znaczy w przypadku prawa elfów, ale ogólnie to wygląda tak, jakby Jack musiał przypomnieć sobie definicję banicji. Rety, rozumiem, że to typ malkontenta, który nie lubi pracy, ale czemu też przy okazji robisz z niego głupca?
Podejrzewam, że to przez to, że opowiadanie ma zawierać sporo humoru, jednak ma go na tyle, że nie musisz dodatkowo ogłupiać swoich postaci. Ani instytucji, dla której pracują.
– Ale mógłbyś pomóc nam znaleźć tego, kto to zrobił! Zamiast non-stop bezmyślnie wściekać się o to, że musisz wykonywać swoją pracę.
– Nie prosiłem się o zostanie łowcą! – krzyczę. – To ty sama wybrałaś pieprzenie się z tym wszystkim i zabawę w detektywa. Ja nie miałem wyboru!
Lena patrzy na mnie oczami błyszczącymi z gniewu.
– Spieprzyłeś ze swoją wartą i nie udawaj, że jest inaczej! Może moglibyśmy znaleźć jakieś ślady, gdyby nie to, że dopiero Emil natknął się na ciało. Kilkanaście godzin po morderstwie!
– Gadasz tak, bo to nie ciebie zaatakował nadwilkołak, próbując wydrzeć ci krtań!
– Przestań się nad sobą użalać, Jack – mówi czarownica pobłażliwie. – Jesteś łowcą.
– Pieprzę bycie łowcą. I pieprzę tę sprawę.
Wychodzę z pomieszczenia, trzaskając drzwiami.
Kłótnia z Jackiem trochę męczy. Na takiej zasadzie, że zaraz zacznę siódmy rozdział, a bohaterowi trzeba jeszcze zwracać uwagę, by zaczęło mu zależeć na rozwiązaniu śledztwa. Wiem, że z natury miał być malkontentem, ale czy nie ciągniesz tego za długo albo czy Jack nie powinien wykazywać się na innym polu, abym jednak miała go za co lubić? Czy nie przydzieliłaś mu zbyt wiele negatywnych cech? Wrócę do tego w podsumowaniu.
Jestem dobrym kolegą
Podoba mi się opis mieszkania. Wzmianka o kwiatach wreszcie podana jest w sposób wychodzący od Jacka, a więc łatwo się wczuć. Widzisz, generalnie wiesz, o co chodzi, mam wrażenie, że czasem tylko o tym zapominasz. Zastanawiam się jedynie, jak bohaterowie weszli do mieszkania? Nie wspomniałaś o tym, po prostu otworzyli sobie drzwi. Jeśli magicznie, żałuję, że tak mało czarów i zaklęć mi pokazujesz. Często piszesz, że, na przykład, Jack wymamrotał zaklęcie, ale właściwie nie wiem, co powiedział. Nie musisz przytaczać wszystkich, ale wybrane, na przykład takie, które otwierają zamki i które przydać się mogą w dalszej części tekstu, dobrze byłoby przytoczyć.
Gdyby istniał konkurs na najodpowiedniejsze mieszkanie dla elfa, to mieszkanie Artura zajęłoby pierwsze miejsce. Wszędzie są kwiaty. Wszędzie. Są. Kwiaty. (…) ale w końcu wchodzę jako pierwszy do mieszkania, czując[,] jak moje stopy zapadają się aż do pół [połowy] łydki. Grzęznę gdzieś tak trzy kroki od drzwi i czekam, aż Lena i Emil wpakują się za mną i zamkną drzwi. – Nie musisz wspominać, że Jack wchodził do mieszkania, bo to, że chodzi o mieszkanie, już wiem. W ostatnim zdaniu możesz też napisać: i je zamkną.
O ile to możliwe[,] zapach kwiatów jest tu jeszcze intensywniejszy.
– Już mi się odechciało – warczę, usiłując wydobyć stopę z tej pieprzonej dżungli.
– Jack... – Lena ostrzegawczo unosi głos, informując mnie tym samym, żebym dał sobie spokój. – To też już wiem. Łatwo się tego domyślić.
W akapicie o szufladzie z robactwem znów przesadnie gromadzisz spójnik: „i”. Ponadto, choć akapit jest obrazowy, skupiasz się na tym, jak zachowują się owady, a nie na tym, co Jack o nich myśli. Wytracasz tam jego perspektywę i robi się bardzo obiektywnie, mechanicznie. Skupiasz się na czasownikach – czynnościach, ale jakby nic więcej. Choć czytam, że Jack żałuje otwarcia szuflady, nie widzę jego niezadowolenia.
– Lena? – pytam, zaglądając do sypialni. W pomieszczeniu jest dość ciemno, ponieważ okna są zasłonięte różowymi firankami. – Czy jeśli firanki są różowe, w pomieszczeniu na pewno powinno być aż tak ciemno? Firanki mają to do siebie, że z łatwością przebija przez nie światło. Może gdyby to były ciężkie zasłony albo rolety, pokój przybrałby różowy odcień – tak zadziałałyby promienie słońca. Chyba że była noc…?
Właściwie to najchętniej też bym stąd poszedł, ale postanawiam wziąć się w garść i przeszukać mieszkanie do końca. – A może coś w stylu: Właściwie to najchętniej też bym stąd poszedł, ale najwyższy czas wziąć się w garść… Widzisz, w narracji pierwszoosobowej postanawiam stanowi dokładnie ten sam problem, co czasownik myślę. Skoro cały czas znajduję się w głowie Jacka i śledzę jego myśli, powinien on je przekazywać wprost. Nie będzie myślał o tym, że coś myśli ani postanawiał o tym, że coś właśnie postanawia (mam nadzieję, że rozumiesz ten pokręcony przekaz). W każdym razie wszystko, co myśli lub postanawia, powinno być odzwierciedlane w wyrażanych słowach, a nie w czasownikach, które świadczą o tym procesie. W stylu:
✖ Widzę przed sobą łazienkę. Myślę, że powinienem tam pójść.
✔ O, łazienka…! Zadzieram kiecę i lecę.
Oczywiście, przykłady są skrajne, ale wiem, że wiesz, o co mi chodzi.
Działa to również w drugą stronę:
W powietrzu dostrzegam jakby różowawą mgiełkę, ale nie zastanawiam się nad tym.
To, że Jack nie zastanawia się nad czymś, najlepiej oddałabyś… nie wspominając o tym nic więcej. Nie – pisząc, że Jack o czymś nie myśli/nie zwraca na to uwagi, bo już sama taka wzmianka sprawia, że de facto coś jednak tam myśli… Trochę zaprzecza sam sobie. Możesz po prostu zmienić temat na coś znacznie bardziej interesującego, a ja podświadomie odbiorę sygnał, że mgiełka jest tylko elementem dekoracji, na którym nie warto się skupiać. Widzisz, pisząc, prowadzisz mnie trochę za rękę. Za pomocą Jacka pokazujesz mi, przy czym powinnam przystanąć. Tylko tyle i aż tyle.
Powoli przesuwam się na środek pomieszczenia, chcąc dotrzeć do okna i zapewnić sobie więcej światła przy przeszukiwaniu sypialni. – To akurat poprawka mocno kosmetyczna, ale nie sądzę, by Jack w swojej głowie sypialnię oznaczał suchym: pomieszczenie. Może po prostu pokój? Byłoby znacznie lżej. To poniekąd człowiek, więc powinien myśleć po ludzku. Odejmij mu trochę sztywności, a tekst i, przy okazji sam Jack, stanie się bardziej naturalny, wiarygodny.
Okej, Jack znajduje prawdopodobnie nieprzytomną Lenę i w tym momencie zupełnie wytracasz dynamizm i autentyczność narracji. Spójrz:
Nie uzyskuję odpowiedzi, co mnie akurat specjalnie nie dziwi. Podtykam rękę pod nos Leny i usiłuję poczuć na skórze jej oddech. Na początku sądzę, że nie oddycha, ale po chwili wyczuwam lekki powiew powietrza. – Jack wcale się nie denerwuje ani nie zastanawia, co mogłoby się stać zjawiskowej koleżance. Zdanie o tym, że na początku Lena nie oddycha i Jack na to nijak nie reaguje, odbiera radość przeżywania tej sceny. Zawiera dwa momenty: informację, że do Jacka dociera myśl, że być może Lena jest martwa, oraz że po czasie jednak można się uspokoić, bo dziewczyna okazuje się oddychać. Ale pomiędzy tymi zdaniami w głowie Jacka powinno się coś dziać, prawda? Tymczasem podkreślony fragment jest sztywny i pozbawiony emocji. Wolałabym wiedzieć, co myśli w tym momencie Jack, nawet jeśli miałabyś do tego użyć kilku wykrzykników. Tym bardziej że piszesz to opowiadanie w trudnym czasie teraźniejszym, więc akcja na pewno dzieje się na bieżąco, a nie tydzień temu, by Jack wspominał ją sobie na luzie, już bez uczuć, na chłodno.
Co to jest?, myślę, machając ręką przed twarzą. – Jak wyżej. Wystarczy samo: Co to jest? Macham ręką przed twarzą. I dalej:
W mojej głowie przeskakuje szybki impuls elektryczny, kiedy uświadamiam sobie, że patrzę na mgiełkę czegoś w rodzaju gazu usypiającego. – A może coś w stylu: Czuję jakby szybki impuls elektryczny w głowie i… wiem już! To jest coś na wzór gazu usypiającego!
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy lubi wykrzykniki, ale one naprawdę pozwalają oddawać emocje w tym typie narracji, szczególnie w scenach dynamicznych, kiedy coś się dzieje. W końcu na pewno też tak masz, że kiedy wpadasz na jakiś super pomysł, to właśnie dzieje się w twojej głowie – buzują emocje. Jak chcesz je wyrazić okrąglutkimi zdaniami złożonymi? Nie zawsze się da, nawet jeśli postać będzie stoikiem godnym tybetańskiego mnicha (którym to Jack na pewno nie jest).
Jeśli chcesz nadal pisać taką narracją, musisz zacząć się wczuwać i kreować tak, jakbyś sama była Jackiem. I oddać to wszystko, co myśli i czuje w trybie natychmiastowym, a nie, jakby bohater wspominał akcję tydzień później.
– A to przebiegły, mały... – mruczę. – Może: mamroczę? Mruczenie kojarzy się raczej pozytywnie. Poza tym w kolejnej wypowiedzi dialogowej pojawia się ten sam dopisek, więc warto zróżnicować.
Widocznie w trakcie przeszukiwań uruchomiliśmy jakiś mechanizm czy jakąś zmutowaną roślinę, która niepostrzeżenie rozpoczęła produkcję tego czegoś. I raz, dwa, trzy wszyscy niechciani goście w mieszkaniu śpią. Całkiem sprytnie. – No nie wszystkie, bo Jack jakimś cudem nie śpi. I z jednej strony wiem, że chciałam, by się w końcu wykazał, ale z drugiej to w sumie dziwne, że akurat on potrafił (właściwie pierwsze, o czym pomyślał) wyczarować sobie specjalną maskę, a inni na to nie wpadli, choć od początku opowiadania okazują się znacznie bardziej inteligentni i też posiadają zdolność czarowania. Czy to nie dziwny przypadek? Że w ogóle nikt tego nie przewidział i bohaterowie weszli sobie do tego mieszkania jakby nigdy nic, widząc już od progu, że wypełnione jest różną roślinnością… Generalnie żeby się domyśleć, że coś tu może działać niebezpiecznie, na przykład halucynogennie, nie trzeba było być wcale Einsteinem. Bohaterowie po prostu nie przygotowali się przed misją do działania.
– Teraz ty śpisz, a ja... – urywam, kiedy uświadamiam sobie, że moim partnerzy smacznie śpią, a ja będę musiał zasuwać za trzech, sprawdzając mieszkanie. Jak to możliwe, że nawet jak wygrywam[,] to mam gorzej? – Czy to powtórzenie jest celowe? Nie potrafię wyczuć.
Szybkim ruchem odsłaniam firanki i otwieram okno na oścież, licząc, że pozbycie się gazu sprawi, że Lena i Emil się obudzą, a potem przystępuję do metodycznego przeszukania mieszkania. – Skoro bohaterowie, podejrzewam, używali magii do otwierania drzwi, czując się słabiej, Lena mogła sobie otworzyć okno. Zanim trucizna zaczęła działać, dziewczyna zdążyła dojść do okna, nie osłabła w samym progu. Miała więc trochę czasu, by wypowiedzieć zaklęcie, ale tego nie zrobiła. Wygląda trochę jak imperatyw narracyjny.
Najpierw przenoszę, leżące pod ścianą, pudło na łóżko i wysypuję jego zawartość na kołdrę. – Oba przecinki są zbędne, nie trzeba z tego robić wtrącenia.
Na koniec otwieram jeszcze szufladę szafki nocnej i wyjmuję stamtąd dwa prostokątne, laminowane dokumenty, z których jeden jest wielkości opuszki mojego palca, a drugi ma jakieś 85 na 54 milimetry, czyli przynajmniej jestem w stanie cokolwiek na nim dostrzec. – Czy Jack jako łowca ma miarkę w oczach, czy strzela? Nie umiem wyczuć ironii. I w sumie czemu osiemdziesiąt cztery milimetry, a nie osiem i pół centymetra?
Zapis słowny dałby ciekawszy efekt.
Przedstawia młodego mężczyznę o granatowych oczach bez tęczówek i źrenic[,] z krótkimi ciemnobrązowymi włosami (…) – bez przecinka to wygląda tak, jakby źrenice miały krótkie włoski. :D
Z tego, co wiem[,] Międzyświatowe Biuro Prawa i Administracji, pod które zresztą podlegam jako łowca (…).
Chowam dokument do kieszeni, bo warto wiedzieć[,] jak wygląda poszukiwana osoba (…).
Emil znajduje się w pozycji półsiedzącej[,] oparty o toaletę i wannę. Jak na dobrego kolegę przystało, sprawdzam[,] czy oddycha, chociaż nie mam planu B, co zrobić, gdyby okazało się, że nie.
Łazienka jest na tyle mała, że stojąc w jedynym miejscu[,] jestem w stanie wszystko sprawdzić. To trochę poprawia mi nastrój, bo po pierwsze nie muszę kilka razy grzęznąć w kwiatach, mogę ugrzęznąć tylko raz i tam pozostać. A po drugie nie muszę krążyć wokół nóg Emila, [przecinek zbędny] ani tym bardziej go stąd wynosić. – Jest to opcjonalne, ale za po pierwsze i po drugie zrobiłabym pauzy zapisane w postaci myślników albo dwukropków. Zdania są złożone, więc lżej będzie dać czytelnikowi miejsce na oddech.
Oględziny łazienki nic mi nie dały poza stwierdzeniem, że Artur kupował kosmetyki normalnej wielkości, ale używał ich[,] będąc w elfim rozmiarze – żaden z nich nie jest zużyty nawet do połowy. Nie ma to żadnego znaczenia dla sprawy, ale podziwiam jego ekonomiczność. – Równie dobrze większe kosmetyki mogą, niezużyte, szybciej się zepsuć, a to wtedy marnotrawstwo, nie ekonomia. Nie ma to żadnego związku z fabułą i oceną, ot, po prostu chciałam przedyskutować to z Jackiem. ;)
Wyślizguję się z pomieszczenia i staję w korytarzu. Z prawej mam sypialnię z nieprzytomną Leną, z lewej [–] łazienkę z Emilem, a obok drzwi do kuchni, w której jej [jest] aż ciemno od owadów, które poczuły się swobodnie i ani myślą wrócić do swoich szafek.
Jedyna sensowna moc
Mam na imię Jack i jestem łowcą. Prowadzę sprawę morderstwa i aktualnie znajduję się w mieszkaniu przerobionym na ogród botaniczny, gdzie w powietrzu unosi się gaz usypiający, który zdążył już powalić moich partnerów, a ja sam ugrzęzłem po kostki w kwiecistym bagnie. – Ten wstęp wygląda trochę jak wstęp do serialu, kiedy to na początku każdego odcinka szybkimi migawkami przedstawia się zarys akcji tym, którzy nie oglądają regularnie. Zastanawia mnie ta kwestia. Czy Jack jest świadomy, że komukolwiek opowiada swoją historię? Jednocześnie piszesz opowiadanie w czasie teraźniejszym, więc to się trochę z tym założeniem kłóci. Dalej:
Tak więc teraz zastanawiam się jedynie, jak otworzyć drzwi, żeby stojąca za nimi osoba nie zobaczyła, co może wyrosnąć z magicznej fasoli zasadzonej w mieszkaniu oraz co powinienem odpowiedzieć, gdy zapyta, kim jestem. – Sugeruję zacząć od razu od pytania: Jak otworzyć drzwi, żeby stojąca za nimi osoba nie zobaczyła, co może wyrosnąć z magicznej fasoli (…)?
Nagle ktoś się przede mną pojawia. – Lżejszy szyk: Nagle ktoś pojawia się przede mną. Inna sprawa, że zdanie dalej piszesz:
Postać materializuję[e] się powoli, zupełnie jakby niewidzialne ręce lepiły odpowiedni kształt z powietrza. Najpierw pojawiają się nogi w dżinsach, potem klatka piersiowa (…).
No dobrze, ale wpierw zaznaczasz, że pojawienie się było nagłe. Potem, że powolne i etapowe. To się wyklucza.
Za dobry motyw uważam ten:
– Łowca – mówi czarodziej, rozciągając usta w bezczelnym uśmiechu. – Czemu zawdzięczam tę przyjemność?
Że co? To nie jest nawet twoje mieszkanie, palancie.
O to właśnie chodzi! Tak właśnie powinien wyglądać cały tekst. Nie, że przez cały tekst Jack powinien być chamski, ale jego perspektywa powinna być widoczna i autentyczna przez cały czas trwania akcji, a nie tylko w wybranych momentach, przebłyskami myśli.
Nie odpowiadam, co mężczyzna kwituje wzruszeniem ramion i zaczyna kierować się do kuchni. Wbijam w niego spojrzenie i z lubością patrzę[,] jak nagle nie może się ruszyć, a jego twarz zastyga w grymasie zdziwienia. (…) Oczy chłopaka błyszczą z satysfakcją, bo dobrze wie, że dopóki uziemiam go wzrokiem[,] nie mogę uzyskać odpowiedzi na pytania. A jeżeli go puszczę[,] to może się okazać, że znowu się teleportuje, o ile wcześniej nie zorientuje się, że może się teleportować, mimo tego, że go trzymam. – A w sumie koleś nie powinien grzęznąć też w błotnistej brei, o której pisałaś w poprzednim rozdziale? Mam wrażenie, że zmieniło się miejsce akcji, bo nowy bohater zdaje się zupełnie nie reagować na otaczające go kwiaty, które wydają multum zapachów i rosną praktycznie wszędzie. To oznaczałoby, że gość dobrze zna mieszkanie, ale mimo wszystko poruszanie się po nim powinno mu chyba sprawiać jakiś problem. A może on też lewitował, jak Lena?
Raz piszesz o nim per chłopak, raz – mężczyzna. Przez to trudno mi skojarzyć, w jakim przedziale wiekowym mógłby się znajdować.
Więc jeżeli nie chcesz wylądować w więzieniu za utrudnianie dochodzenia[,] to zacznij współpracować.
Wyjmuje z kieszeni papierosa, pociera go palcami i[,] popisawszy się tą oto magiczną sztuczką wzniecania ognia, wsadza go między wargi. – W sumie Jack, przypominam sobie, palił też papierosy w pierwszym rozdziale. Zastanawia mnie, czemu później już po nie nie sięgał.
Przez sekundę mam wrażenie, że jedyny pomysł, jaki wpadł mi do głowy[,] nie udał się i zaraz wpadnę twarzą w kwiatową breję (…) – to zdanie nie jest dynamiczne, choć ta i dalsza akcja, którą opisujesz, powinny takie być. W końcu Jack próbuje zmierzyć się z czarodziejem. Darowałabym sobie podkreślenie. Zastąpiłabym je czymś krótszym, co podrasuje tempo, na przykład: To na nic. Zaraz wpadnę…
Zanim zdążę z powrotem przenieść wzrok na czarodzieja[,] niewidzialna siła odpycha mnie na kilkanaście metrów do tyłu. – W sumie czemu Jack nie mógł podnieść tego wzroku? To nie trwa nawet sekundę, właściwie powinno pokryć się z odpychaniem, mogłoby się dziać jednocześnie. Poza tym staraj się nie pisać tak okrąglutko, w scenach dynamicznych pomijaj to, co nieważne i to, co za długie – jeśli możesz, użyj krótszego słowa, zamiast długiego, możesz też coś pozostawić mi w domyśle. Na przykład pisząc: jakaś siła, zamiast niewidzialna. Możesz też zamienić czarodzieja na typa czy tam innego gościa, a do tyłu pominąć zupełnie – sugeruje to samo odpycha.
Odwracam się i staję twarzą w twarz z czarnowłosym mężczyzną o nalanej twarzy (…). – Nalanej, czyli jakiej? Pierwszy raz spotykam się z takim określeniem.
– Było nie zaczynać – mruczę, zastanawiając się, jaką karę dostanę za użycie mocy na człowieku i rozważając, czy rzeczywiście mnie to obchodzi. – Sugestia: Ciekawe, jaką karę dostanę za użycie mocy na człowieku i czy rzeczywiście mnie to obchodzi.…?
Dalej znajduje się jeszcze kilka podobnych fragmentów, które można by przekształcić, by sugerowały, że pochodzą wprost od Jacka. Ponadto do końca notki czyta się okej, spotkanie sąsiadki i plan bohatera budzi moje zainteresowanie.
Jednocześnie rodzi się we mnie sporo pytań dotyczących samego uniwersum. Skoro ludzie mają samochody, oznacza to, że przedstawiasz Katowice bliskie współczesności. Dlaczego więc Jack ani inni łowcy nie mają chociażby telefonów komórkowych? Jack mógłby wysłać Emilowi czy Lenie esemesa o treści: zaatakował mnie jakiś czarodziej i teleportował na pole. Widzimy się w siedzibie. Jeśli łowcy i czarodzieje nie mogą korzystać z ludzkiej technologii, co tłumaczyłoby na przykład, dlaczego ani Emil, ani Lena, ani Jack nie jeżdżą samochodem, dlaczego nie wymyślą jakiegoś zamiennika, który pozwoliłby im na utrzymanie kontaktu i poruszanie się między dzielnicami? Dowódca powinien na to zwrócić uwagę – z jednej strony chce, by sprawy rozwiązywać szybko, z drugiej zatrudnia pracowników bez prawa jazdy, którzy włóczą się po Katowicach piechotą. Gdzie tu sens?
W tym rozdziale również miałaś szansę pokazać mi chociaż zalążek Katowic, atmosferę miasta. Może ludzi rozmawiających po śląsku? Pracę kopalni w tle? Czerwone cegły familoków, tym bardziej jeśli akcja dzieje się z dala od centrum? Cokolwiek, co oddałoby ducha tego miasta z czasów, które opisujesz. Na dobrą sprawę nawet nie wiem, jakie to czasy.
Niewystarczający powód do interwencji
Patrzę z rezygnacją na kolejne drzwi, rozważając[,] czy rzeczywiście chce mi się w nie pukać.
(…) nie zmarnowałem tych kilku godzin na siedzenie w zakwieconym mieszkaniu, przekomarzanie się z czarodziejem i bicie niewinnych właścicieli aut.
Niech ktoś otworzy mi drzwi!
Jestem zrezygnowany, kiedy dzwonię do ostatniego mieszkania. Słyszę jakiś ruch za drzwiami, ale nikt nie otwiera. Ponownie naciskam dzwonek. Ktoś ewidentnie jest w mieszkaniu, ale bardzo stara się, żeby to nie wyszło na jaw.
– Dzień dobry – mówię przez drzwi. – Jestem przyjacielem Artura, pani sąsiada z dołu. Od kilku dni nie mam z nim kontaktu i nie ma go w mieszkaniu.
Podkreślenie to truizm. Rezygnację Jacka dobrze czuć w całym tym fragmencie, chociażby wtedy, gdy użyłaś wykrzyknika. Możesz ją też pokazać westchnieniem, przycupnięciem na schodach… Czymkolwiek.
Skąd Jack wie, że za drzwiami jest kobieta? W pierwszej kolejności zwraca się do niej per pani, ale właściwie nie ma podstaw, by sądzić, że przy drzwiach nie kręci się mężczyzna.
Edit: Okej, w dalszej części piszesz tak:
Czy spotkał go pan... – a może za drzwiami jest kobieta? – albo pani... ostatnio? – No więc skoro Jack dopiero teraz zwrócił uwagę na możliwość, że przy drzwiach stoi kobieta, tym bardziej czemu za pierwszym razem mówi, że jest przyjacielem pani sąsiada?
Coś mi się nie zgadza w jej wyglądzie, ale nie jestem w stanie określić, [przecinek zbędny] co.
Przy dialogu z elfką, który ciągnie się właściwie już do końca rozdziału, znów mam wrażenie, że gdzieś się strasznie spieszyłaś. Na początku, gdy Jack wchodzi do mieszkania, zwraca uwagę na wystrój przedpokoju i można stwierdzić, że opis miejsca akcji mamy z głowy, ale później jakiekolwiek tło przestaje istnieć. Nie oddziałujesz na zmysły, na przykład zapachy. Jack nie zdradza, jak czuje się w nowym miejscu, nie daje sobie czasu na zastanawianie się nad słowami, które słyszy, nie przytacza nawet, jak zachowuje się jego rozmówczyni. Dostaję tylko puste wypowiedzi, więc w połowie tej sceny zapominam już o kwiatach na podłodze w ciemnawym holu. To wszystko niknie w mojej pamięci, a bohaterowie stoją w próżni i wyrzucają z siebie kwestie, zachowując się jak roboty czy inne kukiełki. Strasznie ciężko w cokolwiek się wczuć:
– Gdzie się spotkaliście?
– U mnie w domu.
– Co robili państwo podczas tego spotkania?
– Rozmawialiśmy.
– O czym?
– A jaka to różnica?
– Żadna – wycofuje się. – Jak długo?
– Do późna, może do pierwszej w nocy.
– A potem?
– Potem wyszedł.
– Kiedy dokładnie to było?
Elfka zastanawia się.
– We wtorek dwa tygodnie temu.
– Czy spotykaliście się codziennie? Chodzi mi o to, czy od razu zauważyła pani jego zniknięcie?
Wiem, że to scena przesłuchania, a poza tym w przypadku dialogu z wampirem chwaliłam cię za taki zabieg, ale tu wyraźnie czuć, że nie chciało ci się wykrzesać nic więcej. No i tamtą scenę budowało poczucie humoru, tej nie buduje nic. Nie mam nawet wrażenia, że to przesłuchanie na poważnie, bo nie zbudowałaś pod to atmosfery, bym w ten sposób przeżywała tę wymianę zdań. Doceniłabym to, gdyby był to jedyny fragment, ale tak nie jest. Przed tym, i po nim ten dialog jeszcze trochę trwa:
Otwieram szeroko usta, z czego zdaję sobie sprawę dopiero po chwili. Elfka robi krok do tyłu i unosi ręce w obronnym geście. Zamykam usta i staram się ponownie przybrać profesjonalną minę.
– On tu mieszka?! – raczej nie zabrzmiało to o wiele mądrzej niż poprzednie pytanie.
Elfka rzuca spojrzenie na drzwi i marszczy czoło. Muszę się uspokoić, zanim mnie stąd wykopie.
– Zna pani tego czarodzieja?
– Mieszka pod piętnastką. Mówimy sobie „dzień dobry".
– Kim on jest?
– Nie wiem.
– Czy Artur i ten czarodziej się znali?
– Nie wiem.
– Czy ostatnio dziwnie się zachowywał?
– Dawno go nie widziałam. Ja... rzadko wychodzę.
Elfka zaczyna gnieść dłonie i wyłamywać sobie palce. Ponownie patrzy na drzwi.
To ostatnie zdanie mogłoby trafić do poprzedniego akapitu jako dopisek narracyjny. Jest dobre, coś już mówi o elfce, tylko szkoda, że jej stresu w tej scenie jest tak mało. Gesty, które przytaczasz, wyglądają, jakbyś je doklejała na siłę po napisaniu całego dialogu: tu Jack zamknie usta zdziwiony, tam elfka spojrzy na drzwi. Nie czuję, by były naturalnie wplecione w scenę, tworzyły spójną całość z dialogiem. W jakiś dziwny sposób mam wrażenie, że odstają. Jest ich mało – ledwo zalążek tego, co dałoby się zobaczyć w rozmówcach, ich małych gestach i tym, co dzieje się w tle, gdyby ta sytuacja wydarzyła się naprawdę.
Poza tym na końcu rozmowy elfka trzaska drzwiami, ale w wypowiadanych kwestiach nie czuję jej zdenerwowania, bardziej strach. Bohaterka wydaje się wycofana, jej słowa wyobrażam sobie jako coraz cichszy szept. A tu nagle chamsko wyrzuca bohatera za drzwi, a potem nimi trzaska? Jakbyś zapomniała podkreślić po drodze, że jej emocje się zmieniają, coraz bardziej są widoczne i w jakiś sposób buzują przed wybuchem.
(…) to niewystarczający powód do interwencji, zwłaszcza, [przecinek zbędny] kiedy tym funkcjonariuszem jestem ja.
Przy jednym z biurek widzę Lenę, Emila, Dowódcę i Karinę, [myślnik zamiast przecinka] dziewczynę Artura. Lena przyciska do ucha telefon i rozmawia z kimś, usiłując przekrzyczeć drących się na siebie Emila i Dowódcę. W przeciwieństwie do nich Karina siedzi na krześle niemal zupełnie nieruchomo, tylko co jakiś czas ścierając łzy ściekające po policzkach. Nagle Lena odkłada telefon na widełki i patrzy prosto na mnie.
– Znaleźliśmy ciało – mówi.
A myślałem, że to ja wykonałem porządną robotę. – Jeżu, dlaczego więc Emil i Dowódca nie wyjdą, tylko krzyczą na siebie w towarzystwie Kariny? Może dziewczyna potrzebowała w tym momencie pomocy psychologa? Równie dobrze Lena mogłaby ją wyprowadzić z gabinetu i zaprowadzić w jakieś spokojniejsze miejsce (przy okazji do tej pory sądziłam, że Lena to dość emaptyczna czarownica, ale dość rzadko to pokazujesz i w sumie nie wiem, czy dobrze o niej myślę). To strasznie nieprofesjonalne zachowanie całej ekipy. I jeszcze Jack, który nie poświęca sekundy, by współczuć Karinie, tylko samolubnie zastanawia się nad tym, że szkoda, że to nie on znalazł trupa. Nie wiem, czy w tej scenie poprowadziłaś jego postać w ten sposób celowo, by wyszedł na prawdziwego dupka, bo dupkiem faktycznie ma być, czy nie do końca zdajesz sobie sprawę, jak bardzo negatywnego protagonistę kreujesz momentami? Wrócę do tego w podsumowaniu.
Miejsce ukrycia ciała i papierosy
Oskarżenie o kolejną dezercję świetnie pasuje do tytułu opowiadania. Zastanawia mnie jednak, czy Karina wciąż znajduje się w pokoju? Nie wspominasz o niej przez cały rozdział, ale w poprzednim nie wyszła ani nie została wyprowadzona. Co się z nią stało? Skoro Dowódca wciąż przebywał w gabinecie, dziewczyna musiała wyjść przed nim, ale czy zdobyła się na taką odwagę, by go minąć? Może ktoś ją wyprowadził? W scenie kończącym dziewiątkę nie wyglądała, jakby potrafiła szybko się pozbierać.
– Pomijając przeszukanie mieszkania i opierdol od Dowódcy[,] nie wiemy nic więcej (…).
Streszczam Lenie i Emilowi zeznania mieszkańców bloku, opowiadam o teleportowaniu się na drugi koniec miasta z czarodziejem-bezczelnym-idiotą i pokazuje[ę] dowód osobisty Artura.
– Wychodzi na to, że kiedy ta elfka przyszła odwiedzić Artura[,] on już nie żył – podsumowuję. – To brzmi tak, jakby ten wniosek nasunął się Jackowi przez fakt znalezienia dowodu Artura, a nie dlatego, że Idalia przybliżyła im czas zgonu.
Wiem, że powtórzenia w dialogach często unaturalniają stylizację, ale tu mogłabyś napisać: odwiedzić go i wyszłoby zręczniej. W końcu Jack pokazuje dowód Artura, wiadome jest więc, że mówi właśnie o nim.
Nie bardzo rozumiem, co Jackowi daje ten dowód. To po prostu dokument tożsamości i nie ma znaczenia dla sprawy, trudno cokolwiek z niego wyciągnąć, no może faktycznie poza tym, że dziwne, iż dowód był w rękach banity. Jack, wynosząc go, stwierdził, że przyda mu się wiedzieć, jak wygląda poszukiwany. I tu nachodzi mnie kolejna myśl: dlaczego Karina nie dała im żadnego rysopisu albo zdjęcia? W twoim uniwersum istnieją samochody, ale aparaty fotograficzne – nie? Nie ma telefonów, to już wiem, bo nikt z nich nie korzysta, chyba że w siedzibie, więc podejrzewam, że są stacjonarne, a na takie nie da się raczej wysłać zdjęcia (czy piszesz to opowiadanie, bazując na latach dziewięćdziesiątych?). A może elfy, jak wampiry, nie wychodzą na zdjęciach? Mamy jednak zdjęcie w dowodzie. Czy nie jest okrutnie naiwne, że łowcy wyruszają na poszukiwania kogoś, nie znając wyglądu tej osoby?
– Chyba, [przecinek zbędny] że Artur nie został zabity w mieszkaniu.
– Chyba, [przecinek zbędny] że zabójca nie zwrócił niczyjej uwagi, bo też mieszka w tym budynku – mówię.
Ciało zostało znalezione na obrzeżach Parku Giszowieckiego i o ile wcześniej zastanawiałem się, jak to możliwe, że nikt go nie znalazł przez dziewięć dni, o tyle kiedy docieramy na miejsce[,] już mnie to nie dziwi. Zwłoki leżą twarzą w dół w splątanych chaszczach i są osłonięte przed wzrokiem innych hałdą piasku i ziemi, która częściowo je przysypuje. – Bardzo szybko od zgłoszenia Kariny ciało zostało odnalezione i zidentyfikowane. Tym bardziej że leży twarzą w dół, nietknięte. Mimo wszystko ktoś je rozpoznał, a więc musiał ingerować w miejsce zdarzenie – podejść i typa odwrócić brzuchem do góry. Czy śledczy w postaci łowców i czarownicy nie powinni przybyć wcześniej, by zabezpieczyć to miejsce, zanim nastąpi proces identyfikacyjny, twarz zostanie odwrócona, a o ciele dowie się Karina? To już ingerencja w ślady na miejscu zdarzenia, a Jack robi przez to za moment straszne problemy Idalii – i nie chodzi mu wcale o odwrócone ciało, ale o leżące obok papierosy bohaterki. Czemu czepia się o jedno, a o drugie nie?
Mam wiele innych pytań odnośnie do tej kwestii: kto znalazł ciało i w jaki sposób? Przypadkowi ludzie? Inni łowcy? Jakim sposobem, skoro było przykryte i skąd wiedzieli, by akurat tu szukać? A jeśli znaleźli ją przypadkowi ludzie – co się z nimi stanie? Czy policja ludzka współpracuje z magiczną i te dwie instytucje o sobie wiedzą? Bo co by było, jakby faktycznie ciało znalazł człowiek? Może magiczni mają taki mistyczny pstryczek jak Faceci w Czerni? I jak Karina w tak szybkim tempie potwierdziła tożsamość zmarłego, skoro ten, kto znalazł ciało, nie wiedział, jak wygląda Artur, bo Karina nie dała nikomu zdjęcia? W każdym razie skąd ktoś wiedział o tym, że ciało należy przypisać akurat do tej sprawy i zgłosić się akurat do Idalii, Leny i Emila, jeśli zwłoki leżą twarzą w dół nietknięte, a zmarły nie ma przy sobie dokumentów, bo jest banitą (a poza tym ma je Jack).
I tak naprawdę szkoda, że to kolejny raz, kiedy działania naszych głównych bohaterów nie mają znaczenia dla sprawy. To zadanie rozwiązuje się samo gdzieś w tle, a Jack, Emil i Lena tylko odbierają telefon i przychodzą na gotowe. Kiedy sami zabierają się za robotę, nic nie znajdują; zwykle muszą czekać w siedzibie na jakiś przełom. Albo taki, że książka o wilkołakielach jest dostępna, albo taki, że znaleziono ciało.
– Już myślałam, że tu nie traficie – mówi Idalia, która stoi kilka metrów dalej i pali papierosa. Rzuca peta na ziemię, przydeptuje i podchodzi do nas. – Założyłam barierę.
Kiwam głową i szybkim ruchem ręki zdejmuję magiczną barierę osłaniającą ciało. Pochylam się nad denatem i zaczynam od obejrzenia terenu dookoła niego.
Podnoszę pierwszy z nich za pomocą czaru lewitacji do poziomu oczu i przyglądam mu się. – Szyk: Za pomocą czaru lewitacji [albo: Czarem lewitacji] podnoszę pierwszy z nich do poziomu oczu (…). Skoro Jack potrafi lewitować przedmioty, dlaczego nie potrafi lewitować sam siebie i wcześniej prosił o to Lenę? Czy jego moc jest słabsza? Mógłby więc spróbować w domu pełnym roślin i błotnistej brei wpływać nie tyle na siebie, co na nie, na przykład tam, gdzie stawia krok, lewitować błoto pod sufit albo zrobić tak, jak Mojżesz zrobił z Morzem Czerwonym.
– Wypaliłam chyba z paczkę[,] czekając na was.
– Gdyby nie ty[,] nie byłoby całej tej sprawy. A poza tym straaaasznie długo na was czekałam. Musiałam czymś się zająć. – Trochę tego nie rozumiem, zważywszy na to, że Artur zginął dziewięć dni temu, czyli przed tym, zanim Jack zdezerterował. Tak czy inaczej dziewczynka, której szukali, przemieniłaby się w wampira i tak czy inaczej wilkołakiel grasowałby po lesie. Co tak naprawdę zmienia w tym świetle dezercja Jacka? Wszyscy mają z nią problem, ale ona akurat nie ma wpływu na sprawę tego morderstwa albo coś przegapiłam…?
On jest tak samo martwy[,] jak był wcześniej, a to nawet nie jest prawdziwe miejsce zbrodni, tylko miejsce ukrycia ciała. – Skąd Idalia to wie? Łowcy i czarownica dopiero w gabinecie podjęli ten temat i zastanawiali się, gdzie faktycznie zmarł Artur. Czy Idalia ma odpowiednie kompetencje, by stwierdzać takie fakty za śledczych? Rozumiem, że jest kimś w rodzaju lekarza medycyny sądowej i mogłaby takie coś poznać na przykład po stanie zwłok, być może byłyby na nich ślady przenoszenia. No ale de facto takie coś trudno stwierdzić, jedynie patrząc na zwłoki z daleka. Idalia sama stwierdza, że czekała na bohaterów z robotą i w sumie to tylko założyła barierę, a potem paliła papierosy przez cały ten czas. Nie ma skąd wyciągnąć takiego wniosku.
– Dokąd idziesz? – wrzeszczę za nią.
– Do siedziby! Dostarczcie mi ciało, bo taką macie robotę! – To w takim razie po co ona czekała na nich tyyyle czaaasu, skoro okazuje się, że nie ma nic do roboty i spokojnie może opuścić miejsce znalezienia zwłok?
Stoję przez chwilę[,] próbując się uspokoić i ignorując Lenę i Emila, którzy przysłuchiwali się naszej rozmowie. Oddycham głęboko i wyciągam rękę nad ciałem. Spływają do mnie podstawowe informacje, ale nie ma wśród nich nic zastanawiającego, poza brakiem śmiertelnych obrażeń i... Prostuję się gwałtownie i cofam rękę. Wciągam ze świstem powietrze i ponownie wyciągam dłoń nad ciałem. Nic się nie zmieniło (…).
Nawet nie mam siły zapytać jej[,] dokąd idzie, więc po prostu zamykam oczy.
W kolejnej scenie bohaterowie nic nie robią, dopóki nie dostają telefonu. Nie masz wrażenia, że choć pozornie to opowiadanie jest o czymś, to jednak niewiele się dzieje? Z jednej strony mamy przeszukiwanie mieszkania denata, przesłuchiwanie potencjalnych świadków, oglądanie zwłok, ale ostatecznie większość tych scen zajmują dialogi. Opisy są konkretne i bardzo treściwe, za rzadko skupiasz się na tle. Prowadzisz też jeden wątek, więc praca jest maksymalnie jednotorowa; jeśli bohaterowie nie pracują nad tą sprawą – nie mają co robić. Z jednej strony mam więc główny wątek, z drugiej – trochę się nudzę, gdy czytam, że bohaterowie muszą któryś raz po prostu czekać na trop. Tak samo nie mieli nic do roboty, gdy odwiedziła ich Karina. Gdyby Karina nie przyszła, nudziliby się do tej pory?
Poza tym zdaję sobie sprawę, że nie za dobrze ich znam. Emil nie ma dla mnie żadnego charakteru i zwykle w ogóle zapominam o jego obecności. Lena jest stanowcza i wydaje się rozgarnięta, Jack czasami ma przebłyski świadczące o jego intuicji, ale często też albo ma farta, albo błądzi, trudno coś o nim powiedzieć, co byłoby pozytywne. W każdym razie to… wszystko. Te postaci nie mają więcej niż po dwie cechy charakteru (niektóre nie mają nawet tylu), nie różnią się od siebie stylizacją językową, nie mają głębi, by mogły przypominać realne jednostki. Nie wiem nic o tym, co lubią, gdzie mieszkają, o co im chodzi w życiu; już pal licho Lenę albo Emila, ale nie wiem tego również o samym Jacku. Znów: nie wiem, jak mieszka, co robi, gdy ma wolny czas, jakie ma zainteresowania, co jada, co pija, czy w ogóle musi jadać i pić? Pomijasz wszystko, co nie jest ważne fabularnie, okrajając fabułę maksymalnie, przez co jest okrutnie uboga. Myślę, że, by udzielić odpowiedzi na wiele z tych pytań, nawet nie przygotowałaś sobie miejsca, akcja dzieje się w siedzibie albo na ulicach Katowic i dotyczy tylko głównego wątku. Nie mam kiedy od niego odpocząć, by tak naprawdę poznać świat, o którym piszesz.
Dzielnica w kształcie pistoletu
Po tym[,] jak skończyłem znienawidzoną szkołę łowców, dostałem się do dzielnicy (…).
(…) moja końcowa ocena brzmiała „kończysz tę szkołę, [przecinek zbędny] tylko dlatego, że mamy braki kadrowe". – Zamknięcie cudzysłowu: ALT+0148. Dalej tak samo:
(…) wilkołaki nie panujące nad agresją, kończąc na ustawkach, które rzadko kiedy trwały „do pierwszej krwi", a częściej „do pierwszego zgonu". – Niepanujące.
– Jack…[spacja]We trójkę będziemy chodzić tu przez wieczność. – A w ogóle skąd bohaterowie wiedzieli, by w poszukiwaniu wilkołakiela przeszukać akurat Załęże? Poprzednie sceny nie ukazują tropów odnośnie do lokalizacji maga i jego zwierzątka. Albo może ich nie dostrzegłam…?
Scena dynamiczna walki, kiedy to Jack spotyka stwora, jest bardziej płynna niż chociażby ta przy samochodzie, ale nadal wypychasz ją zbędnościami typu:
Jedną łapę ma poniesioną, jakby szykował się do ataku i pewnie tak właśnie jest.
Przez ułamek sekundy mierzymy się wzrokiem, a potem ja odwracam się na pięcie i uciekam.
Poświęcam sekundę cennego czasu, żeby wymierzyć[,] i zaczynam strzelać.
Zamiast przedłużać to, co nie potrzebuje przedłużania, mogłabyś skupić się trochę na przeżyciach samego Jacka. Nie musi się on zastanawiać, że ma tylko sekundę, bo w czasie tej myśli ta sekunda mija. Może ten czas poświęcić na bardziej energiczną myśl, która, na przykład nakręci go do działania. Sceny dynamiczne nie powinny ukazywać zbyt głębokich przeżyć, ale dobrze, by było czuć, że opis pochodzi od głównego bohatera, który w tej walce uczestniczy i ją przeżywa. Inaczej całość będzie przypominała suchą relację:
Zanim wilkołakiel zdąży się w pełni otrząsnąć, rzucam się w bok i dopadam do schodów. Przeskakuje[ę] po kilka stopni na raz i po chwili znajduję się na górze. Obracam się akurat w momencie, w którym wilkołakiel skacze na schody. Jest zbyt wielki, żeby się na nich zmieścić i tylko zahacza pazurami o poręcze i spada na ziemię. Próbuje jeszcze raz i kolejny, a ja patrzę na to, zamiast skupić się na ucieczce. Stwór znowu skacze i tym razem schody nie wytrzymują. – O, tutaj na przykład moment, w którym wilkołakiel w pierwszej chwili utknął na schodach, to dobry czas, by przemycić, co Jack myśli. Ucieszył się czy nadal czuł niepewność? Skoro przystanął wraz z wilkołakielem, na pewno cokolwiek pojawiło się w jego głowie.
Zwróć uwagę na podkreślenia. To tylko sugerowane frazy, które wycięłabym dla lekkości i by przyspieszyć tempo. W momencie, w którym możesz zmienić na krótsze gdy. Bez problemu domyślę się również, że bohater wbiega do góry i znajduje się na niej po chwili. Poza tym masz narrację pierwszoosobową; nie wiem, czy Jack karci się, że nie skupia się na ucieczce (w takim razie po tej myśli chyba od razu powinien zacząć uciekać, a nie stać dalej?), czy zwracasz uwagę na to, że taka myśl w ogóle nie pojawiła się w jego głowie. Jednak narracja pierwszoosobowa wyklucza tę opcję. Znacznie lepiej byłoby więc, naturalniej, gdyby Jack najpierw stwierdził, że się przygląda, a potem zaskoczył się, że stracił cenny czas, niż gdyby stwierdził to tak sucho i w sumie nic z tą myślą nie zrobił.
Spójrz dalej:
Podest pozbawiony podpory chwieje się niebezpiecznie, bardziej trzymając się na słowo honoru niż na metalowych prętach, którymi jest przymocowany do sufitu. Połowa schodów zwisa smętnie nad podłogą, a wilkołakiel krąży pod podestem, co chwilę próbując do nich doskoczyć. – Jack jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. Wie, że potwora nie da się zabić nawet srebrem, nie ma przy sobie broni, która by powstrzymała bestię. Dlaczego więc ani trochę się nie obawia, ale ma czas na przyglądanie się konstrukcji i ocenę jej stanu? To stwierdzenie, że trzyma się ona na słowo honoru albo że wisi smętnie, sprawiają, że Jack wychodzi na bardzo pewnego siebie łowcę, który wie, że wygra i może sobie pozwolić na sarkazm. Ale jednak ciągle ucieka. Dlaczego więc, zamiast uciekać porządnie, zastanawia się nad takimi rzeczami? Nie wiem, czy to jego odwaga, czy głupota, czy pewność siebie i czy to wszystko pasuje do tego, że Jack ciągle tchórzy i nie ma pomysłu na to starcie, mocno improwizuje. Ale się nie boi.
W sumie ma moce poniekąd telekinetyczne, bo potrafi lewitować przedmioty. Czemu z nich nie korzysta? Mógłby za pomocą magii chociażby zwalić konstrukcję zupełnie, gdy tylko wilkołakiel na nią wszedł. Albo rzucać mu jakimiś przedmiotami pod nogi w trakcie ucieczki. Jack użył raz zaklęcia odpychającego, ale dlaczego nie używa innych? Czy magia go męczy? Nie był zmęczony, gdy trzeba było lewitować trupa do siedziby. Był po prostu nieuważny.
Patrzę niepewnie na pręty, [przecinek zbędny] przytrzymujące podest i żałuję, że nie umiem lewitować. – No właśnie, ale nieraz udowadniał, że potrafi lewitować rzeczy, w tym ludzkie ciało, które, wystygłe, jest znacznie cięższe. Może na przykład lewitować sobie podesty pod nogami z, nie wiem, desek pozostałych po schodach i z tą pomocą znaleźć się za oknem na bezpiecznym gruncie. Czy to wymagałoby zbyt wiele energii? Nie wiem, bo nie wprowadziłaś mnie w ten świat zbyt dobrze. Jack raz coś umie, a raz nie, mam wrażenie, że on sam nie wie, jakie ma możliwości i umiejętności, mimo że łowcą nie jest od dziś. Urodził się nim.
Jack przypomina mi trochę Rincewinda. On też miał farta i był bardzo słabym magiem, właściwie znał tylko jedno zaklęcie, przez to też był sfrustrowanym malkontentem. Ale gdy działo się coś niebezpiecznego – bał się o swoje życie. Uciekał, bo nie miał innych możliwości. Był też samolubny, bo trudne życie w Ankh Morpork nauczyło go, by robić wszystko dla siebie, aby przeżyć (ostatecznie jednak okazywało się, że było w nim całkiem dużo dobroci, potrafił podejmować dobre dla innych decyzje). Jack zdaje się za to umiejętności mieć całkiem sporo, mimo to z nich nie korzysta, a przy okazji nie ma żadnych pozytywnych cech.
Podest trzęsie się i mam wrażenie, że opada kilka centymetrów w dół. – Opada kilka centymetrów. Kropka.
Podnoszę się i ponownie chwytam za pręt, tym razem wiedząc[,] czego się spodziewać. Wspinam się po nim, [przecinek zbędny] aż do sufitu, (…). Mruczę pod nosem zaklęcie i z mojej ręki tryska niewielki promień. Drugi pręt, nie ten[,] którego się trzymam, puszcza. Podest opada, ale pręt wciąż trzyma się pionowo. – Ten opis w pierwszej chwili był dla mnie niejasny. Który pręt trzyma się pionowo? Podejrzewam, że ten od bohatera, jednak musiałam to przeczytać dwa razy, by się upewnić. Przez scenę dynamiczną, gdy czytelnik jest rozpędzony tempem narzucanym przez krótkie zdania składające się głównie z czasowników, trzeba go trochę prowadzić za rękę i starać się nie stawiać takich przeszkadzajek, przy których mógłby na chwilę utknąć i wytracić tempo, stracić płynność. Może:
Podnoszę się i ponownie chwytam za pręt, tym razem wiedząc, czego się spodziewać. Wspinam się po nim aż do sufitu (…). Mruczę pod nosem zaklęcie i z ręki tryska niewielki promień. Pręt wciąż trzyma się pionowo, za to ten drugi – puszcza. Podest spada. – Widzisz? Zmieniając kolejność zdań, doprowadziłam do tego, że mamy dwa pręty – trzymany i ten drugi obok. Nie trzy: trzymany, drugi i jakiś niewskazany.
Inna sprawa, że nie napisałaś, czego dotyczyło zaklęcie. Co zrobił promień? Uderzył w drugi pręt? Objął i wzmocnił ten pierwszy, na którym wisiał Jack? A może sprawił, że podest huknął na wilkołakiela mocniej?
Jeszcze inna sprawa, że nie przekonuje mnie rozwiązanie, w którym taką bestię jak wilkołakiel – który jest nieśmiertelny i składa się z atomów srebra (!) – powstrzymałoby kilka desek.
Co nam dało spotkanie wilkołakiela? Scena jest z jednej strony humorystyczna, bo Jack jak to Jack – trochę marudzi, jest też gros akcji… ale weźmy pod uwagę całą fabułę. Bohaterowie nie są w stanie na dłużej powstrzymać wilkołakiela. Nie są w stanie go chociażby uwięzić i przenieść na badanie. (W sumie skoro Emil potrafi tworzyć magiczne bariery oddzielające świat ludzki od czarodziejskiego, może mógłby w takiej barierze po prostu wilkołakiela zamknąć? Zwęzić jej ścianki i w taki sposób stwora przetransportować na przykład do siedziby?). Ale z wilkołakielem nie da się dogadać, bo wydaje się bezrozumny, więc przesłuchiwany nie powie, gdzie jest mag. Do czego zmierzam? Każda scena w opowieści powinna pojawić się po coś. Jeśli ta nie pcha fabuły w przód (fabuła popchnęła się sama; bohaterowie znaleźli się akurat tam, gdzie powinni, choć nie wiedzieli, gdzie szukać – i tak znaleźli trop), co robi? Mogłaby ukazać umiejętności Jacka w walce, ale on przez całe starcie użył tylko dwóch zaklęć, głównie uciekał i wpadał na nierozsądne pomysły (wejście na pręt zdecydowanie należało do takich). Czy to walor, który sprawia, że cały tekst jest ciekawszy? Zależy, jak na to spojrzeć. Ja, na przykład, wierzyłam, gdy zaczęłaś rozdział zdaniem o Załężu, że trochę lepiej poznam tę dzielnicę, ty natomiast zamknęłaś akcję w jednym budynku i skupiłaś się na walce, która niewiele wniosła, bo Jack uciekł i zostawił nieśmiertelnego zakopanego w deskach. Wilkołakiel zaraz się stamtąd wygrzebie i ucieknie, i znów będziemy w dokładnie tym samym martwym punkcie, w którym byliśmy, rozpoczynając ten rozdział. Tak to widzę. No i jestem ciekawa, jak teraz Jack znajdzie w tej całkiem sporej dzielnicy swoich towarzyszy.
Kolejna narwana dziewczyna w tym miejscu
Słońce zachodzi, a ja wciąż jestem na Załężu, bezcelowo, bezsensownie i bezowocnie szukając wampirzycy. Zatrzymuję się i patrzę w niebo, na którym nagle jakby jest więcej chmur. – O, no właśnie, o to mi chodziło. Znów Jack stanął w miejscu. Podejrzewam, że nie może nawet się skontaktować z innymi, na przykład z Emilem czy Leną, bo nie wpadł na pomysł, jak to zrobić, jak ich sprowadzić i obgadać kwestię potwora. Gdybym nim była, użyłabym magii, by zwrócić na siebie uwagę. Pamiętasz scenę w czwartej części serii o Harrym Potterze? Jak czarodzieje informowali się o swoim położeniu? Za pomocą różdżki wysyłali w niebo coś na wzór racy. Jack, skoro nie potrafi znaleźć reszty i sfrustrowany tylko błąka się po Załężu, mógłby wpaść na jakiś pomysł, jak przywołać towarzyszy do siebie i wspólnie zająć się nieprzytomnym wilkołakielem. Jeśli w twoim świecie nie ma telefonów albo łowcy z jakiegoś powodu nie mogą z nich korzystać, potrzeba alternatywy. Pracują już trochę razem, a nie ustalili żadnej metody porozumiewania się? Nic ich nie nauczyło to, że Jack ostatnio zgubił się dwanaście kilometrów od miejsca głównej akcji i sporo czasu zajął mu powrót do siedziby? A gdyby coś mu się stało albo trafiłby na jakiś trop, o którym szybko miałby kogoś poinformować? Twoi bohaterowie nie potrafią się teleportować, nie mają samochodów, nie potrafią latać, aby obejrzeć teren z wysokości, no to niech wpadną na cokolwiek, co sprawi, że ich sprawa nie będzie co chwilę stawać w miejscu, bo członek ekipy się zgubił. To, że tak się dzieje, oznacza nie tylko, że masz sporą lukę fabularną. Ale również, że frustrujesz czytelnika, bo ile można czytać o tych samych problemach?
– Super. – Przecieram twarz dłonią i z rezygnacją patrzę przed siebie. Wyciągam z kieszeni telefon, ale na wyświetlaczu nie miga żadna wiadomość od Leny albo Emila. – Zaraz! To on jednak ma telefon?! Ma komórkę i może jej używać? Tak zupełnie normalnie?
Dlaczego nie robi zdjęć, nie kręci filmów, nie wysyła swoim towarzyszom żadnych tropów? Jest łowcą, a zupełnie nie myśli jak łowca. Czy wilkołakiel przygnieciony dechami nie jest wystarczającym powodem, by skontaktować się z kimś w centrali? Poza tym naprawdę jestem w szoku, że Jack już wcześniej nie używał komórki. Mógłby chociaż zadzwonić po pomoc albo potajemnie włączyć dyktafon, przesłuchując świadków. No i, nie wiem, zadzwonić po ubera, żeby dowiózł go te dwanaście kilometrów wtedy, po oklepaniu właściciela wgniecionego auta. Może Jack nie ma na ubera pieniędzy. No właśnie. Jak zarabiają łowcy? W złotówkach? Mogą ją wydawać w normalnych, ludzkich sklepach?
Ta scena jest dla mnie niejasna:
– Pomóc ci szukać twojej mamy? – pytam, kręcąc głową na wszystkie strony, żeby uciec od jej przenikliwego spojrzenia.
– Nie trzeba.
– Lucy! – Dziewczynka odwraca się w kierunku, z którego dobiega głos.
Oddycham z ulgą i patrzę na drobną kobietę idącą w naszą stronę.
– Łowca – mówi, stając przede mną. Chwyta Lucy za rękę, a dziewczynka ponownie przeszywa mnie wzrokiem.
– Czarownica – odpowiadam. Pocieram ramiona dłońmi i usiłuję skupić się na twarzy kobiety, ale wzrok jej córki kłuje mnie w twarz. Kobieta zauważa to.
– Lucy, przestań – mówi.
– Ale ja ćwiczę. Powiedziałaś, że mogę ćwiczyć na ludziach.
– To nie jest człowiek, kochanie. To łowca, jak ty.
Co?
Co?
Co?
– Co? – wyrzucam z siebie. Jaki łowca? Łowcy tak nie potrafią. Przynajmniej ja... – Bynajmniej.
No ale przecież w poprzednich rozdziałach Dowódca i Emil używali już tej sztuczki, zresztą sam Jack użył jej na czarodzieju, który teleportował go z mieszkania Artura – do miasta. Nazwałaś to wtedy uziemianiem wzrokiem. To teraz ćwiczy dziewczynka, tak? Więc dlaczego Jack stwierdza, że łowcy nie mają takiej mocy?
Chyba że chodzi o coś innego, ale nie mam pojęcia o co.
Czarownica otwiera drzwi do klatki i przepuszcza mnie w drzwiach. – I przepuszcza mnie. Ewentualnie: i mnie w nich przepuszcza.
Kolejne działanie Jacka znów jest mocno nierozważne. Bohater robi zadymę na klatce schodowej pełnej drzwi, z których bije magia. Jack to czuje, ale mimo wszystko stawia się dwóm dziewczynom, zamiast łagodzić sytuację, trochę prowokuje. Tak głupi nie byłby nawet Rincewind. Zamiast porozmawiać, Jack doprowadza do dziwnego obrotu spraw, w którym znów ucieka, poza tym zostawia po sobie naprawdę niemiłe wrażenie, właściwie psuje całą sytuację, bo wampirzyca i jej równie narwana koleżanka teraz tym bardziej nie będą chciały z nikim współpracować. Jack karze je znakiem na drzwiach, który zmusi ich do zgłoszenia się w siedzibie łowców.
Kończysz w ten sposób:
Jeżeli wampirzyca go zignoruje, mam prawo przeszukać mieszkanie, w którym przebywa lub podejrzewam, że przebywa. A wampirzyca zignoruje ten znak, bo nie wie, co on oznacza. Ale jestem sprytny. – W sumie skąd Jack ma pewność, że wampirzyca i jej koleżanka nie znają tego znaku? Albo że nie znają go jej magiczni sąsiedzi, kimkolwiek są? Może żyją ze sobą w zgodzie i wzajemnie sobie pomagają? Jack nie wykluczył tego – uciekł, bo wystraszył się, że ktoś usłyszy jego burdę i wyjdzie na klatkę, aby dziewczynom pomóc.
Idealni zabójcy i ich idealne ofiary
Jestem pierwszy w siedzibie. Wchodzę do gabinetu i siadam na krześle, ciesząc się, że wreszcie nie muszę siedzieć na podłodze. Nie na długo. Lena i Emil przychodzą kilka chwil później. – Czy to znaczy, że Lena albo Emil zabrali Jackowi krzesło?
Nie zwróciłem uwagi na to, że Lena zdążyła usiąść przy komputerze i coś zaczęła na nim sprawdzać. – Teraz dociera do mnie, że oni też mają komputer. Czy więc nie prościej było wyguglać w nim wilkołakiela, niż czekać kilka dni na książkę z biblioteki? Na pewno istnieje jakiś internet tylko dla magicznych. Głupio byłoby, gdyby przez te setki lat nie wpadli na to, by taki stworzyć, mając dostęp do ludzkiej technologii. Mogliby mieć nawet swoją międzynarodową organizację informatyczną. To dziwne, że gdy ludzie potrafią znaleźć wszystko w Wikipedii, magiczni wciąż wypożyczają książki z biblioteki.
Nawet Emil zauważa, że teraz trzeba czekać, aż wampirzyca nie zjawi się w siedzibie. Wychodzi więc na to, że instytucja łowców celowo swoim ludziom udostępniła narzędzie w postaci znaku do manipulowania świadkami i takie działanie jest na porządku dziennym. To nie fair i nikt się temu nie dziwi, Lena się nie oburza? Kiedy w naszym świecie dostajesz zgłoszenie do stawienia się, na przykład, w sądzie, zgłoszenie posiada taką adnotację. Gdyby było podrzuconą pustą kartką albo znakiem, którego znaczenia nie dałoby się wyguglać, dochodziłoby do grubych nadużyć. Czy ludziom z siedziby łowców zależy właśnie na tym, by istotny magiczne nie zgłaszały się do nich, by można było od razu przeszukiwać domy? Muszą mieć bardzo dużo łowców do pracy, skoro wolą sami się fatygować do wezwanych, niż przyjmować ich u siebie. Poza tym takie działania psują dobry PR siedzibie i wszystkim łowcom. Już się nie dziwię, czemu nikt nie chce z nimi współpracować i na ulicy wielu reaguje na nich z niechęcią. Z drugiej strony znajdują się osoby, które szukają u nich pomocy – na przykład Karina. Trudno stwierdzić, czy siedziba działa legalnie i troszczy się o swoich interesantów, czy sama sobie stanowi prawo i ma wszystkich innych gdzieś. A przez to trudno mi stwierdzić, czy jestem za jej działaniem, czy przeciwko.
Jeżeli mi się wydawało, że wcześniej nic nie rozumiałem[,] to okazuje się, że nie rozumiem dopiero teraz.
To jest największa kara – musieć się wyrzec swojej przynależności, żyć samotnie, z daleka od ludzi, których się zna i kocha – przerywa i upija łyk herbaty. – Nie tyle ludzi, co magicznych – jeśli mowa o elfach, wampirach i tak dalej. Może: od tych, których się zna i kocha?
– Artur nie zniknął. Został zamordowany – mówię.
Elfka pochyla głowę.
– Tak, wiem – mówi cicho. – Teraz wiem. Ale wtedy nie zgłosiłam jego zaginięcia, bo myślałam, że po prostu zniknął.
Coś przychodzi mi do głowy.
– Dlaczego Karina, jego dziewczyna, tak nie pomyślała? – pytam.
– Ona nie wie.
– Co to znaczy?
– Tak naprawdę nikt nie wie. Nikt nie wie, co dzieje się z Nieprzynależnymi, dopóki sam nie stanie się jednym z nich. Poza tym wiedzą tylko urzędnicy międzyświatowych biur i łowcy. Tylko oni mają też dostęp do bazy.
– Dlaczego?
– Nikogo to nie interesuje. Nieprzynależny jest wykluczony przez wszystkich – rodzinę, przyjaciół. Komu masz powiedzieć, że znikasz, jeśli nikt cię nie słucha?
– A Karina? Ona była z Arturem, chociaż był Banitą. Jej ten argument nie dotyczy.
– Myślę, że on po prostu nie chciał jej mówić, ale nie wiem. Nie rozmawialiśmy o tym.
– Dlaczego?
– Po co? Już wszystko było skończone. Po wyrzuceniu z rodu.
– Co zrobiliście?
– Przecież jest wpisane w bazę – wzdycha.
– Byliście szpiegami.
– To już nie ma znaczenia.
– A co ma?
– Nic.
Ciężko wczuć się w tak jałową rozmowę. Mam w głowie pustkę. Nie dociera do mnie, że bohaterowie gdzieś są i coś w międzyczasie robią. Fragmentami ten dialog mógłby taki pozostać, by podkreślić ideę przesłuchania, ale pusta… całość? Kiedy wkleiłam ją do Worda i ustawiłam standardowy font, całkowity dialog liczył czterdzieści jeden wierszy – ponad stronę A4 – dwadzieścia dziewięć myślników. Tyle ciągniesz same wypowiedzi. Dlaczego nic, poza nimi…?
Wiesz, co też jest trochę męczące? Że akcję w przód od samego początku pchają ci tylko dialogi. Bohaterowie rozmawiają, wpadają na pomysł, idą gdzieś, rozmawiają, wracają, rozmawiają, wpadają na pomysł, ktoś przychodzi, rozmawia z nimi, wpadają na pomysł, odbierają telefon… Powtarzalność aż rzuca się w oczy, lektura przestaje być ciekawa. Fajnie byłoby, jakby Jack, Emil i Lena w końcu się czymś wykazali. Nie tylko umiejętnościami korzystania z aparatu mowy. Ponadto dialogi czyta się szybciej, a to jeszcze bardziej sprawia, że tempo akcji przyspiesza, opowiadanie wydaje się jeszcze bardziej ubogie w treść.
Kto nie stanowi zagrożenia?
W pierwszej chwili przescrollowałam rozdział i niewiele w nim się zmieniło: nadal to głównie dialog. Najpierw kontynuujesz ten z Tamarą, a zaraz potem następuje rozmowa telefoniczna z Leną, kilka myślników dalej rozmowa trwa w najlepsze, tym razem w bloku Artura. Właściwie tak szybko się czyta i przechodzi do kolejnych zdań, że mało się rejestruje. Zupełnie już odpuściłaś sobie zarówno budowanie tła, jak i oddawanie narracją pierwszoosobową przeżyć wewnętrznych Jacka. Na dobrą sprawę, gdy przechodzę do momentu, kiedy Jack streszcza Lenie i Emilowi, czego dowiedział się od Tamary, nie do końca zdaję sobie sprawę, gdzie te postaci się znajdują. Przed blokiem? Na klatce schodowej? Czy Jack wyszedł im naprzeciw, czy czekał w środku, może już w domu Artura? Muszę się cofnąć w tekście, aby to sobie przypomnieć. Okazuje się, że bohaterowie faktycznie znajdują się pod blokiem. Wiem, dlaczego te zdania mi uciekły. Wydają się zagracone. Jack w ogóle nie zwraca uwagi na to, gdzie się znajduje, informuje mnie tylko w stylu: Kiedy wychodzę z bloku[,] przypominam sobie, że właściwie mógłbym sprawdzić mieszkanie czarodzieja[,] skoro już tu jestem. Nie piszesz jednak nic o tym, jak to pod blokiem wygląda. Może Jack usiadłby na ławce i wyciągnął papierosa? Albo zaczął kopać jakiś kamień, chodząc tam i z powrotem i zastanawiając się nad sprawą? Nie. Jack zszedł, minęły dwa zdania i znów mamy dialog. Nie wiem dlaczego.
Kiedy „Splugawieni” – pod względem budowy tekstu i twojej staranności w oddawaniu jego atmosfery – to naprawdę dobra robota, tu od samego początku mam wrażenie, że piszesz z przymusu. Z niechęcią albo żeby już mieć kolejną notkę z głowy. Postanowiłam po tym rozdziale skończyć i przejść do podsumowania, no bo nie widzę sensu czytać opowiadania, które wygląda jak pisane po łebkach. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz i nie będziesz miała mi za złe tej szczerości.
– Z kimś, kto nie stanowi zagrożenia[,] pewnie tak.
– Nawet jeżeli ktoś by zgłosił zaginięcie Nieprzynależnego[,] śledztwo trzeba by umorzyć ze względu na to, że oni znikają, [przecinek zbędny] tak czy tak.
– Jest gorzej[,] niż myśleliśmy.
– Więc czemu Artur nie zniknął, [przecinek zbędny] tak[,] jak Maksymilian? – Jeśli pozostawimy przecinek przed całą frazą tak jak Maksymilian, odbiorca może odnieść mylne wrażenie, że Maksymilian też nie zniknął – jak Artur. A zniknął.
Emil zadaje pytanie, o którym ja myślę od czasu rozmowy z Tamarą.
– Maksymilian nie zniknął jako Nieprzynależny, tylko jako magiczny – mówi Lena. – Dla Artura było na to już za późno. – W tym momencie dotarło też do mnie, że czytam, ale chyba nie nadążam za tym tokiem rozumowania. Widzisz, sprawę morderstwa/zniknięcia pchają głównie dialogi, wiem, że nie zapamiętałam wielu faktów. Niektórym z nich poświęciłaś mało czasu, niektórych nie trzeba było odkrywać w jakiś bardzo angażujący sposób. Postaci głównie rozmawiały, a ja ostatecznie niewiele z tych rozmów pamiętam. Wiem, że Maksymilian to wampir, który spłonął, a Artur to ten, którego ciało ktoś znalazł w chaszczach. Ten pierwszy miał coś wspólnego z tajemniczym magiem, który stworzył wilkołakiela, nie? Drugi został banitą, więc zniknął. Nadążam? Jejku, mam nadzieję.
Sposób, w który prowadzisz fabułę, jak pisałam, niezbyt angażuje. Moją robotą jest tu głównie przeczytać kilka dialogów. Nie muszę odkrywać tajemnic i prowadzić śledztwa wraz z bohaterami, bo to dzieje się jakby samo. Czytanie kolejnych rozmów, z których coś wynika, jest trochę nużące i wiem, że kilka istotnych faktów mogło mi się po prostu zgubić. To dziwny paradoks, bo niby masz niewiele treści i opowiadanie nie jest okrąglutkie – nie ma w nim tła, perspektywy Jacka, elementów, które pozwoliłyby mi lepiej poznać inne postaci i całe uniwersum, i tak dalej – ale jednak ta ograbiona ze wszystkiego część danych i tak mi ulatuje. Nie wiem, dlaczego tak jest. Może właśnie przez nieco nudnawą formę dialogową? Postaram się rozwinąć to w podsumowaniu.
Bohaterowie nie potrafią wejść do mieszkania, więc rozwalają drzwi, które wylatują z zawiasów – tak napisałaś. I, szczęśliwie, żaden sąsiad nie zwrócił na to uwagi.
Układ pomieszczeń jest taki sam jak w mieszkaniu Artura, Tamary i prawdopodobnie jak w całym bloku. Stoimy w niewielkim korytarzu, który w odróżnieniu od elfich ukwieconych przedpokoi jest praktycznie pusty. Tylko tuż obok drzwi stoi wieszak na ubrania. Wchodzimy dalej, każde do innego pokoju. Ja idę do kuchni, w której poza malutką lodówką i krzesłem nie ma żadnych mebli. Jak się okazuje[,] podobnie jest w innych pomieszczeniach – materac w sypialni oraz toaleta i prysznic w łazience to całe wyposażenie tego mieszkania. Czarodziej albo nie bywa tu za często, albo jest wyjątkowym ascetą. Lena siada na krześle.
– Wracamy do siedziby? – pytam.
– I co?
– I tyle.
Nie wiem, po co mi opis mieszkania, skoro nic z niego nie wynika. Bohaterowie wchodzą, Jack określa, co gdzie stoi i tyle. Ten opis nawet nie oddaje żadnych Jacka wrażeń, to po prostu kolejna relacja. Wprawdzie w następnej wypowiedzi Emil stwierdza, że się rozejrzy, ale w tym momencie urywasz scenę. Równie dobrze mogłoby jej nie być, wiesz? No bo co mi daje? Czemu Jack czekał na Lenę i Emila, skoro wszystko mógł zrobić sam, nie marnowałby czasu. Lenie też tak się do niego spieszyło i zarzuciła mu pracę w samotności, tak bardzo chciała towarzyszyć w przeszukiwaniu mieszkania, żeby… zupełnie nic w nim nie zrobić. Nie rozumiem. Mogłaś postawić asteryski i zacząć od: Po obejrzeniu mieszkania wracamy do siedziby. Na to samo by wyszło.
W kolejnej scenie Idalia wita mnie tak:
– Mam raport z sekcji (…). – Czy pisałam już o dominacji dialogów nad akcją właściwą?
Raczej wtaczamy się, przytłoczeni informacjami, które bardziej gmatwają sprawę[,] niż ją rozwiązują, przytłoczeni bezowocnym przeszukaniem mieszkania i wypruci drogą powrotną zatłoczonym autobusem. – O, a ten fragment jest świetny.
– Jakbym mógł[,] to bym poszedł...
Kiedy Idalia wychodzi[,] ja zajmuję krzesło, na którym siedziała, po czym odwracam twarz do ekranu komputera. – Zauważyłaś, że jakakolwiek akcja dziejąca się w gabinecie/biurze łowców, zawsze dotyczy krzeseł? Siadania na krześle albo oczekiwania na krzesło, siedząc na podłodze i tak dalej. Praktycznie zawsze, gdy akcja dzieje się w tym miejscu, poruszasz wątek, kto gdzie i, czasem, jak siedzi. Można by nakręcić taki program na MTV albo dla Discovery Channel: Walka o krzesła. Czy coś takiego.
PODSUMOWANIE
OGÓLNIE: POPRAWNOŚĆ i STYL
Powtórzenia. Jest ich ogrom. Mogę nawet zrozumieć, że część jest celowa – w końcu to narracja pierwszoosobowa, a Jack nie wydaje się popisywać stylizacją godną Roberta Makłowicza. Ale… bez przesady! Praktycznie co akapit można pogrubić ci być, mieć, który, mój we wszystkich możliwych odmianach oraz spójnik „i”. Okej, w scenie dynamicznej można przymknąć na niego oko, by uzyskać efekt przyspieszenia akcji, ale dokąd spieszysz się w scenach pasywnych? Nadużywasz też konstrukcji z imiesłowami współczesnymi, przez to czyta się jeszcze szybciej. Różne informacje podajesz w podobny do siebie sposób, na przykład w przypadku opisów miejsc zwykle trafiam na czasowniki: znajdować się, leżeć, stać. Skupiasz się na czasownikach, reszta ma znikome znaczenie. Wydaje mi się, że rzadko wracałaś do wrzuconych na Wattpad rozdziałów, by je dopieścić, nie mówiąc już o tym, że tekst nie wygląda, jakby odleżał choć dzień przed publikacją. Jeśli do tej pory niektóre zmęczone, oklepane konstrukcje, powtórzenia, braki w zaimkach nie rzucały ci się w oczy – nie ma innej rady niż: czytaj tekst na głos. Powoli. Nigdzie się nie spiesz i poświęć mu czas. Bo obecnie odnosi się wrażenie, że styl tego tekstu (nie twój, bo wiem, jak umiesz pisać) jest mocno przeciętny – ponieważ zdania są powtarzalne i widać, że nie starałaś się specjalnie, jakby ci nie zależało.
Jeśli chodzi o interpunkcję, nie znasz zasady cofania przecinka [KLIK]; tego, że nie stawia się przecinka przed ani (jeśli nie jest powtórzone) i innymi spójnikami w zdaniach równorzędnych [KLIK]; zapominasz o przecinku przy imiesłowach współczesnych, który często zamyka lub otwiera wtrącenie [KLIK] – to takie największe techniczne kłopoty. Jeśli któryś z przykładów, które padły w ocenie, jest niejasny – pytaj śmiało.
NARRACJA PIERWSZOOSOBOWA
Nie mogę powiedzieć, że służy ci ten wybór. Raz, że ciężko się wczuć w Jacka, a dwa: pojawiają się typowe dla tego typu narracji potknięcia (na przykład myślenie o myśleniu). Nieraz na WS pisałam, że w mojej opinii narracja pierwszoosobowa (nie pamiętnikarska, ale oddająca przeżycia z tu i teraz) to jedna z trudniejszych form – wymaga stuprocentowego wczuwania się w postać. W twoim przypadku jednak momentami wyglądała ona tak, jakbyś najpierw napisała wszystko narratorem trzecioosobowym wszystkowiedzącym (z elementami mowy pozornie zależnej Jacka), a potem pozmieniała wszystkie końcówki czasowników na pierwszą osobę, w ogóle nie zastanawiając się nad tym, że to nie wszystko, co należy zrobić, jeśli taką zmianę chce się wprowadzić. Bo te narracje różnią się nie tylko końcówkami; przede wszystkim różnią się sposobem przedstawiania rzeczywistości – ergo: fabuły. O co chodzi?
Narracja pierwszoosobowa wychodzi od postaci, która nie powinna być obiektywna, jak obiektywny powinien być narrator wszystkowiedzący. Cała przygoda, każda scena, sytuacja, dialog, występujące pobocznie postaci i ich opisy, również opisy miejsc – wszystko powinno wychodzić z twojej głowy i przed napisaniem przecisnąć się przez sitko nazwane: główny bohater. Wszystko powinno określone zostać przez niego jego własną stylizacją językową, a przy tym budzić skojarzenia i wnioski. Bohater będzie oceniał miejsca akcji, działania i słowa, a nawet wygląd innych postaci. Nie pisze się (a bynajmniej nie powinno), że jakaś bohaterka miała włosy takie, oczy takie, nosiła to i to i miała tyle lat, ale przekazuje się to za pomocą perspektywy bohatera: tego, jak mu się postać podoba albo nie, czy wygląda w jego oczach na za starą albo za młodą etc., właściwie cokolwiek, co widzi w niej, podlega jego ocenie. Zatem Jack nie powinien tylko rzucać suchą wzmianką – ta wzmianka powinna coś znaczyć. Jednocześnie powinna mi pomóc określić Jacka charakter i stosunek do tego, co ocenia. To dopiero po tym mogę uznać, czy Jacka lubię, czy jego sylwetka psychologiczna i kręgosłup moralny przypadły mi do gustu, czy postać ma ciekawe spojrzenie na świat i tak dalej.
Jeśli jeszcze nie widziałaś naszego artykułu o pisaniu z uwzględnianiem perspektywy (POV – point of view) – ten artykuł może ci pomóc: [KLIK].
Inna sprawa, że chciałaś by Jack był malkontentem; na wiele nie zwraca uwagi, czasem bywa sarkastyczny. Ale to za mało. Nawet najbardziej wyprute emocjonalnie jednostki trzeba pokazać, oddając za każdym razem ich niewrażliwość. Skojarzenia i wnioski będą pozbawione empatii, ale nie będą suchą charakterystyką, bo po niej nie da się niczego wyciągnąć, nawet tego braku zainteresowania.
Dla przykładu zobacz, ile wniosków o charakterze postaci możesz wywnioskować z fragmentu (wymyślam): Trup w rozmiarze XXL? Dobrze, że leży na stalowym, przynajmniej blat się nie zarwie i nie będzie trzeba wołać po wózek widłowy.
A ile z: Na metalowym stole w kostnicy leży otyły trup. Kropka.
No właśnie. To pierwsze to narracja pierwszoosobowa lub wystylizowana trzecioosobowa personalna w najczystszej postaci. Druga – relacja. Czyja? Narratora wszystkowiedzącego oczywiście, bo człowiek lub jakakolwiek rozumna postać fantastyczna (na przykład wilkołak) będzie stylizowała swoje myśli i określała to, co widzi, na różne sposoby, w zależności od własnego charakteru. Jack tego nie robi. Wokół Jacka większość elementów scenicznych jest sucha.
Co możesz zrobić? Przede wszystkim zajrzyj do tych ocen:
[170] – „Instytut Absurdu” – tym bardziej że to groteskowy tekst fantastyczny, a więc tematycznie podobny. Główna bohaterka ma podobne problemy co Jack – nic nie przeżywa, a jedynie opisuje, co się wokół niej dzieje. Leria ostatecznie zmieniła narrację pierwszoosobową na trzecio- i chałwa jej za to! Tekst czyta się teraz jak świetną parodię i nie trzeba męczyć się z bardzo chłodną i obiektywną bohaterką, która niczego nie przeżywa.
[188] i [213] – „Kroniki Podziemia”. Pierwsza ocena dotyczy tekstu, który dostał notę słaby (2) – dokładnie z takich samych powodów. Dzieje się akcja, ale brakuje głównej postaci w postaci. Jej życie jest streszczane albo eksponowane, niewiele poza tym. Dlaczego chcę ci to pokazać? Bo druga ocena to poprawka po dość krótkim czasie – na notę bardzo dobry (5), przy czym LegasowK nie pozbyła się pierwszoosobówki, a po prostu podjęła wyzwanie, jakim jest pisanie w takiej narracji. Możesz zobaczyć, co się zmieniło, porównać fragmenty obu wersji, które cytuję w ocenach. Poznać, jak dobrze może działać na czytelnika narracja pierwszoosobowa prowadzona poprawnie.
Być może na takich przykładach lepiej niż na swoim tekście dostrzeżesz, jak bardzo zarówno Pandora, jak i Eliza są dla czytelnika w pierwszych odsłonach po prostu nijakie i odbierają radość z czytania.
JACK
To twój główny bohater serii, a przez 3/4 tekstu wydaje się raz, że niewiele umieć, dwa: niewiele wiedzieć, trzy: niewiele chcieć. Kojarzysz takie figurki trzech małpek, które zasłaniają oczy, uszy i usta? Oto Jack w jednym ciele. Ponadto nie zauważyłam w nim ani jednej cechy pozytywnej. To sprawia, że nie mam za co go lubić i po co mu kibicować, dla mnie to nie jest dobry pomysł na protagonistę. W rozdziale szóstym zakończonym kłótnią dotarło do mnie, że zależy mi na zamknięciu sprawy maga w głównej mierze ze względu na Lenę. Wraz z Emilem nie zasłużyła sobie, by musieć pracować z takim bucem jak Jack. Nawet nie jestem pewna, czy u Artura Jack sprawdził, czy jego towarzysze aby na pewno oddychają (czyt. jeszcze żyją) dlatego, że musiał, bo nie chciał sam rozwiązywać sprawy, czy dlatego, że chciał to zrobić.
Przy czym to nie to, że bucerstwo jest niewłaściwe – bohater w większej mierze negatywny też może być interesujący. Jednak nie może być tak, że jest tylko negatywny i nic więcej. Bohater, który trochę marudzi i nie chce mu się pracować, mógłby mieć chociaż jakiś talent, na przykład być szybki i zręczny. Umieć coś, ale niekoniecznie chcieć z tego korzystać. Albo mógłby cechować go spryt, inteligencja, jakiś instynkt, Trzecie Oko, cokolwiek. Za to bohater, który jest nieco przygłupawy i śmieszny, mógłby na przykład być chociaż miły albo wrażliwy, albo wierny jakimś zasadom i normom społecznym. A Jack nie ma żadnej cechy pozytywnej: bywa głupi, śmieszkowaty, leniwy i niewiele umie. Wprawdzie radzi sobie z obezwładnieniem człowieka przy jego samochodzie, ale wygląda to raczej jak fart, a nie realna umiejętność. Ponieważ zwykle Jack się potyka i robi głupoty, nie wygląda jak leniwy profesjonalista, a szczęściarz. Nie można o nim powiedzieć niczego dobrego. Wynika to też z tego, że niewiele go interesuje; właśnie! nie ma nawet zainteresowań. Poza tym nie reaguje na przykład na widok martwych ciał, zatroskanych klientów i tak dalej. Wygląda jak ktoś, kto, wracając do domu po ciężkim dniu w Tej Okropnej Pracy, bez skrupułów kopnąłby małego kotka robiącego mu na wycieraczkę. Zastanawiam się, czy tacy ludzie naprawdę istnieją? (Nie tacy, co kopią małe kotki, bo, niestety, ci tak. Ale czy istnieją ludzie pozbawieni choć jednej małej zalety?).
Może Jack coś ukrywa. Może chce, by uważano o nim, że jest po prostu niepracowitym Panem Marudą, a tak naprawdę chowa przed światem znacznie głębsze wnętrze. Ale wtedy przydałyby się właśnie jakieś sceny, w których występuje tylko on – sam na sam, na przykład w domu (który też zdradziłby mi coś o nim). W których byłby prawdziwym sobą albo ukazał, że posiada jakieś inne cechy niż lenistwo i inne umiejętności niż umiejętność rzucania ciętych ripost w głowie.
OPISY MIEJSC AKCJI
Jest ich za mało. Nie znam i nie mogę zobaczyć chociażby ulic, po których chodzą bohaterowie, a nawet budynków, przed którymi stoją. Gdy w prologu, który nie był prologiem, wspominałaś o Katowicach, ucieszyłam się, że będę mogła przejść się zaułkami tego miasta, ponieważ jest mi dość bliskie i dobrze je znam. A tu psikus, bo właściwie mogłabyś Katowice podmienić na jakiekolwiek inne miasto i nie byłoby dla mnie różnicy. Wciąż zastanawiam się: czy wybrałaś Katowice tylko dlatego, że szukałaś miasta o nazwie, która pasowałaby ci to konceptu? Szkoda, że nie wykorzystujesz większego potencjału, przecież to miasto ma swoją historię, konkretną architekturę i tradycję, słowem: duszę. U ciebie natomiast pozostaje nazwą. Kilkoma literkami na Wattpadzie. Trochę tak, jakbyś wierzyła w to, że magiczne stworzenia i pomysł na uniwersum zrobią ci całą robotę i wystarczą, by poruszyć wyobraźnię odbiorcy. Tymczasem ona działa bardzo rzadko, na wyrywki.
Trochę lepiej wyglądają opisy wnętrz (na przykład kostnica albo mieszkanie Artura czy czarodzieja). To zwykle kilka mocno rzeczowych zdań mówiących o tym, co gdzie stoi, ale jednak są w tekście i mówią… cokolwiek. No i, znów – w tych opisach nie ma perspektywy Jacka, więc nie wiem, jak Jack się czuje, przebywając w danym miejscu i jaki ma do niego stosunek. Ale o wadach takiej formy już wspominałam, więc już nie będę się powtarzać.
Przez brak opisów nie tylko trudno mi się wczuć i rozruszać wyobraźnię. Traci na tym też cały tekst, bo stale wygląda, jakbyś gdzieś pędziła i nie miała czasu na duperele. Problem w tym, że czasem te duperele są konieczne, by opowiadanie działało. Absolutnie nie każę ci opisywać miejsc czy postaci łopatologicznie: coś stało tu, coś leżało tam, a ktoś miał włosy siakie, a oczy szmakie. Nie. Jestem w stu procentach przekonana, że dobrze wiesz, o jakie opisy mi chodzi. Skąd ta pewność? Bo opisy to najmocniejsza (poza samym pomysłem antyutopii) strona „Splugawionych”. Nie pamiętam, byś miała tam jakiekolwiek problemy tego pokroju. Specjalnie teraz wróciłam się zarówno do tego tekstu, jak i oceny. Pamiętasz jeszcze, co pisałam wtedy w podsumowaniu?
Zachwycają mnie twoje opisy miejsc. Są bardzo plastyczne, że od razu widać tło, po którym poruszają się bohaterowie. Szczególnie pierwsze opisy Pirrel, te takie chłodnawe, robią wrażenie. Oddają charakter miejsca. To, co mogę ci polecić, jeżeli chodzi o opisy świata i budowanie go, to jeszcze większe oddziaływanie na zmysły.
Tym bardziej zupełnie nie rozumiem, co teraz poszło nie tak. Może naprawdę się spieszyłaś do jakiejś grubszej akcji, a może ogólnie wydaje ci się, że masz świetny pomysł na fabułę, ciekawego bohatera, więc tekstowi w sumie niczego już nie potrzeba.
A potrzeba.
LANIE WODY, CZYLI KWESTIE EKSPOZYCJI
Choć opisów u ciebie za mało, ekspozycji i zbędnych dopowiedzeń podchodzących pod lanie wody nie brakuje. Jack stał przed mieszkaniem i wszedł do mieszkania, zamykając drzwi. Za nim szli Lena i Emil i też zamknęli drzwi. Lena uniosła brwi ostrzegawczo, bo chciała Jacka skarcić. Jack zadanie pytanie: Co…?, bo jest zdezorientowany. Jack wysuwa cios nożem w stronę wilkołaka, więc to wilkołaka spowalnia.
Część z tego da się wyeliminować, używając zaimków, natomiast z podkreśleniami problem jest zgoła inny. Te trzeba wyciąć. Dlaczego? Ponieważ są oczywistościami, które tylko zagracają tekst. Widząc, jak zachowuje się bohater w dopisku narracyjnym i łącząc to ze słowami, które wypowiedział, sama potrafię wyciągnąć wniosek, co ten bohater czuje. Nie musisz pisać, że Lena, mówiąc coś w stylu: Ale chwila, poczekaj, stopuje Jacka, bo ja już to wiem. Znacznie lepiej wypadłby ten dopisek, gdybyś napisała w nim coś w stylu: zatrzymuje mnie, wbijając mi w ramię za długie paznokcie. Wymieniaj gesty, zamiast gotowych wniosków, które stają się dla mnie oczywiste, nie przekazują żadnych nowych informacji (poza tym to świetna okazja, by przemycić niuanse odnośnie do wyglądu postaci, nie sądzisz?). Nie musisz pisać, że Jack czuł się źle, ale możesz pokazać, jak krzywi się, przykłada chłodną dłoń do bladego czoła. Zamiast sucho określać go zdenerwowanym albo złym, możesz wskazać, jak przeklina, czerwienieje, a zaraz odlicza w myśli do dziesięciu albo zaciska zęby, starając się nie odezwać.
Do śmieci mogłyby trafić również te ekspozycje, które zdradzają za dużo informacji o świecie przedstawionym. Część nich i tak wynika ze scen, a idealnym przykładem jest ten fragment:
Rany łowców leczą się samoistnie i zwykle nie trwa to nawet doby. Wyjątkiem są te zadane srebrnym narzędziem. (…)
– Wygląda jakbyś dostał srebrem – mówi Emil, patrząc na pięć kolein wyżłobionych w moim ramieniu przez wilkołaka.
Druga część ekspozycji dotycząca świata przedstawionego wygląda jak odbębnienie materiału na poczekaniu tylko po to, by czytelnik czegoś się dowiedział. To dlatego Jack myśli sam w swojej głowie również o tym, że po patrolu musi udać się do takiej i takiej siedziby, ponieważ tam musi złożyć raport, ponieważ łowcy coś tam, coś tam… Halo, on to przecież wie! Zakładam, że robi to od lat. Masz całą książkę, by pokazać, jakie reguły rządzą tym uniwersum, Jack może po prostu wykonywać swoją pracę, do tego może stylizować myśli, a ja sama wysunę wnioski, co jest dla niego przykrym obowiązkiem, a co po prostu chce zrobić. Ponadto Jack raczej nie opowiada tej historii czytelnikom – przez całą fabułę nie zwraca się do nich, tekst nie ma formy, nie wiem, opowiadanej komuś bajki. Nie mam wrażenia, by Jack miał świadomość, że o jego przygodach czytają jacyś ludzie, więc jego myśli fragmentami nie powinny brzmieć tak, jakby coś komuś łopatologicznie tłumaczył.
Przy czym pamiętam, że w przypadku „Splugawionych” miałaś problemy z dopowiedzeniami i laniem wody na znacznie większą skalę, okropnie nadużywałaś też chłopców i dziewczyn, zapominając o istnieniu zaimków. To, że z tym walczysz, się chwali, ale spróbuj jeszcze nieco bardziej mi zaufać – czytam ze zrozumieniem i naprawdę wielu dopowiedzeń zwyczajnie nie potrzebuję, by tekst był dla mnie jasny.
Lanie wody nie jest też wskazane w przypadku scen dynamicznych. Teraz więc krótko o nich.
SCENY DYNAMICZNE A TEMPO AKCJI
Rozdział ósmy zatytułowany „Jedyna sensowna moc” pełen jest fragmentów przedstawiających akcję, w tym plot-twistów, gdy, na przykład, nagle zmienia się miejsce akcji (chociażby teleportacja z mieszkania elfa na katowicką ulicę). Akapity, które o tym traktują, jednak nie zawsze działają. Weźmy pod lupę, na przykład, ten fragment:
Uchylam się przed pierwszym ciosem, wymierzonym w moją szczękę. Potem robię kolejny unik, a w następnym ruchu łapię pięść mężczyzny swoją dłonią. Zaciskam palce i wyginam mu nadgarstek do tyłu.
Oczywiście nie chcę ci niczego narzucać, ale pokażę ci, co mogłabyś w czasie redakcji, już po napisaniu sceny, dopracować, by ją nieco przyspieszyć. Nie musisz korzystać z mojej wersji, możesz bawić się swoim tekstem dowolnie albo nie zmieniać nic, mam jednak nadzieję, że taka próba redakcji pomoże ci zrozumieć, jak ograniczanie wielosłowia i stosowanie krótszych zdań czy słów wpływa na tempo czytania, a co za tym stoi – na budowanie napięcia, które oddziałuje na czytelnika. Dobrze rozpisane sceny dynamiczne sprawiają, że wyobrazi sobie on szybkie ciosy jak migawki, obejrzy oczami wyobraźni scenę jak w dobrym filmie akcji. Leniwe pisanie temu nie służy.
Sugestia:
Uchylam się przed ciosem w szczękę, łapię za pięść i zaciskam na niej palce. Odginam nadgarstek w tył.
Z jednej strony możesz uznać, że to bardzo czasownikowe zagranie i: no jak to, ciągle mówisz, że piszę za treściwie, a teraz sama skracasz… Z drugiej – hej! Fragmenty, które u ciebie nie są i nie powinny być dynamiczne, takie jak sceny statyczne, gdzie Jack przegląda sobie rzeczy w domach świadków, są czasownikowe na bardzo podobnym poziomie. Puste masz też dialogi. To tam trzeba pracować nad wypełnieniem, by sceny dynamiczne skrócić i nimi oddawać realny pośpiech. Przecież nie musisz pisać, że bohater robi unik, wcześniej wspomniawszy już, że się uchylił przed ciosem. Dla mnie to już jest jasne. Tak, jak nie musisz wspominać, że dłoń, którą Jack łapie mężczyznę, jest jego. Przecież nie mogłoby być inaczej.
Tak w scenie dynamicznej, jak i w scenie statycznej (a tam nawet bardziej), mogłabyś oddać też znacząco perspektywę samego Jacka, przy czym to kolejny powrót do niedziałającej narracji pierwszoosobowej. Uchylam się przed ciosem w szczękę, łapię za pięść i zaciskam na niej palce. Odginam nadgarstek w tył.
No i dobrze ci tak, nie trzeba było do mnie skakać, pajacu…
Odnośnie do scen akcji mogę podsunąć ci artykuł: [KLIK]. Przeczytasz w nim jeszcze, że dobrze, by sceny dynamiczne oddawały wrażenia sensoryczne. W przypadku wyżej wspominanego cytatu chrzęst czy trzask wyłamywanego nadgarstka albo smród spalin na środku ulicy doprawiłyby obraz. A na dobitkę artykuł o stylistycznym lazy writingu: [KLIK].
OGÓLNIE O FABULE I DIALOGACH
U ciebie pojęcie akcji występuje albo pod postacią: bohater rozmawia, albo: czeka na telefon. Przez całe czternaście rozdziałów (!) jestem w stanie przypomnieć sobie ze trzy (!!) akcje – scenę pierwszego ataku wilkołakiela, scenę przeszukania domu Artura plus walkę z czarodziejem oraz scenę walki z wilkołakielem w budynku na Załężu. Wszystko inne wynikało z dialogów, często zresztą ograbionych ze wszystkiego, co zbudowałoby atmosferę rozmowy. Nawet znalezienie ciała na miejscu zbrodni nie było zbyt intrygujące, a przegadane przez dyskusję z Iladią. Najgorsze jednak były dialogi z Tamarą, bo te wydawały się najbardziej puste i niby rejestrowałam kolejne wypowiadane kwestie, ale w następnym dniu, gdy przysiadałam do opowiadania, albo musiałam czytać te dialogi jeszcze raz i przypominać sobie, o czym były, albo, idąc dalej, okazywało się, że i tak mam luki w pamięci.
Mogłabym to zwalić na karb nieczytania ze zrozumieniem, ale wolałabym na twoją treściwość dialogów, która niczemu nie służy. Widzisz, kiedy bohater wypowiada jakąś ważną kwestię, często rejestruje się ona u odbiorcy jakby podświadomie – właśnie dzięki jakimś niuansom, które dzieją się w tle. Wtedy, wbrew pozorom, łatwiej mi wszystko zapamiętać, bo kodują się też informacje poboczne tworzące obraz w mojej głowie. Nie widzę postaci zawieszonych w próżni, które wypowiadają do siebie słowa, ale widzę, na przykład, drżące ręce bohaterki, która w nerwach zdradza jakąś ważną tajemnicę. Tajemnicę tę zauważę poprzez jej zdenerwowanie, domyślę się: och, to na pewno jest dla tej postaci ważne i trudne, czas się mocniej skupić! Puste dialogi tego nie dają.
Oczywiście, że w wielu powieściach detektywistycznych przesłuchanie świadków wygląda trochę rutynowo. Może być podane w takiej formie, strzelam:
– Gdzie pani była tego i tego dnia o tej i o tej godzinie?
– Tu i tu.
– Co pani robiła?
– To i to.
– Czy jest ktoś, kto może to potwierdzić?
– Ten i ten.
– Czy na miejscu coś szczególnie zwróciło pani uwagę?
I tu następuje zwrot perspektywy detektywa w kierunku postaci; to pytanie – pułapka, a profesjonalista jakby czyta z małych gestów przesłuchiwanej kobiety. Dobrze więc, by te gesty się pojawiły. To dla mnie sygnał, że czas się skupić, koniec z pustymi formalnościami. U ciebie strasznie mi tego brakowało. Miałaś parę fajnych momentów, kiedy pojedyncze, niczym nie okraszone wypowiedzi oddawały tempo i rutynę śledztwa, ale kiedy za chwilę pozostałe dialogi zaczęły wyglądać tak samo – czar prysł. Teraz nawet nie wiem, czy w tych fajnych momentach stosowałaś ten zabieg świadomie, czy po prostu pisałaś wszystko skrótowo jak leci, bo tak było ci prościej.
Inna sprawa, że nawet najlepiej rozpisane i bogate w tło dialogi prowadzące całą fabułę prędzej czy później zaczną odbiorcę nudzić. Czy gdyby Myron Bolitar przez całą serię o swoich śledztwach tylko dyskutował z Winem albo świadkami zdarzeń, Coben pisałby do dziś i byłby jednym z bardziej cenionych autorów kryminałów? Czy gdyby Holmes opierał się tylko na rozmowie z sierżantem Donovanem i przez kilka odcinków zaledwie ruszał porozmawiać z bliskimi kogoś poszukiwanego, ktokolwiek zdołałby strawić całą serię powieści albo wszystkie sezony serialu?
Wydaje mi się, że odwlekasz nieuniknione, czyli akcję właściwą, i obawiam się (a mam na to przeczucie silne argumenty), że dalsza część fabuły będzie podobna – strasznie flegmatyczna. Czternaście rozdziałów za mną, a ja błąkam się między kolejnymi mieszkaniami a siedzibą łowców. Bohaterowie za chwilę dowiedzą się od jakichś specjalistów albo z książek, że coś tam znaczy coś tam, może pojawi się kolejna ofiara, może dostaną wyniki z kolejnej sekcji zwłok, otrzymają też informacje prosto od świadków i wszystko będzie im położone jak na tacy, pod nos, a sami będą albo siedzieć w biurze i bujać się na krzesłach, albo właśnie chodzić od świadka do świadka, albo spotkają przypadkiem jeszcze raz wilkołakiela…? Ciężko przewidzieć, nie sądzę jednak, byś zaplanowała jakieś wielkie plot-twisty oparte o dynamiczne sceny akcji, które mają związek z fabułą. Nie, kiedy nie robiłaś tego przez czternaście rozdziałów. Być może dopiero gdzieś w końcowej scenie doszłoby do zgarnięcia maga i wywiązałaby się jakaś większa walka z nim. Mogłabym się przekonać, czytając do końca, ale straciłam do tego zapał.
Twoja fabuła potrzebuje tła. Zdecydowałaś się na świat magiczny, o którym nic nie wiem. W ocenie zadałam ci mnóstwo pytań chociażby o czasy, w których dzieje się akcja, o postęp technologiczny, o relację magicznych z ludźmi, o działanie instytucji łowców i tak dalej, i tak dalej. Nie będę ich tu przepisywać, możesz mi na nie odpowiadać w komentarzu, bo chętnie poznam głębię twojego zamysłu, ale na pewno wiesz, że dobrze, by te odpowiedzi tak po prostu znalazły się w tekście, i to nie w formie suchej ekspozycji, ale po prostu wynikały ze scen.
Fabułę robi ci głównie Jack, o którym już pisałam, ale istnieją też postaci poboczne takie jak Emil czy Lena, o których… wciąż nic nie wiem, nie potrafię ich sobie już wyobrażać w scenach, bo nawet nie wiem, jak wyglądają (pamiętam, że Lena jest zjawiskowa, ale nie pamiętam dlaczego). Mogłabyś co jakiś czas przy okazji ich interakcji przytaczać, że, na przykład, Lena zakłada długie pasmo włosów za ucho albo że Emil marszczy krzaczaste brwi. Cokolwiek, naprawdę. Poza tym, pomijając już wygląd, nie mogę pominąć braku sylwetek psychologicznych. Czasem wydawało mi się, że Lena to empatyczna osoba, innym razem, że jest wredną służbistką. Raz narzeka, że Jack nic nie robi, innym razem narzeka, gdy robi coś sam, ostatecznie przybywa na miejsce akcji i nie podejmuje żadnego większego działania. Nie wiem, czy dlatego, że jest marudna? Ale Emil też jest marudny, Pan Dowódca… on to w ogóle straszny choleryk, Idalia też jest marudna i łatwo się focha. Mam wrażenie, że te postaci prawie niczym się od siebie nie różnią, nie mają swoich charakterystycznych zachowań ani powiedzonek, własnego idiolektu, przez co przesuwają się po linii fabularnej, ale niewiele dla mnie znaczą. Gdyby ich podmienić na kogokolwiek innego, to zauważyłabym, że zmieniło się imię i nic więcej. I, kurczę, nawet nie byłoby mi przykro, gdyby któremukolwiek bohaterowi coś się stało. Jeszcze w rozdziale bodajże szóstym, gdy Lenie puszczają nerwy i wykłóca się z Jackiem, by ten zaczął wreszcie współpracować, naprawdę było mi jej żal, ale po drodze bohaterka ta nie rozwinęła się jako postać, przestała cokolwiek wnosić do opowiadania. Odbiera telefony i czasem się złości, a czasem jest miła. Nawet zdążyłam zapomnieć, że jest czarownicą, a nie łowczynią i ma podobno bardziej rozwinięte umiejętności. Tego też nie widać.
Mam wrażenie, że na wszystko miałaś pomysł, ale niepełny. Na świat przedstawiony, na obecność postaci pobocznych, na przeprowadzenie śledztwa i, w końcu, na Jacka. Przeczytałam czternaście rozdziałów, a czuję, jakbym przeczytała może z pięć. Wprawdzie prowadziłaś sceny, ale jakby nie do końca przemyślane; część z nich sprawia, że bohaterowie stoją w miejscu. Cała wizyta na Załężu wydaje się zbędna, bo co z tego, że Jack walczył z nieśmiertelnym wilkołakielem, skoro nawiał, a wilkołakiel wstał pewnie spod drewnianej konstrukcji i też uciekł nie wiadomo gdzie. (To, mam wrażenie, wiąże się ściśle z argumentem o tym, jak uciekasz przed akcją właściwą; łatwiej ci opisywać coś, co nie ma znaczenia, a główny wątek jakoś rozwiązuje się sam). No i jak w ogóle bohaterowie dowiedzieli się, by przeszukać Załęże? Nie pamiętam, czy było to wspomniane, rozdział zaczął się od tego, że już byli na miejscu.
Część fabuły pchają w przód dialogi, a część imperatywy narracyjne. Dużo dzieje się fartownie, niektóre informacje wypływają przypadkiem – tak też znaleziono ciało Artura albo mieszkanie narwanej wampirzycy, do której przyprowadziła Jacka przypadkowo spotkana na ulicy kobieta z dzieckiem. Czy to nie za dużo szczęścia jak na jedną osobę, ba, na jedno opowiadanie? Szczęście nie trzyma się przecież tylko Jacka. Nawet Karina trafia akurat do gabinetu łowców, którzy akurat zajmują się sprawą, która ma związek z zaginięciem Artura. Kto by się spodziewał…?
Słowem:
Dobrze zaplanowany i poprowadzony kryminał potrafi realnie wciągnąć. Czytelnik bardzo chce i próbuje być zawsze przed bohaterami, wiedzieć więcej i prowadzić własne śledztwo w głowie; chce, a nawet próbuje wyprzedzać bohaterów, samodzielnie łącząc kropki. Sam bada miejsca zbrodni i szuka powiązań. Ja obecnie nawet nie czuję, że chcę i by mi zależało. Zresztą mam wrażenie, że bohaterom też nie zawsze zależy (skoro pojawiają się w mieszkaniu, które mieli przeszukać i robią to na zasadzie: no dobra, jeśli akurat nie mamy nic innego do roboty i już tu jesteśmy, to może…). Tekst nie pobudza emocji, bo również w sobie ich nie ma. Opowiadanie nie działa. Bywa śmieszne, ma wiele przyjemnych momentów, świetne tytuły rozdziałów, ale to za mało.
Zwykle nie wystawiam noty końcowej na tekstach niedoczytanych, jednak prosiłaś mnie o to w komentarzu, a więc: na dzień dzisiejszy wciąż mocno przeciętny. Nawet bardziej przeciętnie niż ostatnio, z wieloma minusami; a minęły dwa lata. (Weź też pod uwagę, że w przypadku innych autorów pierwsze w życiu starcie z pierwszoosobówką zwykle kończyło się u nas słabo (2), więc chyba tylko z sentymentu do „Splugawionych” oczko nie spadło jeszcze o jedno). Nie tylko ty się szkoliłaś – ja też nie próżnowałam w tym czasie. Poprzeczka rośnie. Nie ukrywam jednak, że nie rozumiem pewnych niuansów. Wcześniej miałaś naprawdę niezły tekst, ale sceny zalało morze ekspozycji, a Adam był nudziarzem. Teraz ekspozycji nie masz aż tak wiele, narracja pierwszoosobowa to też nie jedyny twój problem. Co jednak z opisami? Dlaczego nie istnieją, a wybrane sceny są albo bez sensu dla fabuły, albo przedstawiają suche dialogi? No nie rozumiem, ale chętnie się dowiem. Mam nadzieję, że poczytamy się w komentarzach.
Jak zwykle zapraszam do dyskusji.
A za betę dziękuję samej sobie i mam nadzieję, że wyłapałam przynajmniej 3/4 literówek. ;) Za pozostałe się kajam.
Edit: LegasowK, dziękuję za wsparcie techniczne na szałcie. :D
Komentarz podzielony na 2 części.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze bardzo dziękuję za Twoją recenzję i poświęcony czas :D
Jeżeli chodzi o słowo "nalany" to znaczy generalnie taka opuchnięta twarz, może być chorobowo, może być pijacko. Te dokładne wymiary dowodu to prawdziwe wymiary polskiego dowodu, dlatego są tak podane. Dowódca jest pisany dużą literą, bo to jego jedyne określenie, coś jak imię. Nie wynika z szacunku Jacka, tylko po prostu tak jest. Prezydent magicznego świata też jest dużą literą (to w nowej wersji, co niżej opisałam - Prezydent Newan), bo nie używam prezydent imię nazwisko, tylko Prezydent.
A jeżeli chodzi o resztę to tak. Zacznę od kwestii technicznych. Jak się robi te skróty, o których pisałaś, np. żeby zrobić wielokropek? Mam kliknąć te wszystkie przyciski naraz? W ogóle nie wiem, jak to działa.
Z interpunkcją zawsze miałam problem, nawet teraz zapisałam się na studia quasi-polonistyczne (to słowo pochodzi właśnie z nich) i ćwiczę tę umiejętność. I nad powtórzeniami też popracuję. Co do narracji to masz rację, że "Dezercja..." pierwotnie była pisana w 3os. (pierwsze 3 rozdziały) i tam zmieniałam końcówki. Książka ta nie jest pisana po "Splugawionych" tylko w trakcie,jak miałam czas więc w sumie możliwe, że była pisana jakoś po łepkach. Dopiero ostatnich kilka rozdziałów pisałam skupiając się w pełni na nich. Czy to widać? Nie jestem pewna, bo nie pamiętam ile to jest ostatnie, czy od 10, czy od 11 rozdziału, czy później - nie wiem. Ja lubię narrację pierwszoosobową i taki styl komediowy, i to chciałam zrealizować w "Dezercji...". Chyba za bardzo się na tym skupiłam. Plus mam wryte w mózg, że liczą się dialogi, a długie opisy są męczące. Jednak za bardzo poszłam w stronę dialogów.
Co do ekspozycji to nawet nie miałam świadomości, że tyle tego tutaj używam, bo wiem, że "As you know" i mówienie tego co każdy wie nie ma zastosowania i wcześniej wydawało mi się, że tego nie robię. To muszę zmienić od razu.
Teraz poprawiam to opowiadanie i z pierwszego rozdziału, który miał chyba 600 słów (ten już z walką z wilkołakielem) wyszło mi 2 tys. Dodałam Jacka w domu, zakładającego bandaż, telefon do siedziby, że coś się dzieje i próbowałam oddać emocje Jacka, ale czy wyszło to mi już trudno ocenić. Zaczęłam też dopracowywać świat i akcję, ale trochę się pogubiłam i na razie zatrzymałam się po 2 rozdziale (również dłuższym).
Co do braku emocji to w sumie nie mam na to odpowiedzi - po prostu muszę to totalnie poprawić, podobnie jak głębię postaci. Znowu ważniejszy był jeden bohater, a reszta była po to, żeby nie mówił do siebie, tylko do nich.
Akcja to 2018 rok. Katowice są wybrane dlatego, że mieszkałam tam dwa lata i to była taka trochę "satyra" na transport miejski, który w mojej opinii działa słabo (Jack też tak myśli). Teraz już lepiej to dopracowałam, więc ogólnie jest tak, że siedziba to taki komisariat na Górny Śląsk, a łowcy to policjanci. Pracują tam też inne gatunki (najczęściej w Wydziale Kontroli Wewnętrznej albo tak jak Idalia). Są wydziały, Jack pracuje w Wydziale Nadzoru, który odpowiada za patrole. Jest też Wydział Przestępstw Ciężkich i to tutaj przyjdzie Karina i to będzie miało więcej sensu, mam nadzieję. W ludzkiej policji (tego nie ma w tej wersji, to nowy pomysł) są łowcy i jeżeli człowiek znajdzie ciało magicznego to ci łowcy w policji przekazują to ciało dalej, albo tuszują, albo dają wywary na zapominanie. Coś w ten deseń. Jest magiczny świat, w którym Jack się wychował, ale chyba w tej nowej wersji też będzie tylko wspomniany, bo byłoby tego niepotrzebnie za dużo. Portal do niego jest w siedzibie, pilnowany przez łowcę. Kilka pierwszych zdań nowej wersji brzmi tak (już nie ma prologu, został tylko ten wstęp o tym skąd pochodzi nazwa): "Wydział Nadzoru powinien zmienić nazwę na Wydział Pozoru, od kiedy mogę spędzić dwadzieścia cztery godziny patrolu, nie ruszając się z miejsca. Zaciągam się papierosem i opieram głowę o drzewo, wypuszczając z ust wąską smużkę dymu. Który to już? Chyba szósty. Dwa wypaliłem podczas żmudnej wędrówki z siedziby na Nikiszowiec i potem po jednym na cześć początku każdej godziny cholernej warty. Patrzę na zegarek. Jest prawie północ. Czyli jednak siódmy."
UsuńJeszcze mam takie pytanie, czy uważasz, że imię Jack nie pasuje do książki z akcją w Polsce? Ja wyszłam z założenia, że Jack nie jest Polakiem, tylko magicznym i może mieć takie imię, ale kilka razy mi to zarzucano (Emil najpierw miał na imię Tom, ale zmieniłam właśnie z tego powodu). Czy zwróciłaś na to jakąś negatywną uwagę?
Jeszcze raz dziękuję za wszystkie rady i uwagi.
Od początku:
UsuńSkróty – klikasz każdy znak kolejno (bez plusa): lewy ALT+0132 (koniecznie na klawiaturze z częścią numeryczną po prawej stronie). Wtedy wyjdzie ci dolny cudzysłów. ALT+0148 – górny. ALT+0150 (lub 0151) daje półpauzę (albo pauzę), a ALT+0133 daje redaktorski wielkokropek. Wiem, że na początku wydaje się to katorżnicze i się miesza, ale po niedługim czasie, jeśli będziesz tych kodów używać, nawet nie zauważysz, że już je znasz i nawet nie będziesz musiała patrzeć na klawiaturę, by je wklepywać. Zadzieje się to samoistnie. :D
Ja lubię narrację pierwszoosobową i taki styl komediowy, i to chciałam zrealizować w "Dezercji...". – Też go bardzo lubię, dlatego te fragmenty, w których Jack oddaje swoje myśli i stylizuje mowę, są przyjemne i zabawne, i one wyszły. Jest ich jednak za mało, przez co wyglądają jak fragmentaryczna mowa pozornie zależna w narracji trzecioosobowej niż pierwszoosobowa.
Teraz poprawiam to opowiadanie i z pierwszego rozdziału, który miał chyba 600 słów (ten już z walką z wilkołakielem) wyszło mi 2 tys. Dodałam Jacka w domu, zakładającego bandaż, telefon do siedziby, że coś się dzieje i próbowałam oddać emocje Jacka, ale czy wyszło to mi już trudno ocenić. – Różnica z 600 słów na 2k brzmi zachęcająco. Cieszę się, że się nie poddałaś, a zabierasz się do pracy i trzymam za ciebie kciuki. Chętnie też zajrzę do nowej wersji; jeśli nie jesteś czegoś pewna, bez sensu, byś najpierw napisała calutką całość, a potem znów w niej grzebała i kopała… Zawsze możesz zgłosić się znów. Nie spiesz się i zmierz się teraz z, powiedzmy, przynajmniej połową materiału, by sprawa już się rozwinęła i bohaterowie zdążyli się trochę wykazać – bym miała z czego wnioskować.
W ludzkiej policji (tego nie ma w tej wersji, to nowy pomysł) są łowcy i jeżeli człowiek znajdzie ciało magicznego to ci łowcy w policji przekazują to ciało dalej, albo tuszują, albo dają wywary na zapominanie. Coś w ten deseń. – O! Ale świetnie, że opowiadanie będzie z marszu (scenami) dawało czytelnikowi odpowiedzi na te wszystkie pytania, które obecnie kotłowały się w głowie. Bo faktycznie, tak rozległe uniwersum wymaga zaplanowania. Współpraca z ludzką policją to ciekawy koncept; jeśli chodzi o problemy z komunikacją miejską jako elementem satyry, nie musisz z tego rezygnować. Jack może być nawet uparty i w tym momencie nawet mając możliwości szybszego przemieszczenia się, nie korzystać z nich (na przykład nie chcąc wydawać drobnych na ubera, a poza tym i tak pewnie utknąłbym w tej puszce w jakimś korku…). Problem w tym, że w przypadku kryminału brak szybszego przemieszczania się stanowi realny problem i koliduje ze sprawnym rozwiązywaniem spraw. Na pewno da się to jako pogodzić; może niech prawo jazdy ma Emil i z niechęcią czasem Jacka podwozi, niech podróżują razem, gdy trzeba się będzie tak naprawdę-naprawdę pospieszyć?
Wydział Nadzoru powinien zmienić nazwę na Wydział Pozoru, od kiedy mogę spędzić dwadzieścia cztery godziny patrolu, nie ruszając się z miejsca. Zaciągam się papierosem i opieram głowę o drzewo, wypuszczając z ust wąską smużkę dymu. Który to już? Chyba szósty. Dwa wypaliłem podczas żmudnej wędrówki z siedziby na Nikiszowiec i potem po jednym na cześć początku każdej godziny cholernej warty. Patrzę na zegarek. Jest prawie północ. Czyli jednak siódmy. – Podoba mi się ten fragment, charakter Jacka się aż z niego wylewa. To właśnie ważne, by wylewał się znacznie częściej.
UsuńAd imię Jack – wyszłam z dokładnie takiego samego założenia – Jack nie musi być Polakiem. Jeśli akcja opowiadania dzieje się współcześnie, Jack mógłby po prostu urodzić się w USA albo właściwie gdziekolwiek, bo dziś wszyscy żyjemy w jednej globalnej wiosce. Albo może jego mama oglądała na umór Titanica…? :D W każdym razie imię Jacka to ciekawa kwestia, która mogłaby się wyjaśnić w rozdziałach, ale nie czuję, że musiałaby. Mogłaby, jednak jeśli jej nie poruszysz, raczej nic nie powinno się stać. Czytelnicy, którzy zwrócili ci na to uwagę, być może nie wzięli pod uwagę tego, że dzisiaj kultury, religie, narodowości szczególnie w konglomeracjach, dużych miastach jak Katowice, często się mieszają. Jeśli uwzględnisz to w książce, możesz tylko zyskać.