PROLOG
„Nie miał jednakże problemu z tym, by
poczuć jej zapach, parujący oddech, kiedy nachyliła się, by wyszeptać mu
kilka słów do ucha. Rękawiczki, mon cher”. Wystarczyły ledwie dwa słowa
w ojczystym języku kobiety, ten wibrujący mezzosopran, a już od stóp do głów
oblało go ciepło”. – Dopiero zaczynam i może nie powinnam być uprzedzona ani
sięgać po skojarzenia, ale nie wiem, więc zapytam. Czy czytałaś kiedyś coś
Fleminga (tak, pytam o serię z Bondem) albo MacLeana? Ta subtelność w
opisywaniu słowem szczegółów jest ujmująca, czuję się tak, jakbym czytała coś
tych panów, gdy bohaterowie ich serii spotykali Te Kobiety. Nawet
drobne, bardzo subtelne pozbawione seksualności interakcje wywoływały we mnie
zawsze dreszczyk. Tu znów go poczułam; to bardzo miłe uczucie.
Przeniosłabym zdanie zapisane kursywą do
nowej linijki, aby przeciąć w pół ścianę tekstu i jednocześnie podkreślić
kluczową dla sceny kwestię.
Zsunął dłoń, z odrazą otrzepując szary
brud, do tej pory pokrywający wierzchnią stronę zegara. – Otrzepuje się coś z czegoś, na przykład marynarkę z pyłu. Sam pył można też strzepnąć. Takie strzepywanie/otrzepywanie kojarzy się raczej z czymś sypkim –
popiołem, pyłem (nie bierzemy na tę chwilę pod uwagę literatury dla dorosłych).
Szary brud nie wydaje się z tym jednoznaczny, prędzej interpretowałabym to jako
coś trwalszego, plamistego, może i lepkiego, czego z kolei nie da się strzepnąć. Może zetrzeć?
Na to jednak zaplanował osobną audiencję w
porze wieczornej; nie mógł pozwolić sobie na rozproszenie trywialnymi
problemami przy tak znaczącej ilości obowiązków. – Nie bardzo rozumiem oddzielania akapitem tego i poprzedniego fragmentu.
Chętnie wrócę się do samego początku
rozdziału. Spójrz:
Wciąż jeszcze potrafił przypomnieć sobie
dzień, w którym kupił ten antyk. Ręcznie wyciosany z solidnego, północnego
drewna, a następnie sprzedany na targu Petersburskim w 2008 jako zapomniany
skarb między stosami tabakierek i porysowanych kocich figurek. Gdy opierał dłoń
na pokrytej zastałym kurzem ramie odnosił wrażenie jakby znowu znalazł się w tłumie
rozgadanych spacerowiczów, machających portfelami, które ledwo potrafili
utrzymać w skostniałych z zimna palcach. – Nie mogę ukryć, że od początku jestem
zachwycona twoją szczegółowością i, przede wszystkim, plastycznością opisu.
Zwracasz uwagę czytelnika na elementy, które budują klimat i praktycznie bez
udziału świadomości wprowadzają w tworzony świat. Przeskoczmy jednak kilka
akapitów:
Tym razem spojrzał nie na telefon, lecz
wkoło niego, chłonąc wzrokiem rzeczywistość poza mikroskopijnym wszechświatem
zamkniętym w przestrzeni internetowej na polu zaledwie kilkunastu centymetrów.
Różnica była diametralna. Razem z obrazem powróciło także uczucie ciężkości na
kostce obleczonej brudnozłotym sygnetem, miękkość futra muskającego kark oraz
zapach ususzonego kwiecia znajdującego się w każdym wazonie we wnękach między
wysokimi oknami (Nike nie tyle uwielbiała kwiaty, co nienawidziła swądu starych
korytarzy, dla niej więc powstał zamknięty ogród na wewnętrznym dziedzińcu). – No dobrze, ale teraz realnie poczułam się trochę zmęczona. Początkowe
wrażenia, gdy bohater dotykał zegara, przypominał sobie swoją Nike i tak dalej
sprawiały, że realnie przysunęłam się bliżej monitora, by chłonąć tekst. Teraz
jednak mnogość zdań złożonych wielokrotnie trochę mnie zniechęciła. Wymagają
one ode mnie ciągłego skupienia, używasz wielu długich, wielosylabowych słów,
przez które muszę przejść, aby dojść do sedna. Brudnozłoty, diametralna,
mikroskopijny, zamknięty w przestrzeni internetowej, muskający, znajdujący,
ususzony… To wszystko to same przymiotniki, przysłówki albo imiesłowy
przymiotnikowe, słowem: określenia, a więc zupełne rozpychacze! I rozumiem, że
w wielu momentach mogą sprawić, że czytelnik się rozpłynie (jak w wyżej
podanym, nostalgicznym wspomnieniu), ale jednak nie mogą trwać za długo, bo z
każdym zdaniem wysysają siły do czytania. Szybciej muszę sobie zrobić przerwę w
czytaniu po fragmencie tak zbudowanym, niż gdybyś kilka przysłówków wycięła bez
żalu. Wyżej nadmieniłam, że warto skupić uwagę czytelnika na konkretnych
elementach, które budują klimat. Odpowiadają również za wyobrażenie sobie
postaci lub scenerii. Jeśli jednak przedobrzysz, pisząc przydługie, męczące
opisy, taka też będzie sama scena – przydługa i męcząca.
Pamiętaj też przy okazji, że początek jest
po to, aby czytelnika przeciągnąć na swoją stronę, zachęcić. Wielu odbiorców
wcale nie kupuje książki, bo widzi ładną okładkę albo ciekawy blurb – tylko
bierze i otwiera pierwszą stronę, sprawdzając narrację. I choć zdania masz
piękne, estetyczne i oddające multum wrażeń sensorycznych, im dalej w las – tym
więcej drzew. Tym trudniej mi się skupić, co czytam, a więc w pełni cieszyć się
tekstem. Nie mogę nie wziąć pod uwagę, że ktoś mniej przyzwyczajony do takiego
rozlazłego stylu szybko się zmęczy, a co za tym idzie – znudzi.
Śnieżyca, czy nie, ta przesyłka nie mogła
zostać zaprzepaszczona w zaspach. Ze względu na warunki pogody da im jeszcze
dodatkowe pół godziny, po tym czasie jednak jego słynna cierpliwość osiągnie
limit. A gdy decydował się wyjść na zamknięty strych i długim palcem odszukać
numeru kontaktu, nigdy nie robił tego w prymitywnym celu. – Świetne zakończenie, cliffhanger mocno osadzony. Aż chce się sprawdzić,
o jaki cel chodzi. Nie zdradziłaś niczego więcej o samej przesyłce, wielu
kwestii muszę, nie: chcę domyślić się sama.
Rozdział 1 - Marlene
Już teraz wiem, że ciężko będzie mi
wyłuskać jakikolwiek komentarz. Poza wypisem błędów, który zawarłam poniżej –
tak, specjalnie, aby nie wypychać oceny właściwej i żebyś mogła dostrzec, jak
niewiele mam do napisania o samej treści. Twój tekst się broni. Nie fabułą, bo
jeszcze jej nie znam, ale stylem i niesamowitym wyczuciem. Z jednej strony mam
streszczenie, bo opisujesz chociażby śmierć bohaterki, ale jest to tak zręcznie
wplecione w przemyślenia Marlene, że zupełnie mi to streszczenie (jak rzadko!)
nie przeszkadza. Mogłabym się ewentualnie doczepić, że ten pierwszy dialog z
ciotką o chorobie Marlene podchodził niesubtelnie pod ekspozycję dialogową, ale
to w sumie wszystko, co miałabym do zarzucenia tej notce. Jednocześnie jest mi
bardzo ciężko być obiektywną choć w małym procencie. Piszesz o rudowłosej
Marlene, która mieszka na gospodarstwie, ma duszę romantyczki, zadatki na
poetkę, pisarkę i głowę pełną bardzo, ale to bardzo realnych przemyśleń. To
obawy zwyczajne i ludzkie, a jednak przedstawione w taki sposób, że nie umiem
się przy nich nie zatrzymać i pokiwać głową, myśląc: Hej, Marlene, nie
jesteś przypadkiem jakimś moim alter ego…? Cytaty dla czytelników
postronnych, co by mieli dowody:
Niesamowite jest również to, że spędzam z
Marlene zaledwie kilka minut, a mam wrażenie, że na wylot znam nie tylko ją,
ale i całą jej rodzinę. Opisy postaci wplatasz w sposób lekki i płynny,
poruszający wyobraźnię. Piszesz chociażby tak:
Proszę państwa! Czy gdzieś tu znajdują się
wprost wyłożone informacje o wyglądzie bohatera, jakby wykreślane z checklisty?
Ano nie! A przecież widzimy ciotkę w całej okazałości, prawda? W ilu ocenach do
znudzenia pisałyśmy, że bohaterowie nie składają się z barw tęczówek i
owłosienia? Tutaj jednak mamy informację na ten temat tak subtelnie podsuniętą
i wplecioną w tekst, że absolutnie nie można się do tego przyczepić.
To samo dotyczy ukazywania charakterów:
Jak wcześniej myślałam o wydanych Flemingu
czy MacLeanie, to teraz przypomina mi się Lucy Maund Montgomery i Frances
Hodgson Burnett. Mimo że prowadzisz do tej pory tekst jedną stylizacją
narracji, to jednak da się wyczuć te subtelne zmiany w zależności od atmosfery
panującej to w głowie Marlene, to na zewnątrz (na przykład, biorąc pod
uwagę zmieniające się warunki pogodowe). W tej samej notce mamy poważne
przemyślenia młodej kobiety oraz wspominanie czasów, gdy wierzyło się we
wróżki, a także zdania typu: Ta uzależniona od piękna wariatka była zdolna
do wszystkiego i nie potrafiła oprzeć się pokusom – w odniesieniu do stania
na deszczu, które groziłoby przeziębieniem. Twoja zręczność literacka jest
godna podziwu, a fakt, że główną bohaterką zrobiłaś dziewczynę kochającą
piękne słowa i sztukę, czyni całość spójną.
Muszę się do czegoś przyznać. Na początku,
po pierwszych zdaniach tego rozdziału sądziłam, że przenieśliśmy się w czasie i
akcja opowiadania osadzona jest w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. Jako
że Marlene ma dość mocno zakorzenioną duszę romantyczki, sądziłam, że jej obraz
to przebrzmiewanie romantyzmu, który zostaje zrzucony na dalszy plan przez
pozytywizm. Później, im dalej czytałam, tym bardziej zdawało mi się, że czasy
będą znacznie bardziej bliskie współczesności – dopóki nie przeczytałam o
pokoleniu Z i internecie, obstawiałam… dwudziestolecie międzywojenne. Nie wiem,
dlaczego mam taki dysonans, czytając cię. Bardzo ciężko mi wczuć się teraz w
to, że narracja – niejednokrotnie poetycka, płynna, przypominająca literaturę
piękną – oddaje współczesność. Podejrzewam, z czego to wynika. Zapewne z mojej
miłości do literatury, cóż, starej, przedstawiającej daleką przeszłość – tam,
dzięki stylizacji i linii fabularnej, można było przenieść się w czasie, poznać
dawne obyczaje i dowiedzieć się, jak ludziom żyło się kiedyś. Teraz więc czuję
się trochę rozdarta – jak sosna Judyma. Z jednej strony bardzo jestem ciekawa,
jak Marlene, która jest aż tak odklejona od rzeczywistości, odnajdzie się w
nowym dla siebie świecie (naprawdę liczę na wpływy!), z drugiej – czy narracja
nie jest mimo wszystko przesadzona? Bohaterka jakby nie było ma laptopa, konto
na Instagramie, zna postęp technologiczny. Może nie jest jego największą fanką,
ale dorasta w czasach, gdy ten postęp istnieje. A jednak nadal brzmi trochę jak
Ania z Zielonego Wzgórza, bohaterka powieści sprzed pierwszej wojny światowej.
Różni je ponad sto lat, to szmat czasu. Zastanawiam się, czy po prostu nie
przesadziłaś z uładnianiem tego tekstu, jeśli jednak ma oddawać czasy
współczesne.
Może gdy Marlene trafi do współczesnej
szkoły w mieście, jej narracja – stylizacja POV – również ulegnie zmianie? Może
będę mogła śledzić wpływy nowoczesności na bohaterkę aż do końca powieści, nie
tylko poprzez samą linię fabularną, ale i właśnie zmiany w POV? Kurczę, to by
miało potencjał!
(Przy okazji – bardzo spodobał mi się żart
o gęsim piórze, szczerze mówiąc).
Przypomina mi się od razu Sylvia Plath i
jej „Szklany klosz”. Równie młoda i ambitna bohaterka wybrała pracę w redakcji
czasopisma dla dziewcząt, daleko od bezpiecznego domu, w zupełnie nowym
świecie. Nie odnalazła się w nim, jestem więc ciekawa, którą drogę przejdzie
Marlene. Czy będzie jej trudno? Czy może nie będzie miała aż takich problemów z
adaptacją? Wydaje mi się, że skoro powieść napisana jest takim językiem, że aż
sugeruje, że bohaterka stylizuje się na starawą – jej adaptacja powinna
być znacznie trudniejsza. Bo z jednej strony mamy postać, która ma wprawdzie
konto na Instagramie, ale jednocześnie z jakiegoś powodu używa w narracji
głównie okrągłych zdań bogatych w dopowiedzenia i raczej archaiczne spójniki
pokroju bowiem, ale jakże, cóż i tak dalej.
Okropnie rozpaczała wtedy, że potłuczone
kolano będzie wystawać spod sukienki, lecz nie było tego złego, co by na dobre
nie wyszło i dla świętego spokoju tata pozwolił jej szybciutko wybrać inną ze
starych szaf na strychu. – Przy pierwszym czytaniu zastanawiałam
się, po co bohaterce inna szafa na bal. Dopiero przy drugim załapałam, że
chodzi o inną sukienkę.
W dalszej części tekstu znajduje się opis pokoju.
Jest bardzo obrazowy – jak całość – ale jednocześnie, mając za sobą tyle stron,
czuję, że robię się trochę znużona. Nie powiem, by brakowało mi dynamicznej
akcji, ale jednak brakuje… czegokolwiek, co by się działo. Nie muszą to być
wielkie rzeczy, chodzi mi bardziej o dominację właściwej linii fabularnej nad
opisami. Tak naprawdę nie bardzo nawet wiem, po co Marlene wróciła do pokoju i
co ma zamiar robić. Czy było to wspomniane? Nie pamiętam. Dowiem się tego
pewnie za moment, ale nie czuję, by było to istotne.
Pisałaś mi wprawdzie w zgłoszeniu, że nie
spieszysz się z wydarzeniami. Ma to swoje plusy i minusy. Początek książki, jak
wspominałam, jest od tego, by zatrzymać czytelnika i zachęcić go do poznania
historii. Chociaż postacie, przedstawione środowisko i nakreślony wątek
podjęcia studiów dziennikarskich są ciekawe, nie wiem, czy same w sobie
wystarczą, by odbiorca chciał się przedzierać przez takie akapity jak
ten:
To fragment, który w czasie czytania
właściwie można by pominąć, ledwo przelecieć wzrokiem i fabularnie nic
się nie traci. Pod koniec wprawdzie znajduje się informacja o pamiętniku i
zacięciu bohaterki do pisania, ale to mogłabyś chociażby pokazać sceną, w
której Marlene otwiera pamiętnik i zaczyna w nim coś notować. Twoich ekspozycji
do tej pory nie uznawałam za męczących, bo oddawałaś w nich postać, ale kiedy
piszesz tak ciągle, skupiając się na opisach i przyćmiewając fabułę, przestaję
umieć to doceniać.
Tym bardziej że po krótkim, zabawnym
dialogu, Marlene i Andy trafiają na poddasze, gdzie znów pojawia się opis stosu
starych rzeczy; mam wrażenie zdublowania. Te dwa fragmenty są, na moje, zbyt
blisko siebie.
Nikt poza tatą, ciotką i wychowawczynią w
szkółce dla dzieci jej w ten sposób nie nazywał, zresztą biorąc pod uwagę
zamieszkanie oraz pasje, znacznie bardziej przypominała chłopkę. – Zapewniasz mnie o tym narracją, opisem. Ale jednocześnie stylizacja i
romantyczny charakter, który zdążyłam poznać, jakoś mi się z tym kłócą. Marlene
w życiu nie nazwałabym chłopką, to dziewczyna znacznie bardziej
wykształcona i obeznana – czuję to po tym, jak stylizujesz jej POV.
Rozdział 2 - Magdalena
Spójrz, jak zaczynasz:
Grupy, które niezależnie od tego, co się
dzieje ani jak wielki wpływ ma to na obywateli, zawsze wydają się stać nieco na
uboczu, jakby oddzieleni od całego rozgardiaszu niewidzialną, miękką barierą,
nie tyle wygłuszającą, ile zniekształcają dźwięki dobiegające z drugiej strony.
Jednostki, dla których inny bywa cykl dnia i nocy, w inny sposób rozłożone
priorytety na piramidach wartości, zdają się nawet inaczej starzeć, czasami
wolniej, a czasami szybciej niż ci stojący po drugiej stronie cienkiej,
czerwonej linii. A to wszystko nie ze względu na indywidualną naturę
non-konformisty, lecz poprzez przynależność tak pochłaniającą i intensywną, że
jakoby oddziela człowieka jak położna oddziela dziecko od matki, podświadomie
zawsze dźwięcząc już w głowie słowami "my" oraz
"reszta".
Mamy tu tylko trzy zdania. Trzy
wielokrotnie złożone zdania, które znów wymuszają na mnie stuprocentowe skupienie
się nad tekstem. Jest płynnie o tyle, o ile zaangażuje się w to czytelnik –
twoja literatura nie jest literaturą dla wszystkich, ponieważ nie każdy będzie
chciał zmierzyć się z taką formą. Nie znaczy to, że masz ją zmieniać, zupełnie
wyzbywając się swoich przyzwyczajeń i miłości do wielokrotnie złożonych zdań,
możesz je ewentualnie trochę urozmaicić. Pozwolę sobie wkleić tu jedną z moich
ulubionych wskazówek:
U ciebie przeważają zdania niebieskie, jednak nie możesz liczyć na to, że czytelnik będzie wypoczęty cały czas. Chyba że liczysz na to, by się tym stylem delektował, ale przez to czytał mniejszymi fragmentami, przerywał lekturę szybciej niż wyznaczasz koniec notki. Ja sama, choć lubię styl Hrabala, a u ciebie pierwszym gdzieś właśnie przy opisie pokoi też musiałam zrobić przerwę. [Tutaj] znajdziesz przykład jednego z aż 92-wyrazowego zdania (!) rozłożonego na czynniki pierwsze. Długie zdania mogą być sporym walorem, bo spowalniają tempo, zabierają czytelnika w podróż pełną sensorycznych doznań, ale jednocześnie zbudowane być powinny tak, by czytelnik nie zgubił tego, co jest ich sensem. W twoim przypadku mam wrażenie przesady – nie wiem, dlaczego tak zaczynasz i co to ma do fabuły. Nie wiem, którego bohatera są to przemyślenia i czy w ogóle nimi są, a może to stary dobry narrator wszystkowiedzący. Zaczynając w ten sposób, sprawiasz, że nie mam pojęcia, gdzie się znajduję i z kim. Przy fragmentach z bohaterem z prologu, a także w rozdziale pierwszym sądziłam, że stylizujesz mowę pozornie zależną. Teraz przestałam być tego pewna. Narracja opisująca Magdalenę wydaje się od niej potwornie daleka i obiektywna. Moja wyobraźnia nie działa. Nie jestem w scenie – jestem zawieszona w czasie i przestrzeni i czekam, aż coś się wydarzy. Kiedy takie opisy pojawiają się wewnątrz sceny – właśnie jako przemyślenia – można je zręcznie wpleść w narrację, nie zaburzając lektury. Tu natomiast nie mam jeszcze fabuły. To ładny wstęp, ale nie mogę przestać zastanawiać się: po co?
Jak na złość i w zupełnym przeciwieństwie
do Marlene, którą poznawałam w czasie trwania sceny – najpierw w rozmowie z
ciotką, później w interakcji z Andy – życie Magdaleny po prostu streściłaś.
Piszesz tak:
Składając papiery do trzech różnych
uniwersytetów medycznych, w tym jednego zagranicznego, Magdalena owszem, była
sobie w stanie wyobrazić siebie na studiach z dziedzin biologii molekularnej,
biotechnologii, astrofizyki lub psychologii. (...) Po trzech pierwszych latach
studiów oraz pierwszych praktykach dowiedziała się o sobie zatem dwóch zupełnie
nowych rzeczy - że w rzeczywistości nie ma dla niej na tej ziemi żadnego innego
miejsca, a co za tym idzie, że może równie dobrze zatrudnić zawodowe płaczki, gdyż
wszystkie inne plany leżały już martwe, przysypane warstwami zużytych
rękawiczek jednorazowych, białych niewyprasowanych fartuchów oraz ciężkich
tomów Sobotty, Greya i Farmakologii Klinicznej. – Dwie pierwsze wzmianki dotyczą nazwisk autorów, trzeci to tytuł. Trochę
się to gryzie. Idźmy dalej:
Obrana przez nią droga, nawet jeżeli tak
właściwa, jakby specjalnie przygotowana pod jej małe, zwinne stopy, nie okazała
się jednak usłana różami. Krwią, potem oraz odbarwiającą notatki kawą, jak
najbardziej, ale niczym, co pachniałoby przynajmniej minimalnie znośnie. Liceum
skończyła we Wrocławiu, tam, gdzie mieszkała razem z rodzicami po tym jak jej
ojciec Anglik przeprowadził się do miasta żony i zaczął nauczać biofizyki dla
klas English Division na Uniwersytecie Medycznym im. Piastów Śląskich. To był
tylko przypadek, niewinna zagrywka losu, bowiem ani Frederick ani Maria nie
mieli nic wspólnego z tym kierunkiem. (...) Zdała maturę z doskonałymi wynikami
w dwujęzycznej szkole, rok wcześniej podjęła się także rekrutacji na
międzynarodowe egzaminy z angielszczyzny, oczywiście bez najmniejszego
problemu. Wielką Brytanię odwiedzała niemal co każde wakacje, ciężko więc było
mówić o jakichkolwiek barierach.
I to już jest dla mnie zdecydowanie nie do
przełknięcia. Za dużo i jeśli literacko na wysokim poziomie, to mimo wszystko
topornie. Nawet nie wiem do końca, co masz na myśli, pisząc o zatrudnieniu
zawodowych płaczek. Z jednej strony inne plany metaforycznie leżą przysypane
rękawiczkami, a więc wydaje się, że są zapomniane i nie zwraca się już na
nie uwagi. Z drugiej – no właśnie, czemu płakać przez to, o czym się
zapomniało? Punktujesz po kolei coś, co w twojej opinii buduje postać, ale to
wciąż nic ponad punktowanie – bez wyrazu, nudno, punkt po punkcie. Jednocześnie
częściowo brzmi to tak, jakby bohaterka chciała wymienić wszystkie swoje
osiągnięcia, a to nie jest najlepsza z cech, raczej budzi
antypatię.
Rozdrabniasz się nawet, pisząc o tym, z
jakich powodów Magdalena wybrała taką a nie inną uczelnię. Będąc z tobą
zupełnie szczera, nie mogę nie wspomnieć o tym, że nie wydaje się to jakieś
szczególnie istotne. Gdybym znalazła twój tekst wydrukowany, wydany, gdzieś na
sklepowej półce, pierwsze strony sprawiłyby, że zachwyciłabym się, zachłysnęła
twoim stylem, ale rozdział drugi przekartkowałabym gdzieś do fragmentu: Korzystając
z rzadkiej chwili spokoju starała się wypełniać karty eleganckim, niemalże
kaligraficznym pismem. Gdzieś w pobliżu tego momentu widzę myślnik,
rozpoznaję dialog. Tęskniłam za jakimś dialogiem.
Jednocześnie jest to moment, w którym
wypada wspomnieć, że jestem pozytywnie zaskoczona twoim researchem. Nie tylko
tym medycznym, ale i kulturowym:
Z jednej strony pojawia się dialog i do
gabinetu dziarsko wbija Kerstin, z drugiej – zaraz po tym nie dowiaduję się, o
co chodzi, co się stało, ale dostaję kolejny akapit streszczenia o tym, jak to
bohaterka była świeżo po studiach, odebrała tytuł stażysty, a Magdalena
rozumiała jej determinację. To tym bardziej nużące, gdyż zdążyłam się już
ucieszyć, że zaraz dowiem się czegoś o akcji bieżącej, poprowadzona zostanie
obecna linia fabularna, tymczasem… no nie, to się nie dzieje, znów muszę na nią
czekać.
Być może nie miałabym takiego wrażenia,
gdyby był to pierwszy rozdział. Cliffhanger z prologu byłby wtedy jeszcze
świeży, naładowana pozytywną energią z ciekawości dążyłabym do tego, by poznać
tajemnicę mężczyzny od zegara. Jednak w rozdziale pierwszym niewiele się
wydarzyło, poznałam trzy bohaterki, szeroką historię prawie całej rodziny,
wygląd miejsca akcji – zarówno gospodarstwa, jak i różnych jego pomieszczeń czy
nawet klifów. Co mi z tego przyszło? No właściwie nic, bo w kolejnym rozdziale
to miejsce się zmieniło, mam dwie nowe bohaterki opisane od A do Z
ekspozycjo-streszczeniem na, hmm, policzmy: jedenaście naprawdę sporych
akapitów. Wiem, że uprzedzałaś, że będzie dość biernie, ale jednak nie
spodziewałam się, że aż tak. Jestem w takim momencie, że, widząc twój warsztat
i detaliczność, wierzę, że masz tu fabułę i postaci, które będą do czegoś
dążyły, mają wpływ, są dla tej fabuły istotne. Tylko, wiesz, aby tę wiarę w
sobie podtrzymać, potrzebowałabym chociaż jakichś *wink-wink* zanęt w stylu cliffhangera
z prologu – częściej niż raz, pod koniec notki. Tymczasem ledwo coś się
wydarzyło – Kersitn energicznie otworzyła drzwi i przybyła z najwyraźniej super
ważną informacją – kompletnie zepchnęłaś to na drugi plan, bo uznałaś, że opis
jej szkoły jest ważniejszy. Jeszcze później, zanim w ogóle wracasz do dialogu,
pojawia się opis wyglądu Kerstin i informacja o jej korzeniach. W scenie
mającej predyspozycje do miana dynamicznej jest to zupełnie niepotrzebne. Takie
informacje mogłabyś przekazać gdzieś dalej, choćby w dialogach. Nim napiszesz
mi wprost, że Kerstin jest zdeterminowana, chciałabym to zobaczyć poprzez
konkretne wydarzenia.
Nie kupuję tego.
Swój chaotyczny artyzm dziewczyna wyrażała
niestety nie tylko poprzez powierzchowność, wymyślnie upięte dredy, kolorowe
chusty i falujący makijaż na nierówno opalonej twarzy. Choć i do tego Magdalena
się odniosła, pierwszego dnia, gdy tylko zobaczyła stażystkę w dyżurce.
— Twoje dredy są interesujące, ale
nieodpowiednie na salę zabiegową. To nie opinia, tylko kwestie higieny.
Kerstin, przykro mi, ale musisz się ich pozbyć, jeżeli nie będziesz w stanie
założyć na głowę czepka.
Kerstin udowodniła, że jest w stanie
założyć czepek. Jak, Magdalena nie miała pojęcia. Choć osobiście miała do stanu
higieny młodszej koleżanki stosunek co najmniej sceptyczny, szpitalny sanepid
nie wyraził obiekcji. Zupełnie innym, poważniejszym problemem pozostawał jednak
zgubny entuzjazm. – To wszystko wprawdzie jest bardzo
ciekawe, ale też nie sądzę, by anegdota stała w dobrym miejscu. Jeszcze
bardziej wypycha scenę. Widząc z daleka myślnik, sądziłam, że to ten moment,
gdy w końcu dowiem się, po co Kerstin przyszła. Zaraz jednak okazało się, że no
nie, to jeszcze nie to, tylko wpleciona w ekspozycjo-streszczenio-scenę…
retrospekcja.
Christopher Wester z sali 210 był jednym z
tych przypadków, którymi interesowali się wszyscy. Przypadł Magdalenie oraz -
oczywiście - Michaelowi, ponieważ do tej pory nie udało się postawić mu żadnej
jednoznacznej diagnozy. – Sugeruję to zdanie odwrócić: Przypadł
Michaelowi oraz – oczywiście – Magdalenie, ponieważ do tej pory nie udało mu się
postawić żadnej jednoznacznej diagnozy. – Tu bardziej czuć, że Michael
sobie nie poradził i potrzebował konsultacji Magdy. Chyba że chodziło o to, że mu
w sensie pacjentowi, nie lekarzowi…? Sama widzisz, że to zdanie jest trochę
mylące i w sumie nie wiem, jak mam je rozumieć.
Objawy kliniczne, badanie neurologiczne
oraz podwyższone ciśnienie wewnątrzczaszkowe wskazywały na nowotwór i z tego
też powodu mężczyzna do nich trafił, lecz żaden z wykonanych do tej pory
tomografów nie pozwalał na jego lokalizację. Ani mózg ani rdzeń kręgowy nie
wyglądały na zajęte żadnym guzem, a w neurochirurgii nie istniało takie pojęcie
jak "otworzymy i zobaczymy". Nie istniało na żadnym oddziale, lecz
Magdalena lubiła podkreślać to po usłyszeniu wielu nieprawdopodobnych historii
od kolegów, którzy zatrzymali się na gastroenterologii i ortopedii. – Akurat w kwestii gastroenterologii rzeczywiście może zdarzyć się
wykonanie zabiegu w ciemno. Jeśli pacjent krwawi do przewodu pokarmowego,
dokładna lokalizacja uszkodzenia tkanek nie jest znana, a krwawienie stosunkowo
silne, liczy się przede wszystkim czas. Co zaś się tyczy ortopedii, to
rzeczywiście nie ma mowy o zabiegu bez diagnozy, bo ta najczęściej klaruje się
już na etapie diagnostyki w izbie przyjęć.
Fakt, że interesowali się tym przypadkiem
również stażyści zupełnie kobiety nie dziwił i w przeciwieństwie do niektórych
aroganckich rezydentów lubiła słuchać, co mieli do powiedzenia. – Częściej chyba spotykam się z arogancją wśród lekarzy specjalistów.
Rezydentom czasem jeszcze zależy na współpracy, a na pewno butność nie jest u
nich tak wyraźna.
Do dyżurki Magdalena wróciła dopiero po
godzinie, choć przypadek pacjenta na izbie nie należał do najostrzejszych. – Tak zaczynasz kolejną scenę po asteryskach, która w rzeczywistości sceną
nie jest. Sądziłam, że skoro Magdalena dostała wezwanie na cito na izbę
przyjęć, to zaraz dowiem się po co i wydarzy się coś może nie wstrząsającego,
ale… cokolwiek, co byłoby bieżącą sceną, nie – zapowiedzią jej. Tymczasem tak
nie jest. Magda wyszła i wróciła, a to, co ważnego działo się pomiędzy,
dostałam w formie streszczenia.
Zastanawia mnie to. Niepokojąca tendencja
do unikania akcji – nawet nie dynamicznej, nie chodzi o strzelaniny, pościgi i
tak dalej. Chodzi o akcję fabularną, wydarzenia bieżące, czyli te momenty, gdy
w scenie bohaterowie robią coś innego niż wspominają.
Ten przypadek pochłonął ją z wielu
powodów. – Nie widzę tego pochłonięcia. Nie widzę, by Magdalena
pracowała, była zaaferowana, by było to po niej widać. Dostaję ekspozycję –
zapewnienie, że tak jest. A gdzie dowód?
Pacjentem okazał się dwudziestoośmioletni,
a zatem niezwykle młody chłopak. – Taki znowu niezwykle młody nie był.
Brakuje mi dookreślenia, że jak na pacjenta neurologicznego, ale nawet w tej
kwestii nie popadałabym w takie zadziwienie wiekiem. Na neurologii również
trafiają się pacjenci młodzi i w średnim wieku, nie tylko przypadki udarowe po
sześćdziesiątce.
Zdecydowanie zbyt młody na zaburzenia
świadomości, niedowład jednej kończyny i nawracające bóle głowy. Taki zestaw
objawów w połączeniu z wiekiem zbyt niskim, by od razu skojarzył się z udarem, zazwyczaj
kończył się wezwaniem przez pielęgniarki lekarza z onkologii. – Nie wiem, czy pracujesz w zawodzie medycznym. Ja tak. Byłam na wielu
oddziałach w ramach praktyk na studiach, a zawodowo pracowałam do tej pory na
izbie przyjęć, rehabilitacji, internie, ortopedii i neurologii z pododdziałem
udarowym. Na tych dwóch ostatnich najdłużej. Na absolutnie żadnym z nich
pielęgniarki nie odpowiadają za wezwanie lekarza na konsultację. O tę prosi
lekarz prowadzący dany przypadek lub lekarz dyżurujący.
Częściowo słuszne, ale i niezwykle
frustrujące. Na magnetycznej wizytówce przyczepionej do kieszeni fartucha miała
przecież napisane "Dr. Magdalena Castellan, starszy rezydent, oddział
onkologiczny". Nic dziwnego, że skołowany pacjent, który trafiał na neurologię
zapewne pierwszy raz w życiu, wpadał w panikę jeszcze zanim zdążyłaby go
zapytać o imię. – Skołowany pacjent naprawdę nie patrzy na
takie rzeczy jak identyfikator. Zwłaszcza że te magnetyczne są akurat
stosunkowo małe i trzeba wytężyć wzrok, by coś z nich odczytać. Chory z
objawami udarowymi nie zwraca na takie drobiazgi uwagi.
Pacjenta też opisałaś już po fakcie. Nie
wtedy, gdy Magdalena zobaczyła go po raz pierwszy, gdy spędziła z nim czas,
porozmawiała z nim, zbadała go czy co tam miała w zamiarze, skoro dostała pilne
wezwanie. Tak naprawdę pacjent, o którym mowa, jest bohaterem, który nie
pojawił się w scenie, został wspomniany jako element znajdujący się zupełnie
poza kadrem. Dlatego nie potrafię wczuć się w jego sytuację, zobaczyć jego
choroby czy wspomnianych wcześniej objawów. Wizja pacjenta neurologicznego nie
robi na mnie aż takiego wrażenia, jakie mogłaby zrobić, gdyby ukazać gościa
sceną. Może ma problemy z poruszaniem się? A może brakuje mu już wiary, jest
przygarbiony, nieszczęśliwy? Chciałabym zobaczyć, jak wygląda, usłyszeć, jak
się wypowiada, móc zobaczyć, jak sobie radzi w szpitalu. Jaki ma nastrój i co
wyniknęło z wizyty w placówce. Ale nie mogę, bo gość pojawił się tylko jako
wspomnienie – retrospekcja Magdaleny. Czy to znaczy, że wątek ten nie był
istotny fabularnie? A jednak poświęciłaś mu sporo zdań – czasu antenowego. Aby
Magdalena wyszła do izby przyjęć, wcześniej musiała znaleźć się w gabinecie z
Kerstin, którą ucieszyło wezwanie starszej rezydentki. Musiałam obie je bardzo
dobrze (trochę za dobrze) poznać. Tymczasem jak na razie, po wielu, wielu
stronach nic z tego nie wynikło.
Ostatecznie tomograf wykazał jedynie
przewlekłego podtwardówkowego krwiaka nabytego w wyniku, jak zakładała,
mechanicznego urazu. – Czy to znaczy, że w czasie wizyty, gdy
Magdalena poszła na izbę przyjęć, bohaterowi robili to badanie, czy ono było
zrobione już wcześniej? Nie wiem w sumie, czy Magdalena poszła uczestniczyć w
badaniu, czy po prostu obejrzała gotowe wyniki.
Z uwagi na niedowład i tak musiała
skierować go na operację neurochirurgiczną usunięcia zalegającej krwi, ale dobrą
informacją pozostawał fakt, że rokowania były znacznie wyższe niż w przypadku
nowotworu. Przerażony z początku chłopak stał się spolegliwy i chętny do
współpracy, gdy tylko potwierdziła, że "to nie guz". Co za szczęście.
Nie mogła jednak zapewnić, że nie czeka go żadna rehabilitacja. – O, no właśnie o tym pisałam. Dlaczego to wszystko nie może być sceną?
Czemu po asteryskach nie przytoczyłaś chociażby końcówki rozmowy Magdaleny z
pacjentem? Mogłabym nie tylko go poznać, zobaczyć to przerażenie, wczuć się w
nie. Mogłabym również lepiej poznać samą Magdę – nie z tony ekspozycji
dowiedzieć się, że lubi swoją pracę i angażuje się w nią. Dostałabym na to
realny dowód.
Nawet jeśli pacjent nie miał znaczenia
fabularnego, a wzmianka o nim pojawiła się tylko po to, aby dać czytelnikowi do
zrozumienia, że Magdalena jest w pracy i praca ta nie należy do przyjemnych –
sceną oddałabyś to lepiej. Mocniej. Bardziej emocjonalnie.
(Sprawdź ten rozdział pod kątem słowa fakt.
Niby nie występuje obok siebie na tyle często, by brać je za powtórzenie, ale
jednak wystarczająco, by zwrócić moją uwagę. Mam wrażenie, że konstrukcji z nim
trochę nadużyłaś).
Najpierw piszesz, że w drodze powrotnej
Magdę zaczepił Michael. Potem, jakby inaczej, dostaję wielolinijkowy akapit o tym,
kim Michael jest i skąd się wziął, i jak to się stało, że ogólnie Magdalena
jest w szpitalu wyjątkowo szanowana. No i że Michael jest lubiany i
sympatyczny. Przytaczasz anegdotę o postępowaniu dyscyplinarnym, odbijasz od
tematu zaczepki, a gdy w końcu wracasz do tego, że Michael zatrzymał Magdalenę
po coś na schodach – prawie że zdążyłam o tej zaczepce zapomnieć. Doprowadziłaś
to tego, że retrospekcja wciągnęła bardziej niż to, co najistotniejsze, czyli
sprawy bieżące.
Wodolejstwo jest okej, kiedy wyznaczysz na
nie odpowiednie miejsce w fabule. Nie jest okej, gdy co chwilę coś nim
przerywasz. Wiem, że tak pisany był też „Ulisses” – strumieniem świadomości,
odbijając od jednego wątku do drugiego w trzeci. Jednak „Ulisses” ma to do
siebie, że to powieść – droga, opisująca zaledwie jeden dzień, epizody są tam
od tego, by przedstawiać bohaterów, ich zależności, ale w rzeczywistości
niewiele się tam dzieje fabularnie. U ciebie jednak rozdział pierwszy
czy jeszcze wcześniej prolog zapowiadały fabułę, i to naprawdę ciekawą, którą
chce się odkrywać. Czemu więc aż tak ją zagracasz?
Dialog o tym, co Michael chciał, też
streściłaś:
Wylewnie ją przeprosił zanim zdobył się na
pytanie, czy byłaby w stanie wykonać za niego zabieg pobrania płynu
mózgowo-rdzeniowego od pacjentki z sali 214. Zakończył właśnie trzy i pół
godzinną operację usunięcia glejaka, ale zapewnił, że jeżeli Magdalena ma na
głowie zbyt wielu własnych pacjentów to albo znajdzie inne zastępstwo albo -
ewentualnie - zmoczy głowę w wiadrze z zimną wodą i zrobi to sam. Na koniec
dodał też, że przyszła mu do głowy jako pierwsza, ponieważ pamiętał, jaka jest
uzdolniona i odpowiedzialna. – Myślę, że gdyby Michael powiedział to
samodzielnie, na głos i narratorem, gestykulując przy tym i wyglądając na
naprawdę zmęczonego, mogłabym się uśmiechnąć do niego ze współczuciem,
poszerzyć uśmiech, słysząc żart o wiadrze i tak dalej. Mogłabym zobaczyć jego
zakłopotanie, że prosi o cokolwiek Magdalenę, i sama wywnioskować, że fajny z
niego facet. Skoro przedstawiłaś Michaela sporym akapitem, zakładam, że jest
ważny fabularnie i jeszcze się pojawi; oddanie mu prawa do głosu i
wypowiedzenia się po swojemu sprawiłoby, że lepiej bym go poznała. Szkoda, że
nie mogę. Zresztą nawet nie muszę, bo przecież już mi go wyeksponowałaś, pisząc:
najsympatyczniejszy specjalista, jakiego dotychczas spotkała (...).
Magdalena aspirowała do tego, by być kiedyś równie bystrym i pracowitym
ekspertem (...).
Swoją drogą nie sądzę, by pobranie płynu
mózgowo-rdzeniowego było takim znowu czasochłonnym zajęciem. Byłam przy
kilkunastu pobraniach, zwykle asystują przy nim pielęgniarki, ale nawet jeśli
pacjent wyjątkowo nie współpracuje, trwa to może pół godziny. Mając tę wiedzę,
zastanawiam się, po co właściwie była ci ta streszczeniowa scena. Co chciałaś
nią pokazać?
Potem robisz krótki timeskip i Magdalena
już zdejmuje maseczkę, już jest po nakłuciu. Niby jestem z nią w szpitalu, a
oczami wyobraźni widziałam tyle, że siedzi w gabinecie i pije kawę, spotkała
kogoś na schodach i znów wróciła do siebie. Cała reszta to ekspozycje, a one
nie mają aż takiego znaczenia. Streszcza się w końcu to, co jest w całej treści
najmniej istotne. W twoim przypadku są to wszystkie wydarzenia, punkty zwrotne
i mocne akcenty. Nie zobaczyłam ani przeprowadzonej tomografii, ani wykonania
nakłucia lędźwiowego. Nie musiałabym widzieć obu tych rzeczy, ale jedno z nich
już pozwoliłoby mi się wczuć w atmosferę pracy lekarza. Zdaję sobie sprawę z
tego, że krótki opis lub pominięcie tematu są prostsze, ale nie możesz ciągle
chodzić na skróty. Lubię teksty, w których jest czas i miejsce na ekspozycję,
uzupełnia ona fabułę, podaje te informacje, które mają znacznie mniejsze
znaczenie i których czytelnik nie może sam odkryć. U ciebie jednak to właśnie
one zdominowały pierwszy plan i zupełnie nie mam co odkrywać, fakty podajesz mi
pod nos i skoro już przebrzmiały, nie muszę towarzyszyć Magdalenie.
Wszystko to, co miała do zrobienia w pracy i co wydawało się ciekawe (nie znam
się zbytnio na środowisku medycznym, więc taka na przykład scena, w której
Magda wykonuje nakłucie, byłaby dla mnie interesująca), wydarzyło się poza
kadrem.
Za to tym, co podoba mi się w tych
ekspozycjach, jest nawiązywanie do życia szpitalnego. Czuć, że Magalena tym
żyje, żyje więc i tym narracja. Mamy chociażby zdanie:
Kochał medycynę wszystkimi czterema jamami
serca i nie tylko chętnie dzielił się doświadczeniem (...).
Albo:
Za pomocą karty otworzyła swoją szafkę,
lecz przez wzgląd na rutynowość tych działań wykorzystała do tego raczej pamięć
mięśniową niż rzeczywistą uwagę.
Korzystasz ze specjalistycznych odniesień,
są one sporym smaczkiem. Mogłoby być tego więcej! Skoro Marlene kocha
literaturę i poetyzuje swoje partie narracyjne, partie Magdy mogłyby się nieco
bardziej od nich różnić.
O, a końcówka to znów cliffhanger.
Widzisz, do sceny z odnalezieniem zapisków eksperymentów nie mam żadnych uwag.
Dla takich momentów jak ten czytam dalej. Gdyby nie one, nie wiem, czy bym się
do tego zachęciła, brakowałoby mi jakiegoś bodźca – mimo twojej zręczności
pióra godnej pozazdroszczenia.
Rozdział 3 - Świetłana
Dzisiejsza nastolatka nie zdawała sobie
sprawy jak wiele wysiłku, łez, potu i doznanych krzywd podzieliło się między
jej prababki, żeby ona mogła teraz ubrać parę sportowych legginsów, wylecieć na
poranny jogging, a potem zatrzymać się przed zajęciami w Starbucksie i z parą
znajomych ponaśmiewać ze starych reklam, gdzie kobietom wciąż jeszcze nie
przystawało skracać spódnic powyżej kolana.
Świetłana również nie zdawała sobie z tego
sprawy. Co więcej, miała to głęboko w dupie. – Świetny moment
wybrałaś na to zdanie. Jest naprawdę mocne.
No ale niestety potem wracamy do
standardu: oto bohaterka o takiej i takiej przeszłości, zajmująca się tym i
tym, z rodziną taką i taką. Czemu nie pokażesz mi, że jest złodziejką, sceną, w
której Świetłana by coś ukradła? Mogłaby mnie zaskoczyć, udowodnić, że
faktycznie wie: kiedy atakować, a kiedy wycofać się w cień. To właśnie
znajomość najbardziej zatłoczonych turystami placów i zręczne palce umożliwiły
jej zebranie wystarczających funduszy do ucieczki. Nikt w domu nie wiedział,
czym się zajmuje i nikogo to też nie interesowało. – Za to naprawdę żałuję,
że ja już to wszystko wiem. Dowiedziałam się za szybko i w natłoku refleksji, a
braku akcji. A przecież akurat kradzież to jedna z lepszych okazji, byś mogła
oddać napięcie i dynamizm. Do tej pory jeszcze żadna taka okazja się nie
nadarzyła i nie wiem, kiedy nadejdzie kolejna, wiem jednak, że, licząc
standardowym formatowaniem, ponad trzydzieści stron tekstu za mną. A to już
całkiem sporo.
Najpierw piszesz o tym, że Świetłana
mieszka w Londynie i ma dwadzieścia dwa lata. Później dowiaduję się, że: Nawet
nowe imię wymyśliła samodzielnie, stojąc podczas ulewy na dworcu kolejowym
Frankfurt Oder Neuberesinchen. Później cofasz się jeszcze dalej i oto
bohaterka ma osiemnaście lat i dopiero ucieka z Lwowa. Tylko że jest to tak
chaotycznie przedstawione, że cały początek rozdziału, aby to wszystko
zapamiętać i poukładać sobie w głowie, musiałam czytać dwa razy. Za pierwszym w
ogóle chciałam ci napisać, że chyba pomyliłaś się z tym wiekiem, dopiero
później ogarnęłam, gdzie tak naprawdę zaczyna się retrospekcja. Czytając
chociażby o tym, że bohaterka pracowała w tarnopolskiej elektrowni,
zastanawiałam się, czy złodziejką była wcześniej, czy później. Jako autorka
możesz teraz albo zarzucić mi, że czytam nieuważnie, albo zastanowić się, jak
poukładać te akapity, aby były bardziej chronologiczne. Naprawdę staram się
czytać uważnie, a jednak wiele przez ekspozycyjno-streszczeniową formę mi
ucieka. Za dużo danych naraz, nie mieszczą mi się w głowie. Przy czym wiem, że
może być ci trudno wczuć się w potencjalnego odbiorcę, który ma problemy z
twoim tekstem, ponieważ znasz swoje postaci na wylot i z góry wiesz o nich co,
gdzie, jak i kiedy, słowem: wszystko. Możesz więc albo mi uwierzyć na słowo,
albo podpytać jeszcze innych czytelników, czy też każda informacja o Świetłanie
trafiła do nich za pierwszym razem. Weź pod uwagę, że znajomość swoich postaci
nie musi oznaczać, że informacje na ich temat wylejesz czytelnikowi na głowę
niczym kubeł mocno zmieszanej zimnej wody. Posortuj dane, określ, które z nich
są w danym momencie istotne i zamiast posłużyć się nimi jak kulkami w
miniaturowej armacie, spróbuj zgrabnie je zaserwować.
Ekscytacja, którą czuła tamtego dnia była
nieporównywalna. Odnosiła wrażenie, że z dnia na dzień stała się zdolna do
wszystkiego, że gdyby tylko chciała i wystarczająco mocno odepchnęła się
tenisówkami od ziemi, wzleciałaby w powietrze. – O błędach z zakresu mieszania podmiotów wypowiem się szerzej w
podsumowaniu. Tu wspomnę, że nie czuję zupełnie ekscytacji bohaterki. Piszesz o
niej, ale nie udowadniasz jej. Wspominałaś w zgłoszeniu, że nie spieszysz się
fabularnie, bo to materiał na więcej niż jeden tom, ale… teraz mam wrażenie, że
spieszysz się, i to okropnie! Bo dzięki streszczeniom pomijasz wydarzenia,
które te streszczenia obejmują. Całą podróż Świetłany i emocje towarzyszące
dziewczynie, całą tą nerwowowość ledwo przytoczyłaś i… tyle. Jak mam ją poczuć
na własnej skórze, skoro bohaterka jest mi tak bardzo daleka, zawieszona w
próżni, tylko opisana? Nawet nie wiem – być może wspominałaś, ale nie pamiętam
– czy jedzie właśnie stopem, czy jeszcze stoi na dworcu. Nie chłonie niczego z
tu i teraz, żadnych wrażeń, wszystko po prostu… przelatuje mnie i jej jak przez
palce. W naprawdę dopracowanych zdaniach, lekko prowadzoną narracją, ale
przelatuje. Tym bardziej mam do siebie żal, że nie umiem się w to wczuć, bo
nawet nie mam pewności, czy to tylko moja wina (bo przyzwyczaiłam się do
tekstów, w których bohaterowie częściej żyją, niż są opisani), czy może inny
czytelnik też by odczuwał zmęczenie stagnacją formy.
Świetlana rzeczywistość Świetłany. – Bardzo podoba mi się to zdanie.
Na stopa dostała się do Polski, a stamtąd
zapłaciła ciężarowcom, żeby podwieźli ją na niemiecką granicę. Miała zamiar
dostać się do Frankfurtu, ponieważ wiedziała, że w mieście mieszka siostra
ojca. – O, o tym właśnie wspominam. Nie do końca wiem, czy
to, że ona właśnie zapłaciła kierowcy, dzieje się teraz, czy działo się dużo
wcześniej. I piszesz o ciężarowcach w liczbie mnogiej, więc było ich wielu. Mam
wrażenie, że zamiast tego opisu i okalających go akapitów innych opisów lepiej
sprawdziłaby się scena, w której Świetlana po prostu wchodzi do ciężarówki i
nawiązuje się jakiś dialog, z którego wynikłoby, że dziewczyna jest zmęczona,
ale zadowolona, jednocześnie czujna, bo w końcu podróżuje z nieznajomym. Ale
uspokaja się, bo, na przykład, to tylko kolejny z kilku kierowców, z którymi
jeździła tirem.
Inna sprawa: siostra ojca. Wcześniej
Świetłana wspominała siostrę i rodzeństwo, bijącą matkę… próbuję przypomnieć
sobie, czy w natłoku tych wielu akapitów mówiłaś coś już o ojcu. Daj wiarę, ale
nie pamiętam, więc znów cofnę się w tekście… W każdym razie chodzi o to, że
informacje w takim natłoku strasznie mi uciekają. Nie zapamiętuję wszystkiego.
A wszystko przez to, że dane po prostu z siebie wylewasz, bez systematyzowania,
bez dopasowania do sceny. Wszystko jest tak samo ważne, a przez to – tak samo
bez znaczenia.
Znacznie łatwiej było mi w przypadku
Marlene, którą poznałam, gdy spędzała czas z ciotką na targu, potem wróciła do
domu, rozmawiała z siostrą… Wciąż miałam wrażenie, że jej towarzyszę i umiem
ulokować ją w scenie. Gdzieś ta Marlene z prywatnymi przemyśleniami przebywała,
ja wiedziałam gdzie – scena statyczna – więc łatwiej było mi się w nią wczuć,
rozumieć ją i poznawać. Z Magdaleną było już gorzej, bo kolejny rozdział okazał
się jeszcze bardziej statyczny, mimo że nadarzyło się kilka okazji, by
Magdalena faktycznie pokazana została jako zaangażowana w swoją pracę lekarka.
Tymczasem w trzecim rozdziale, obecnie, mamy drogę. DROGĘ. Bohaterkę
podróżującą. I ona nic nie przeżywa, w sumie nawet nie mam do końca pewności,
gdzie się znajduje. Mam za to wrażenie, że zamiast zachwycać, jak w rozdziale
pierwszym czy prologu, coraz bardziej chodzisz na skróty i nie myślisz nad
formą, tylko nad tym, by przekazać mi jak najwięcej informacji. Rzucasz
postaciami od jednego do drugiego punktu swojego planu i zupełnie nie bierzesz
pod uwagę, że oni powinni coś czuć, powinni te punkty jakoś odbierać i
przeżywać. Papierowi bohaterowie wśród akapitów pełnych streszczeń. Mam
wrażenie, że tak mocno skupiłaś się na walorach estetycznych, językowych, że
zupełnie zapomniałaś, po co to wszystko mi dyktujesz.
Może być też tak, że po prostu, czytając
prolog i rozdział pierwszy, nie byłam aż tak zmęczona, a pełna sił i ciekawa
nowej lektury. Stąd moja początkowa fascynacja…? No w każdym razie obecnie
jednak nie umiem tego odczucia podtrzymać, strasznie szybko opada, praktycznie
z każdym kolejnym większym akapitem, z którego nie wynoszę prawie nic.
Piszesz, że Shisha była złodziejką, ale
jednocześnie wspominasz też, że:
(...) stojąc podczas ulewy na dworcu
kolejowym Frankfurt Oder Neuberesinchen i licząc, ile śniadań będzie musiała
odpuścić, żeby pieniędzy starczyło na prom z Le Havre do Portsmouth. – Kieszonkowcem (-czynią?) z tego, co zrozumiałam, była przed wyjazdem do
Londynu. Nie mogłaby więc sobie po prostu trochę pieniędzy na to jedzenie…
ukraść? Albo po prostu ukraść jedzenia na jakimś targu?
Chcesz podkreślić retrospekcję? Daj ją w
osobny akapit. Zbuduj jako scenę dynamiczną. Wydarzeniami. Dialogiem. Scenę
przemocy możesz tak naprawdę napisać z dwóch stron – albo wspomnieniem
konkretnym i mocnym, albo spojrzeniem przez szybę, jakby bohaterka nie tyle w
niej uczestniczyła, co była obserwatorką. Nie powinno jednak zabraknąć
pełnoprawnych scen. Nie bój się ich. To przecież właśnie te wydarzenia wpłynęły
na sytuację, w której obecnie znajduje się główna bohaterka rozdziału. To one
częściowo sprawiły, że jest właśnie w tym momencie swojego życia i podejmuje
takie, a nie inne działania. Nie bagatelizuj tego streszczeniem, ekspozycją,
krótką wzmianką.
Nie bój się również mocniejszych słów,
krótszych zdań i wszystkiego, co wiąże się z dynamiką. Zaczęłaś od mocnych
słów, bądź konsekwentna.
Dlaczego wypowiedzi ciotki nie podałaś w
formie dialogu? Dlaczego ta scena sceną jest tylko pozornie, a w rzeczywistości
to po prostu kolejny opis? Przejmujący, jednak minimalnie, bo chociaż użyłaś
mocnych czasowników (rzucił, skasowała, uciekła i tak dalej) i pokazałaś emocje
Świetłany (płacz, bieg, strach i tym podobne), to jednak dość szybko po całym
zajściu Świetłana zaczęła myśleć o tym, co dalej. Ten fragment, w którym w
końcu wydarzyło się coś naprawdę emocjonującego, szybko przebrzmiał i zostawił
po sobie naprawdę nikłe wrażenie. Dalej mamy już praktyczne zastanawianie się
nad możliwościami, w tym językiem, zasobnością portfela, dokumentami. Czy więc
oznacza to, że Świetłana niewieloma porażkami się przejmuje i jest aż tak
rezolutna? Wystarczyło jedno zdanie płaczu, by ogarnąć się i dać sobie radę?
Nie mówię, że to źle, bo i tacy ludzie istnieją – szybko zbierają się po porażkach,
wstają i układają kolejne plany. Ale nie do końca mam pewność, czy taki obraz
Świetłany uzyskałaś celowo, z pełną premedytacją, czy po prostu dlatego, że tak
bardzo lubisz opisy, a nie lubisz scen dynamicznych i opisów interakcji wprost,
że unikasz ich jak ognia i wolisz, gdy szybciej się kończą.
A może jedno i drugie?
Kolejny timeskip obejmuje aż cztery lata.
Jestem z Shishą w zupełnie innym miejscu i znów robi się bardzo plastycznie:
Przebudziła się nad ranem spocona, w
ustach memlając cierpki posmak snu. Wszystkie miejsca, w których wolałaby być
świeża - pachy, włosy, czy skóra pod zgiętymi kolanami - wydawały jej się
obleśnie wilgotne, natomiast przesuszone usta pękały w miarę coraz szerszych
ziewnięć.
Za bardzo dobry, a przy okazji
emocjonujący uznaję również ten fragment:
Powód, przez który nie chciała kręcić się
między służbami, był tym samym powodem, który uniemożliwiał jej odłożenie forsy
na własny pokój. – O, no i znów. Pisałaś wcześniej, że
Shisha była złodziejką. Czy to nie podejrzane, że nawet nie przechodzi jej
przez myśl, by zbierać na własny pokój, kradnąc? Tym bardziej że sama została
okradziona z cennej bransoletki, jest też osobą po przejściach i z nieco
wątpliwą moralnością, skoro mijanym na ulicy starszym ludziom pokazuje środkowy
palec.
Mam straszny dysonans, jeśli chodzi o
narrację twojego tekstu. Rozdział pierwszy ukazujący Marlene sprawiał wrażenie
stylizowanego w bardzo poetycki i bogaty językowo POV (przez co miałam
wrażenie, że akcja opowiadania dzieje się znacznie wcześniej), następnie
rozdział z Magdaleną wydawał się pod tym względem znacznie bardziej mdły –
tam sądziłam, że twoja narracja to jednak narrator wszystkowiedzący (głównie
przez fragmenty, w których streszczasz, na przykład wspomnienie wewnętrznego
postępowania dyscyplinarnego czy streszczonych badań). Tu natomiast Shisha ma
mocniejsze przebłyski i fragmenty stylizowane takie jak ten:
To nie był... wstyd. Po prostu gdzieś tam
pod skórą nadal szczypała obawa, że jeżeli dowiedzą się, że połowę wypłaty
wysypuje na dragi i żyje na ulicy to jednak nie będą chcieli z nią pracować
albo - co jeszcze gorsze - zaczną jej współczuć i oferować pomoc. Wtedy nie
miałaby wyjścia, musiałaby stąd uciec. Cały czas istniała między nimi
niewidzialna więź równych sobie przyjaciół i wolałaby odejść niż pozwolić sobie
wylądować w dołku "bezdomnej-uzależnionej". Tak jakby w ogóle była
uzależniona. Phi.
Jednak jest ich dość niewiele, na przykład
początek rozdziału, pomijając fragment o dupie i ten cytat o pierdoleniu się,
prawie że nie różni się od narracji Magdy. Różnice są subtelne – Świetłana
używa znacznie częściej kolokwializmów typu kasa, facet czy latanie ze szmatą
(może po prostu w ogóle jakichkolwiek używa), Magdalena ze dwa-trzy razy w
narracji nawiązała do medycyny, która ją kręci (wspomniany i chwalony już cytat
o czterech jamach serca), ale to jedyne różnice, jakie dostrzegam. Generalnie
wydaje mi się, że partie Shishy są i tak bardzo grzeczne jak na bezdomną
ćpunkę. Ba, nie tylko grzeczne, ale i o bogatym słownictwie, do tego nadal
operujesz głównie wielokrotnie złożonymi zdaniami, w których – pierwszy przykład
z brzegu – ponieważ dominuje nad bo. Świetłana, może nie aż tak
bardzo jak Marlene, która kocha literaturę, w swoich partiach ma też poetyckie
frazesy typu:
Gdy poznała Scarlett, ich sytuacja
wydawała się jakby odbiciem krzywego zwierciadła. Albo: (...) był (...) reliktem na łamach dzieł sztuki, ale na tyle
odległym od rzeczywistości, że ciężko przychodziło dać wiarę, że niegdyś
naprawdę odbijał świat (...). Ewentualnie: Tego wieczora wszystko
sprzeniewierzyło się jednak przeciw niej - ulewa przesiąkająca do bielizny
zebrała żniwo (...). W takich fragmentach używasz dość trudnych słów,
jednocześnie nie wspominając, by Świetłana miała wykształcenie. No więc POV czy
nie POV…?
— Bierzemy się do roboty. Shisha, dzisiaj
mam ostatnią osobę na czternastą, więc jeżeli wieczorem zostanie trochę czasu,
możesz mi tu coś wytatuować na ramieniu. Nie koło jelenia, bo jestem do niego
przywiązany, ale tu niżej — Wskazał na żylasty, czysty kawałek poniżej zgięcia
łokciowego. — Widziałem twoje szkice, ta czarna mamba jest naprawdę zajebista. – Bohaterowie mieszkają w Londynie, wątpię więc, by Daniel określał
godzinę drugą po południu – czternastą. W Wielkiej Brytanii obowiązuje
dwunastogodzinny system zegarowy.
W zeszycie pełnym wzorów tatuaży, po który
Shisha sięgała w wolnej chwili, a potem przynosiła do salonu, uzbierało się już
całkiem sporo zapełnionych kartek. Od dawna czekała na moment, w którym będzie
miała okazję pokłuć coś więcej niż tylko własną kostkę u nogi, więc zachowanie
spokoju przyszło jej z trudem. – Przecież tatuażyści mogą uczyć się
tatuować na skórach sztucznych bądź zwierzęcych, chociażby świńskich. To
popularna praktyka. Tymczasem tu dziewczyna szkicuje w zeszycie, a następnie
jej pracodawca pozwala jej wydziarać coś na skórze ludzkiej, ba, swojej? Nie ma
żadnego etapu pomiędzy?
Scott Sanders
Opis wioski bardzo malowniczy – zupełnie
jakbym w niej była. Samo nasuwa się na myśl pytanie: czy widziałaś to miejsce
na żywo? Do tego sam bohater i jego przemyślenia są dość podobne do uroczych i
głębokich stylizacyjnie przemyśleń Marlene – nic dziwnego, bo przecież tu mowa
o jej ojcu. Bardzo dobrze to czuć i trudno tego nie docenić.
Zachować kontakt z piękniejszą stroną
świata, cieszyć się nią, ponieważ o to poprosiła go kiedyś jego żona. Marietta.
Ta, która uważała, że nic w życiu nie jest tak ważne, jak imię, kiedy sama była
przecież "Morzem boleści". – Nie musisz wspominać, że Marietta była
jego żoną. Raz, że wiem to z poprzednich rozdziałów, dwa: nawet jeśli by tak
nie było, tu samo imię wystarczyłoby, by wywnioskować to z kontekstu. Trzy:
jeśli to POV Sandersa, wie on, że Marietta była jego żoną – sam nie ma powodu,
by sobie to dopowiadać.
Ledwo zdążyłam się wczuć w atmosferę
panującą nie tylko w wiosce, pod domem, ale i we wnętrzu bohatera, a rozdział już
się skończył. Zastanawiam się, po co powstał ten dopisek. Bo rozdział
streszczający życie Shishy był za krótki w porównaniu do innych i trzeba było
go czymś uzupełnić? A może by przedstawić Sandersa i jego miłość do wioski
nocą, gdy wracał z pracy? No dobrze, mam jednak wrażenie, że z niczym się to
nie wiąże, wydaje się mimo płynności wyrwane z kontekstu. Wpis, poza krótką
zmianą klimatu – z dzikiego życia Shishy na spokój ducha Scotta – właściwie nic
mi nie dał. Obawy ojca i nadzieje dotyczącego córki dałoby się wpleść w scenę,
w której Scott robiłby coś więcej, nie tylko wracał do domu.
Rozdział 4 - Marlene
Biorąc udział w scenie w samochodzie, nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że zaraz stanie się jakaś tragedia. Może wypadek?
Może zaraz Marlene straci to wszystko, co było dla niej do tej pory ostoją? Nie
chodzi o to, że tego jej życzyłam – absolutnie! Po prostu tak płynnie opisałaś
podróż, skupiając się na naturalnych przemyśleniach będących POV Marlene, że
nie mogłam oderwać się od czytania. Ostrzejszy zakręt, kiedy Marlene uderzyła
skronią w szybę, wzbudził we mnie czujność, która utrzymała się do końca sceny.
To dobrze, bo napięcie nie opadło, a wraz z nim moje zainteresowanie. Do tego
współczułam Andy choroby, ale współczułam też Marlene jej poczucia winy, a więc
działały też inne emocje.
Marlene z ledwością powstrzymała
wzdrygnięcie. Intencje Scotta bez wątpienia nie były złośliwe (...). – W sumie… czemu Marlene nazywa swojego tatę w myślach po imieniu?
Czy to nie dziwne?
Weźmiemy od doktora recepty na leki, a
żeby ci się nie zrobiło gorzej od tego smaku[,] to kupimy jeszcze
gorącej czekolady i pianek. – Jeżeli Andy jest przeziębiona, czekolada to
chyba nienajlepszy pomysł. Chociaż mitem jest podobno, że powinno unikać się
nabiału przy leczeniu grypy, bo zwiększa się ilość wydzieliny, to jednak
produkty mleczne takie jak czekolada mimo wszystko są gęste i trudniej je w
czasie przeziębienia przełknąć, więc można jeszcze bardziej podrażnić sobie
przełyk. W dodatku cukier obniża odporność, a to ostatnie, czego Andy teraz
potrzebuje, jak sądzę.
Bardzo podobają mi się również
przemyślenia Marlene na temat szpitala. Chociaż wspominałaś wcześniej, że
dziewczyna ma już za sobą śmierć matki, a ojciec dał z siebie wszystko, by znów
cieszyła się życiem, dobrze, że raz na jakiś czas Marlene myślami, choćby
zupełnie przelotnie, wraca do tego tematu. To jej przeszłość i ma do niej prawo
– pod tym względem narracja jest jak najbardziej ludzka, naturalna.
Zupełnie, jakby nie spotykała się z tym
chłopcem codziennie zaledwie kilka tygodni temu. (...)
— No nie wierzę, Mary! Mary, moja pierwsza
klientka! — Wysoki, patykowaty chłopiec oparł się na kontuarze i uśmiechnął
szeroko. – Czy skoro spotykali się codziennie i znali się z
imienia, czy nie pretensjonalne jest nazywać go w myślach chłopcem? To
bardzo obiektywne, dalekie. Jakby mowa była o kimś zupełnie przypadkowym,
nieznanym i bez znaczenia.
Ponadto Mary jest w wieku studenckim.
Aidan jest w jej wieku. Chłopiec, biorąc to pod uwagę, to nie tylko
określenie nienaturalne dla narracji POV, ale i nienaturalne dlatego, że Mary
brzmi tu dość pejoratywnie.
Anegdota o uciekającym z lekcji Aidanie
świetna, uśmiechnęłam się pod nosem, sama tęskniąc za szkołą. To bardzo miłe
uczucie; zamiast czytać cię dalej, zaczęłam przypominać sobie swoje wybryki.
Jednak końcówka jest mocno łopatologiczna, nie wiem, czy celowo:
Ile by dała, żeby móc raz jeszcze zagrać
niegroźnie na nosie jakiegoś nauczyciela. Na studiach zapewne już się na to nie
odważy, bo przecież będą od nich oczekiwać dorosłej dojrzałości. Tak
przynajmniej podejrzewała. Nigdy dotąd nie była na studiach i nigdy też nie
mieszkała w akademiku. – Już tyle razy czytałam, że Mary zapisała
się po szkole średniej na dziennikarstwo, że podkreślenie wydaje się bardziej
niż zbędne.
Doktor przyszedł pięć minut spóźniony,
jednak jego drobna sylwetka oraz łagodne usposobienie powstrzymały ciotkę Irmę
przed lawiną pretensji. – Czy to nie head-hopping? Skąd Marlene
dokładnie wie, co w rzeczywistości powstrzymało ciotkę?
„Ścigała każdy z tych obrazków, ale
ostatecznie ciągle wracała do jednego. Czy Andy na pewno wyjdzie dzisiaj ze
szpitala? Czy jej choroba jest poważna? Jak wiele było w tym winy Marlene
i kiedy nie będzie zbyt wcześnie, żeby do nich zadzwonić i o wszystko
wypytać?”. – Wcześniej wydawało mi się, że kursywą zaznaczasz myśli
Marlene. Dlaczego więc tym razem są one pisane w osobie trzeciej liczby
pojedynczej? Obecnie mamy tu zwykły deep POV, kursywa jest zbędna, nie
pełni żadnej funkcji.
W jednej chwili unosiła do góry rękę,
wachlując niedokończonym wiankiem, a w następnej - to było pięć sekund, trzy, a
może nawet jedna - potężny samochód uderzył w nią bokiem, pocałowała ciemną
szybę i momentalnie straciła oddech. – Ten opis, jak i poprzedzający go, jest
mało dynamiczny. Zdania wielokrotnie złożone nie służą mu, pozbyłabym się tych
wszystkich upiększaczy-zapychaczy typu w jednej chwili, momentalnie,
wtrącenie objęte dywizami też spowalnia tempo czytania i reakcji na wydarzenia.
Wiem również, że wianek jest niedokończony, bo czytałam wcześniej, że Mary nie
skończyła go pleść. Nie wczułam się za bardzo, przeczytałam o tym wypadku tak,
jakby nic się nie stało. Dopiero kolejne momenty, w których Marlene reaguje na
rozmazane bodźce, piski, krzyki, kontaktuje, ale nie w pełni – te fragmenty są
znacznie lepsze: Głuche kliknięcie drzwi. Kolejne krzyki. Kroki. Ktoś złapał
ją za kostkę, dzięki czemu nareszcie ją poczuła. Coś się w niej odblokowywało,
ciepło spływało z nóg do głowy, w sekundę pojawił się ból.
Rozdział 5 - Magdalena
Garstka ludzi, którzy mieli okazję spędzić
z nią więcej czasu, rozumiała, że ich przyjaciółka jest w gruncie ludzkim jeżem
- na pierwszy rzut oka może posiadała kolce, ale nie należały one do groźnych
ani ostrych. – Skoro kolce nie były ostre – nie były
też i groźne. Jedno wynika z drugiego.
Opadła na fotel z westchnieniem głębokiej
ulgi, ponieważ nie czekało na nią już dzisiaj żadne wezwanie. – Widzisz, piszesz, że Magdalena jest zmęczona i przytaczasz udowadniający
to opis wyglądu kobiety, ale żadną najmniejszą sceną nie mogłam doświadczyć tego,
jak bohaterka faktycznie pracuje. A jednocześnie takimi półsłówkami dajesz mi
do zrozumienia, że jest przepracowana i w końcu może odpocząć. Problem w tym,
że do tej pory wszystkie sceny przedstawiają jej odpoczynek przed pracą lub po
niej, a reszta to ekspozycja i streszczenia. Czuję się trochę jak podczas
oglądania filmów z ratingiem 16-18, gdzie niby mamy jakieś sceny erotyczne, ale
pokazane jedynie tuż przed i tuż po. Cała reszta pozostaje w domyśle.
O ile rozumiem, że Marlene dużo myśli,
siedząc w poczekalni szpitalnej czy idąc do domu (bo to się dzieje w scenie i
Marlene w tych scenach uczestniczy, jej przemyślenia są w to wplecione), o tyle
nie rozumiem, dlaczego w przypadku Magdy, która naprawdę ma coś innego do
roboty, zupełnie ignorujesz jej pracę i ograniczasz się do opisów, stawiając
bohaterkę któryś już raz tylko w scenie pasywnej, gdy jej życie należy do jak
najbardziej aktywnych. Przecież te wszystkie przemyślenia mogłyby istnieć w jej
głowie po wykonanym zabiegu, ewentualnie dałoby się też je porządnie przyciąć i
tylko najważniejsze przebłyski wpleść w faktyczne działania. Czy zamierzasz się
przed tym migać za każdym razem? Rozumiem, że opisywanie jest łatwiejsze, ale
jest też nudne, jeśli do czynienia mamy z dwoma bohaterkami, które od początku
opowiadania właściwie nic nie robią, poza przeżywaniem codzienności, i jedną
biedną Marlene, która wpadła pod samochód. Dla mnie to trochę szczęście w
nieszczęściu, że jednak coś tu się fabularnie dzieje na bieżąco.
Z jednej strony podoba mi się anegdota o
tym, że Magdalena w szpitalu: Nie pracowała dłużej jako stażystka, nie mogła
więc wyręczać się starszymi lekarzami. Sama musiała zwołać konsylium,
porozmawiać z rodziną, sięgnąć po najgorszy arsenał słów. "Proszę
przygotować się na najgorsze" oznaczało w szpitalu mniej więcej tyle, co
"Jeżeli w przeciągu najbliższych dni nie dojdzie do przełomu medycznego na
skalę światową, nie napadną nas kosmici o nadprzyrodzonych mocach albo nie objawi
się Bóg... cóż". Za koniecznością takiej rozmowy zawsze kryło się jakoś
drobne, upierdliwe poczucie winy.
Z drugiej jednak w dalszej części tego
rozdziału wychodzi na jaw, że Magdalenie wypadła z głowy śmierć pacjenta
Gilberta – kolegi po fachu – i znów wracamy do tematu konsylium. Do czego
zmierzam? Chciałabym, naprawdę chciałabym, by Magdalena albo porozmawiała z
rodziną jakiegoś umierającego pacjenta na planie, albo to konsylium zwołała i
przeprowadziła. Czytanie o tym, że było to trudne, już nie wystarcza, tym bardziej
jeśli wracasz do tematu tak często.
Czy też nie dziwne, że choć praca jest dla
Magdaleny aż tak ważna, kilka głupich kartek o eksperymencie tak zamgliło jej
obraz śmierci pacjenta, że zapomniała o sytuacji, w której znalazł się Gilbert?
Za asteryskami znajduje się akapit
traktujący o drodze Magdaleny do domu. Elementy architektury mieszają się z
przemyśleniami Magdy o tym, jak to wyczerpująco jest być lekarzem. Znów. Znów
czytam o tym, że jest ciężko, mimo że nie dostałam na to żadnych dowodów.
Wprawdzie dobrze zdaję sobie z tego sprawę, pomijając ogólnie lekturę, że
pracownicy ochrony zdrowia nie prowadzą lekkiego życia, nie jest to jednak
wystarczający powód, by szczegóły z pracy w szpitalu tylko eksponować, zamiast
pokazać, jak realnie wygląda to wszystko, o czym wspominasz. No i dobra, możemy
uznać, że żeby pokazać konsylium, przeprowadzić zabieg i tym podobne masz
jeszcze czas, bo planujesz długą powieść, jednak… czy czytelnik naprawdę musi
tak długo czekać? Nie mówię przecież o opisaniu wszystkiego od początku do
końca, a choćby szczątkowym zaznaczeniu rzeczywistych wydarzeń. Jednocześnie
będąc jakby na siłę przekonywanym, że: Osoba, która nigdy nie pracowała w
systemie zdrowia zapewne nie byłaby w stanie zrozumieć jak ciężko było wyjść na
ulicę po dwunastogodzinnym dyżurze. Wierzę, że tak jest, ale chciałabym to
też odczuć, mogąc rozruszać wyobraźnię. Zobaczyć to jej oczami. Co było takiego
ciężkiego w dyżurze, z którego właśnie wyszła? Ma na myśli zmęczenie psychiczne
czy fizyczne? Nabiegała się pomiędzy izbą przyjęć, oddziałem i konsultacjami
czy ma za sobą trudną rozmowę z rodziną niereanimacyjnego pacjenta w stanie
krytycznym?
No i znów: końcówka to istny cliffhanger.
Zastanawiający, bo dlaczego ktoś napada akurat na Magdalenę? Jeśli to ktoś
powiązany ze sprawą podejrzanych notatek znalezionych w pracy, dziwne, że
atakuje tak szybko. Wydawałoby się, że pozostawił notatki po to, by Magdalena
poczuła rosnący dyskomfort. Skoro miał ją na celu od początku porwać, dlaczego
bawiłby się w karteczki? Chyba że to ktoś, kto wystraszył się, że Magdalena
obiecała pójść następnego dnia na skargę – to by tłumaczyło nagłą interwencję,
zmianę planów. Widzisz, to na tyle ciekawe, że budzi we mnie sporo przemyśleń.
Na plus.
Trochę jakby na złość – kiedy w połowie
tego rozdziału obiecałam sobie, że zrezygnuję z dalszego czytania po rozdziale
szóstym, ty rzucasz mi pod nogi petardę i znów pod koniec notki dzieje się coś
mocnego. Tak, jestem tego ciekawa, ale jednocześnie mam wrażenie, że żeby
dotrzeć do sedna, będę musiała przedrzeć się przez kolejne morze ekspozycji.
Już widzę tytuł kolejnej notki, sprawdźmy więc, co tam u Shishy. Jeśli jej
rozdział pójdzie mi szybko i gładko, i nie sprawi, że się wyjątkowo mocno
zmęczę – poświęcę lekturze więcej czasu na rzecz tej oceny. Jeśli jednak po
drodze znów zdążę się zniechęcić bogactwem opisów i dominacją fragmentów
pasywnych nad scenami, w których coś by się mogło dziać, skończę ocenę, a
resztę tekstu doczytam sobie kiedyś w wolnej chwili na Wattpadzie.
Rozdział 6 - Shisha
Spora część ludzi, których Shisha zwykła
nazywać swoimi znajomymi, zazdrościło jej prostolinijnego podejścia do życia. – Prostolinijne podejście do życia mocno kojarzy się jednak z byciem dobrym
człowiekiem, tymczasem dalej piszesz, że Shisha jest rozdrażniona, ma nie dość,
że pogardliwy humor, to jeszcze na wiele rzeczy wyjebane. W dodatku
wiem, że jest bezdomna, ćpa i zdarzyło jej się kraść. W obliczu tego ta
prostolinijność wydaje się mocno naciągana. Wiem, że piszesz o niej w
odniesieniu do prostoty życia, jednak, jak pisałam, prostolinijne podejście do
życia mocno kojarzy też [zczymś innym]. Może użyj innego wyrażenia,
na przykład: zazdrościło jej niezależności?
Zastanawiające jest to, że Shisha twierdzi
w swoim POV, że ćpa kwas, ale nie jest uzależniona. Na moje – oczywiście, że
jest uzależniona, ale po prostu tego nie widzi lub to wypiera. Świetnie, że
budujesz jej narrację w ten sposób. Daje to do myślenia.
Nie dostrzegła momentu, w którym zaczęła
spalać sam żar, nie poczuła nawet tego obrzydliwego posmaku. – Kiedy pali się z lufki, towar w czasie spalania zmniejsza swoją objętość,
żar więc, zaciągnięty, po prostu wpada do ust. Aby było inaczej, Shisha
musiałaby mocno się skupić i kończyć, zaciągając się bardzo ostrożnie, a to
skupienie wyklucza możliwość, że mogłaby tego momentu nie dostrzec.
Natomiast charakterystyczny obrzydliwy
posmak przy paleniu z lufki nie tyle bierze się z samego żaru, co z opalania
brudnego szkła, które było używane wielokrotnie i wiele w nim syfu wyschło, a
teraz paruje, może nawet puszcza soki. Słychać wtedy typowe skwierczenie.
Bardzo wiele czasu poświęciła, by
dokładnie przygotować następną porcję. To mogła być nawet godzina, chociaż za oknami
niebo pozostawało widne. – Co dokładnie robiła? W sensie rozerwać
papierosa i zmieszać tytoń z kawałkiem wyschniętego haszu nie wydaje się dość
trudne ani czasochłonne.
Opis fazy genialny. Przejmujący. Smutny do
żywego. Można się wczuć, POV w czasie jazdy na kwasie wyszło ci bardzo
realistycznie. Fragment dla czytelników, by wiedzieli, z czym to się je:
Długo chwytała tlen, chwiejąc się na
łokciach, aż w końcu kaszel zmienił się w chichot. Ta głupia sytuacja rozbawiła
ją do tego stopnia, że przy kolejnym sztachnięciu z początku nie mogła trafić
we własne usta. Śmiała się tak w ciszy, dopiero po kilku(nastu?) minutach
doganiając własne myśli. To było zabawne - oto właśnie dusiła się w samotności
na nieznanym krańcu jakichś opuszczonych ruin, zdana jedynie na własne
szczęście. Gdyby tutaj umarła, mogliby ją odnaleźć dopiero po wielu tygodniach,
bo nawet bezdomni nie zapuszczali się tak daleko. Cała byłaby już zgniła, z
wystającymi kośćmi, nawet Daniel z Kris nie byliby w stanie rozpoznać tak
zdeformowanego truchła. Wciąż chichotała, chociaż dźwięki coraz trudniej
przechodziły przez ściśnięte gardło. Zapiekło ją na policzku, a kiedy uniosła
rękę zdała sobie sprawę, że to łza i że te spazmatyczne skurcze klatki
piersiowej to nie śmiech tylko szloch. (...)
W pewnej chwili powieki Shishy stały się
tak ciężkie, że nie mogła dłużej utrzymywać ich otwartych - zapadła w płytki,
niespokojny sen wśród porozrzucanych ubrań, z nogami skrzyżowanymi w kostkach i
śliną cieknącą w kącikach ust. Nie widziała żadnych obrazów, żadnych sennych
wizji poza nieskończoną ciemnością aż w końcu przebudziła się zlana zimnym
potem i pobudzona. Usiadła gwałtownie jakby ktoś stał z tyłu i poganiał ją z
pistoletem w dłoni, czuła serce obijające się boleśnie o mostek, obrzydliwy
lęk, który schwycił ją za gardło i nie chciał ustąpić.
Tu-dum. Tu-dum. Tudum. Tudum, tudum.
Tudumtudum. Tudum.
Zakończenie tej sceny to kolejny cliffhanger i już wiem, że raczej na szóstce, to ja nie skończę, zapewne będę kontynuować lekturę prywatnie, nawet jeśli nie pociągnę oceny. Obecnie tekst w moim odczuciu jest jednocześnie mocno nierówny, bo przypomina emocjonalny rollercoaster (nic się nie dzieje, null, zero, nuda, BUM!, nuda, Bang! – i tak w kółko) oraz przewidywalny, bo dawno wyczułam, że najlepiej to w sumie czytać tylko końcówki scen, a resztę przelatywać wzrokiem.
Nie wiem,
dlaczego partię Kerstin Edelman zapisałaś w całości kursywą. Nie masz tam
narracji pierwszoosobowej, nie są to też myśli bohaterki, tylko, jak w
przypadku pozostałych bohaterów, POV. Wiem za to, że kursywa ta już po dwóch
bardzo długich akapitach mocno boli w oczy, a widzę, że kolejne akapity też nie
są małe. Ponadto okazują się potwornie suche. W połowie drugiego nie pamiętam,
czy dowiedziałam się w ogóle, co Kerstin akurat robi, że ma takie przemyślenia.
Czy mi to podawałaś do informacji, czy pominęłaś…? Puste streszczenie i
ekspozycja niepodparte niczym wyjątkowo mnie męczą, tym bardziej że jestem
pobudzona przez zakończenie sceny z Shishą. Czy celowo teraz faszerujesz mnie
danymi na temat Kerstin, by znów emocje opadły? Taki rollercoaster, czuję,
chociaż działa, nie wiem, czy jest dla mnie zdrowy – za którymś razem mogę się
zirytować, że specjalnie zakończenia scen masz mocne, a prowadzą do nich tony
zapchajdziur. Ciekawych, bo traktują o życiu ludzkim, ale jednocześnie podanych
w nieprzystępnej dla mnie formie – za dużo i za długo naraz.
Skojarzyłam sobie to z narracją odnoszącą
się do Magdaleny – te wszystkie dane o tym, jakie szkoły kończyła, w jakich
zabiegach brała udział, na co cierpieli jej pacjenci, gdzie mieszkała, jak
wyglądała okolica wokół, jak wyglądało mieszkanie – ja tego wszystkiego nie
pamiętam. Świetnie pamiętam dialog z Gilbertem, konfrontację wśród innych
lekarzy, gdy Magda wyciągnęła niepokojące kartki, ale wszystko, co było dookoła
– nie. I wiem, że tak samo zaraz będzie z Kerstin. Dane na temat śmierci jej
rodziców i wyboru szkoły akurat w Edynburgu – za kilka notek ulecą.
Kerstin przepchnęła się między rezydentem
Jonhatanem oraz inną, nieznaną jej doktorką i zobaczyła, że w centralnym
miejscu koła stoi Michael Olson, specjalista neurochirurgii. – W sumie dobrze, że przypominasz. To znaczy wiem, że Michael pojawił się
już w opowiadaniu (co naprawdę bardzo ciekawe – również w partiach narracyjnych
Shishy), ale za żadne skarby świata nie powiedziałabym ci teraz, jaką ma specjalizację.
Scrollując tekst do rozdziału drugiego, zauważyłam, że była ona wspominana w
przypadku pacjenta, któremu zrobiono tomografię. Nie byłam jednak w stanie
przywołać tego z pamięci samodzielnie. Czy jednak nie lepszą sytuacją byłoby,
gdyby czytelnik zapamiętywał takie rzeczy ze scen?
PODSUMOWANIE
Jako że całość, którą przekleiłam z
twojego docsa do swojego, liczy obecnie dziewięć rozdziałów wynoszących prawie
sto dwadzieścia stron standardowym fontem, postanowiłam jednak trzymać się
wyznaczonych przez siebie na podstronie reguł (limit do 170 tys. zzs) i
skończyć lekturę po – na oko – osiemdziesięciu stronach (zaokrągliłam do
rozdziału siódmego). Wydaje mi się, że to dla ciebie wystarczający feedback o
tym, jak odbierany może być twój tekst (a przynajmniej jego początek) przez
statystycznego czytelnika. Ocena i tak zajęła mi sporo miejsca, a kolejki
niestety pustej nie mam, by móc poświęcić ci więcej stron. Poniekąd nie czuję
również – i tu mi wybacz za szczerość – by prywatnie aż tak zależało mi na tym
materiale. Jasne, że będę do niego wracać, gdy będę mieć czas – wiele książek
tak czytam na raty, w zależności od nastroju i dnia. Nie chcę jednak,
byś czekała na mnie nie wiadomo ile, dlatego już teraz oddaję ci do dyspozycji
wszystkie moje zachwyty i, jednocześnie, wątpliwości.
Na pierwszy rzut oka generalnie wszystko z
tym tekstem gra: piszesz na bogato i widać, że pracowałaś nad warsztatem całe
lata. W zgłoszeniu zdradziłaś, że jesteś osobą młodą i… zupełnie tego nie czuć!
Gdybyś o tym nie wspomniała, pewnie podejrzewałabym, że mam do czynienia ze
starą wyjadaczką, która na niejednym tekście połamała pióro. Styl masz
fenomenalny i lekki, do pozazdroszczenia, dopóki się nie zapędzasz.
Poprawność to twój najmniejszy kłopot, bo tych kilka brakujących przecinków,
które pozwoliłam sobie wypisać poniżej, nie psują dobrego wrażenia. Co więc
sprawia, że postanowiłam nie stawiać dziś noty końcowej i jednocześnie
nie skusiłam się, by doczytać całość?
Problemem, którego nie potrafię
przeskoczyć, jest forma.
Swój wyjątkowy koncept – bo nie da się go
nie docenić – chwilami czynisz boleśnie płaskim, sprowadzając go do opisów
totalnie nieistotnych zdarzeń, skupiając się zupełnie nie na tym, co trzeba.
Mam wrażenie, że chociaż przemyślałaś, o czym ma być ten tekst, momentami
kompletnie o tym zapominasz i pozwalasz sobie na niekontrolowany wypływ słów,
które składają się w zdania przekazujące wszystko i nic. Mnie jako czytelniczkę
nie za bardzo obchodzą dominujące opisy przedstawiające chociażby drogę
Świetłany do rodziny. Wszystko to, o czym wspomniałaś tam w bogatych w
wielosłowie akapitach, dałoby się pokazać sceną. Mowa zarówno i o emocjach towarzyszących
bohaterce, i o ludziach, których spotyka na swej drodze. Nawet ciekawe starcie
z rodziną w Niemczech spłyciłaś do roli opisu na jeden akapit, przez co trudno
było się wczuć. Podobnie wygląda chociażby rozdział drugi i kwestia pracy
Magdaleny – streszczenia gonią streszczenia, a ja siedzę i zastanawiam się,
dlaczego nie dane mi było zobaczyć, jak bohaterka chociażby robi nakłucie
lędźwiowe. Dla mnie streszczanie to chodzenie na skróty, dominacja opisów
nad bieżącą akcją jest – stesty-niestety – niestrawna. Chociaż nastawiałam
się na powieść, w której z natury filozofujesz, bo mnie o tym uprzedziłaś w
zgłoszeniu, a tego, co tu i teraz jest mniej, nie sądziłam, że ekspozycjo-streszczenio-retrospekcjo-filozofowanie
zajmie AŻ TYLE miejsca. Nie wierzę, że nie da się tego chociaż trochę wyważyć,
nie da się tego połączyć z fabułą, która przedstawia wydarzenia obecne. Albo
inaczej, bo wprawdzie połączyłaś to wszystko… nie wierzę, że nie da się tego
zrobić tak, by w tych przeczytanych przeze mnie osiemdziesięciu stronach
wydarzyło się aż tak mało. Choć cliffhangery są dynamiczne, boli mnie, że na
każdy muszę tak długo czekać, przedzierając się przez pięknie złożone zdania o
rzeczach, których już nie pamiętam.
W obecnej wersji aż tak zapędziłaś się w
opisywanie, eksponowanie i streszczanie, że bieżącej linii fabularnej
jest mało. Wprawdzie te cliffhangery się liczą, ale to jak kropla w
morzu. Większość, mam wrażenie, ma miejsce poza kadrem. W twoim opowiadaniu
przez gro akapitów jakby nic się nie dzieje, chociaż pewnie wydaje ci się, że
przecież bohaterowie o czymś myślą, podają informację o sobie – tak, ale
streszczenia i ekspozycje nie budują akcji. One zatrzymują czas w miejscu, bo
bohater zawiesza się w czasie i przestrzeni, a bawi się tylko narrator.
Dziwne jest to tym bardziej, że piszesz w
POV. Doceniam, że dziewczyny i ich stylizacje w większości momentów różnią się
od siebie, ale taka narracja, by bohaterka coś wspominała, wymaga bodźca. Jaki
bodziec miała Magdalena, by w drugim rozdziale streszczać samej sobie na
wstępie swoje życie? Tego nie rozumiem.
Na pewno wiesz, że powieść jest poniekąd sztuką wizualną. Działa bardzo mocno na wyobraźnię i dobrze napisana obrazuje wszystko, co potrzebne. Ale gdy napiszesz za dużo – wyobraźnia w ogóle przestaje działać. Tej wyobraźni nie poruszy opis wnętrza czy ubioru bohatera, jeśli bohater nie znajduje się w tym pokoju. Spójrz chociażby na opis strychu i bawiącej się tam Andy. Zadziałał, bo opis wpleciony był zręcznie w scenę, w której bohaterki wieszały mokre ubrania. To był cel, dla którego tam weszły – twoim celem nie było napisanie opisu strychu zupełnie po nic. Fabuła wymusza opis – nie odwrotnie. Dlaczego więc w dalszych rozdziałach opisy zdominowały praktycznie wszystko? Główny wątek eksperymentu mi w tym wszystkim umyka.
Jeszcze raz to napiszę: najlepiej
zapamiętałam Marlene. Było mi najłatwiej, ponieważ zaczęłaś statycznie,
ale Marlene przebywała ze mną w tych statycznych scenach, dostawałam jej
przemyślenia, rozmowy z bliskimi i tak dalej. Kolejne rozdziały nie musiały być
aż tak statyczne, bo przecież praca lekarki zapewne wymaga większej energii od
Magdaleny niż karmienie kur od Marlene (nie chcę, by zabrzmiało to źle, jednak
Magdalena sama w kółko powtarza, jaki to twardy orzech). A ucieczka z domu
dziewczyny, która kradnie i podróżuje stopem? Jeżeli tam nie powinien znaleźć
się choć jeden ociupinkę dynamiczny fragment, to ja już nie wiem gdzie. Bo
chociaż jazdę na dragach i dalszą akcję z nożem ukazałaś świetnie, wciąż było
mi mało Świetłany w jej własnym życiu. W tej jej świetlanej
teraźniejszości.
Wróćmy jednak do Marlene. Teraz z
perspektywy czasu zastanawiam się, czy zapamiętałam ją najlepiej dlatego, że
była mi bliska (rudowłosa bohaterka mieszkająca na wsi, marząca o *wink wink* byciu
wielko pisarko), czy może dlatego, że mogłam zobaczyć pasywną sceną, jak
martwi się o siostrę, jak się zachowuje w różnych okolicznościach, jaki ma styl
bycia (np. w czasie rozmowy z Aidanem). Czy może dlatego, że wystąpiła jako
pierwsza, gdy jeszcze nie zdążyłam zmęczyć się formą…? W każdym razie do
Marlene kibicowałam najmocniej, bo mam wrażenie, że najlepiej ją
poznałam.
Magdalenę poznałam znacznie słabiej, ponieważ wprawdzie jej charakter w postaci
ekspozycji i streszczeń dostałam na tacy, to nie mogłam zobaczyć, jak odnajduje
się w swoim środowisku. Cliffhanger sceny z teczką nawiązujący do tytułu tekstu
przywrócił mi wiarę i znów był jak zastrzyk energii, dlatego przez myśl przeszło mi wtedy, że warto będzie do tej bohaterki wrócić w przyszłości. Gdy do
niej wróciłam – tylko wątki z eksperymentem (porywaczem) i zadłużonymi
rodzicami mnie kupiły, cała reszta, w tym środowisko szpitalne, w ogóle mnie
nie ujęły. Nie potrafię jednak nie docenić researchu, co w połączeniu z twoim
literackim warsztatem dało naprawdę wysokich lotów charakterystykę. Ale czy
charakterystyka to powieść? I czy wystarczy, by zainteresować?
Później przyszedł czas na Świetłanę
i… no sama zresztą wiesz, jakie uwagi miałam do akapitów z rozdziału trzeciego.
Zupełnie nie znam tej bohaterki – chociaż mam przed oczami rozpiskę momentów z
jej życia rodzinnego, listę emocji towarzyszących jej w czasie podróży i opis
drogi, którą przebyła, to i tak nie potrafię tych informacji wziąć pod uwagę.
Mało tego – połowy nawet nie pamiętam. Trudno mi powiedzieć cokolwiek o jej
charakterze, którego nie wyczytałam między wierszami, gdyż nie miałam z czego
wnioskować, wszystko podałaś mi w formie gotowca, jak na tacy. Pisałaś na
przykład, że nie lubi ona dotyku albo jest outsiderką, a wystarczyłoby pokazać,
jak wymyka się z jakiegoś tłumu czy krzywi się za plecami koleżanki, gdy ta ją
przytula.
Z bohaterów pobocznych dobrze
pamiętam postaci Irmy czy Andy, co też może wydawać się dziwne, biorąc pod
uwagę, że występowały one na początku lektury i w jej środku, a nie w momencie,
gdy skończyłam czytać. Brały one jednak udział w scenach, miały swoje partie
dialogowe. Zupełnie tak samo jak Kerstin w rozdziale drugim, którą polubiłam za jej
charyzmatyczny styl bycia, ale o którym zapomniałam w rozdziale szóstym, w
którym za to ekspozycją poinformowałaś mnie o problemach bohaterki. Nie
dostałam sceny, w której otwiera oczy nocą spocona, wybudzona ze strasznego
koszmaru, szukając po omacku tabletek na nerwicę. Nie musiałaś tego wszystkiego
eksponować, wystarczyło to miejsce wykorzystać bardziej obrazowo.
Za to na przykład Michaela nie pamiętam
wcale, bo prawie go nie poznałam. Wiem, że chciał, by to Magdalena przeprowadziła
nakłucie, wiem, że narrator przekonywał mnie o tym, że bohater jest
sympatyczny, ale Michael nie wystąpił tam w scenie, a jedynie w streszczeniu.
Za to w kolejnych rozdziałach Świetłana poinformowała mnie, co gość ma za
uszami. Dawałoby to lepszy efekt, gdybym go wcześniej faktycznie miała szansę
poznać i sama ocenić, czy rzeczywiście był sympatyczny. Kontrast byłby mocniejszy. Do tego wręcz mam wrażenie, że wielki akapit w rozdziale drugim dotyczący Michaela był zupełnie
niepotrzebny, gdyż i tak niewiele z niego pamiętam. Tak właśnie działają
ekspozycje – zdania charakteryzujące wpadające jednym okiem, a
wypadające drugim. Idę o zakład, że gdyby w tamtym momencie pojawił się choć
krótki dialog, Michaela zapamiętałabym lepiej.
POPRAWNOŚĆ
Postanowiłam nie robić szczegółowej bety, ale gdy coś rzuciło mi się w oczy – skopiowałam i opisałam. Rozpiskę znajdziesz tutaj: [Link do osobnego pliku]. Jak widać po zawartości, problemów nie masz wiele. Nie byłam jednak zbyt wnikliwa, ponieważ ocena zajęłaby mi znacznie więcej czasu. Z początku tekstu wypisałam ci wszystko, jednak im dalej czytałam, tym mniej kopiowałam. Nie znaczy to, że dalsze rozdziały pozbawione są potknięć, głównie interpunkcyjnych. Ergo: potrzebujesz dobrej bety. Ten tekst jest na tyle dobry, że zasługuje, by być czyściutki. Tu za to wspomnę o tym, co wydaje mi się w twoim przypadku najistotniejsze:
Kwestia podmiotów
[Prolog] Wciąż jeszcze potrafił przypomnieć sobie dzień, w którym kupił ten antyk. Ręcznie wyciosany z solidnego, północnego drewna, a następnie sprzedany na targu Petersburskim w 2008 jako zapomniany skarb między stosami tabakierek i porysowanych kocich figurek. Gdy opierał dłoń na pokrytej zastałym kurzem ramie[,] odnosił wrażenie[,] jakby znowu znalazł się w tłumie rozgadanych spacerowiczów, machających portfelami, które ledwo potrafili utrzymać w skostniałych z zimna palcach. – Nie mogę ukryć, że od początku jestem zachwycona twoją szczegółowością i plastycznością opisu. Jednocześnie nie mogę też przejść obojętnie obok faktu, że przez cały tekst widziałam multum pomieszanych podmiotów. I okej, w wielu wydawnictwach taki błąd może nie być brany pod uwagę, ale pracując obecnie nad korektą tekstu dla jednego i wiedząc, że będzie on przygotowany pod audiobook, nie mam sumienia, by ci o tych babolach słowa nie wspomieć. No bo przeczytaj sobie na głos podkreślenie. Jak nic słychać, jakby dłoń oparł na czymś sam antyk, a nie jego właściciel. To może wywoływać ironiczny uśmiech na twarzy słuchacza bardziej niż u czytelnika, który ma przed sobą słowo pisane. Spójrz na inny przykład z prologu:
Co za szczęście, że mimo coraz surowszych wymagań udało jej się znaleźć pracę tam, gdzie mogła wykorzystać cały potencjał, jakim obdarował ją niesprawiedliwy los. Jego wspaniała żona ceniła sobie towarzystwo młódki, zwłaszcza zręczność w porannych rytuałach. – I de facto pomieszane podmioty to błąd z rzędu tak częstych, że wielokrotnie pomijanych, ale jednak, jakby nie było, błąd w zakresie spójności tekstu, który w tak fajnej publikacji jak ta szkoda, by psuł wrażenie. Miej przy tym świadomość, że jeśli większość takich sytuacji jak tu cytowane, będziesz chciała przepracować, czeka cię dużo pracy, ponieważ takich baboli jest u ciebie mrowie:
(...) tak naprawdę jednak wiadomość o rozwodzie kochanej ciotki oraz o tym, co zrobił jej mąż, naprawdę wstrząsnęła ją do głębi. Płakała przez wiele wieczorów (...).
Niestety zdarzało się też, że błędnie zapisane podmioty nie bawiły, a w pierwszej chwili myliły. Na przykład w rozdziale drugim:
Dźwięk był tak przeciągły, jakby dziewczyna [Kerstin] w jednym momencie przyłożyła identyfikator i zamachnęła się na nie z półobrotu.
Z drugiej strony, dlaczego [Magdalena] miałaby się dziwić. Znała Kerstin wystarczająco długo, by mieć świadomość większości jej wad oraz zalet. – Gdybym nie podała w nawiasach informacji, o którą bohaterkę chodzi, czytelnik nawet nie zauważyłby zmiany perspektywy. Dopiero po kolejnym zdaniu, w którym pojawia się imię, można ją wywnioskować, ale to i tak już po fakcie.
Słowem:
Z realnym bólem w sercu nie mogę nie
wspomnieć o porównaniu, które chodzi mi po głowie od dłuższego czasu.
Mianowicie gdybym wręczała punkty za wszystkie zbędności, które nie były w tym
tekście interesujące, obawiam się, że tym razem zabrakłoby mi skali. Nie da się
nie zauważyć, że styl masz ładny, naprawdę, potknięć nie pojawiło się wiele, a
bogate słownictwo to twój największy atut – koszmarne wodolejstwo sprawiło, że
zwyczajnie przestałam te wszystkie walory doceniać. Mało tego – w pewnym
momencie przyszło mi na myśl nawet, że te wspomniane plusy przestają nimi być i
przy wielkich akapitach opisów jeszcze pogarszają sprawę. Im mniej fabuły mi
dawałaś, tym bardziej nie znosiłam twojego stylu, który przecież JEST
ŚWIETNY. Po prostu zgubiłaś gdzieś po drodze cel napisania tego tekstu.
Bo, zakładam, nie powstał on po to, by się popisać wodolejstwem, ale po to, aby
bohaterowie coś przeżyli i dali się zapamiętać. U Świetłany i u Magdy
widziałabym znacznie krótsze zdania złożone, nie tak poetyckie jak w przypadku
Marlene czy jej ojca. Świetłana nieraz popisywała się wyrażeniami, których, mam
wrażenie nawet nie za bardzo powinna znać, za to u Magdy, która jest zmęczoną i
konkretną babeczką, poetyzowanie też nie zawsze wydaje się dobrym
pomysłem.
Twój styl ma w sobie coś starodawnego,
dojrzałego, niejednokrotnie czułam się tak, jakbym czytała lekturę szkolną –
idealny materiał pod zadanie: na podstawie fragmentu napisz charakterystykę
wybranej bohaterki Eksperymentu… Równocześnie przypomnę: to jestem ja
i moje zdanie. „Ulissesa” też nie przetrawiłam, a mówią, że dzieło wybitne.
Istnieją autorki i autorzy wydani, którzy piszą w ten sposób, charakteryzują
zamiast pokazywać, i mają się dobrze, a ich dorobek znajduje się w księgarniach.
Siesicka, Orzeszkowa, Shultz, Joyce, Nałkowska. Jeśli więc czujesz, że
chcesz tak pisać, z pełną świadomością, że twój tekst nie jest dla wszystkich i
niektórzy będą się przy nim męczyć albo nudzić, a inni nie odejdą ani na krok –
idź w to.
Jeszcze się taki nie urodził, co by
wszystkim dogodził.
Dziękuję za piękną ocenę i wyłożenie mi wszystkiego tak obszernie i dokładnie! Czy trochę bolało? Owszem, bo bardzo lubię swoje opisy i świetnie się bawię pisząc. Ale myślę, że było mi to potrzebne, bo jest coś w tym, że chyba nie tylko ja się powinnam dobrze bawić jako autor. Więcej - pisałam ci już w mailu, że ciągle mi coś w tych tekstach nie pasuje gdy sama je czytam, nawet mi się czasami nie chce ich poprawiać, bo nie chce mi się czytać tych akapitów. Patrząc teraz jest to wymowne.
OdpowiedzUsuńDbrze mi się pisze, ale nie zawsze dobrze czyta. W pewnym momencie było mi aż wstyd, gdy podałaś przykłady scen, które mogłabym napisać, a których nie napisałam. Wyobraziłam sobie te sceny i też zrobiło mi się przykro, że ich nie ma. Jestem teraz na etapie pisania kontynuacji, ale gdy dojdę do końca albo choćby połowy pierwszej części, jakiekogolwiek etapu gdy zbiorę siły i motywację, z pewnością wrócę do tych rozdziałów i je poprawię, bo chcę, żeby były lepsze i ciekawe.
Chyba rzeczywiście za bardzo się rozpędziłam, bo leciałam do "właściwej" fabuły, która dzieje się w Rosji. Wydawało mi się, że te pierwsze rozdziały to wstęp, ale skoro mogłam napisać dobrze Marlene to Magdę i Shishę też przecież da się poprawić, żeby te 6 rozdziałów wstępu nie ciążyło.
A czuję, że ciążą.
Bardzo natomiast dziękuję za wszystkie uwagi odnośnie stylu - są one dla mnie bardzo budujące i ważne. Stylem "naturalnym" dla mnie jest styl Marlene, toteż miałam czasami problem stosować krótkie, nieelagnckie formy u Shishy, bo wydawało mi się, że tekst będzie brzydki. Teraz mi dopiero przyszło do głowy, że byłby lepszy gdyby BYŁ brzydki.
Zastanawiające było dla mnie czytanie o tym dysonansie między dobrym stylem, cliffhangerami a tonami ekspozycji, której nie mogłaś zdzierżyć. Cieszę się, że wybroniłam sie chociaż tym, bo inaczej byłoby krucho.
Będę nad sobą pracować. Spróbuję polubić się z dynamizmem. Chciałabym być bardziej "bezlitosna" wobec swoich tekstów i wycinać bez obaw partie, które wydają mi się ładne, ale nic nie wnoszą. Jak to mówił King "kill your darlings", czy coś takiego.
W odpowiedzi do zadanych w tekście pytań pozwolę sobie powiedzieć, że poza Anią z Zielonego Wzgórza nie czytałam żadnej książki ani żadnego autora, o których wspomniałaś :D co było zaskakujące i dla mnie, bo porównałaś nasze style.
Co do pytania, zakładam, od Ayame - jestem studentką pierwszego roku pielęgniarstwa, mam 19 lat, więc coś tam niby robię w ochronie zdrowia, ale jeszcze malutko wiem :D dziękuję za wszystkie "zawodowe" uwagi, przydadzą się na pewno.
I jeszcze raz dziękuję za ocenę i całe podsumowanie i wysiłek, jaki wlożyłyście w tę pracę. Może jeszcze jutro coś dodam jak rano wstanę i pomyślę
PS jako autorka mogę się "pochwalić" że moje najbardziej znielubiane rozdziały... to rozdziały Marlene. Wydawało mi się, że są one najgorsze i że Marlene nie da się polubić, bo jest zbyt "prosta" i naiwna.
Nie wiesz nawet w jak wielkim szoku byłam, gdy uznałaś ją za najciekawszą :)
Dziękuję za obszerny komentarz i cieszę się, że nasza praca w jakiś sposób mogła ci pomóc.
UsuńBardzo lubię swoje opisy i świetnie się bawię pisząc. Ale myślę, że było mi to potrzebne, bo jest coś w tym, że chyba nie tylko ja się powinnam dobrze bawić jako autor. – Jeśli forma opisowa sprawia ci tyle radości, nie rezygnuj z niej. Zastanów się tylko, jak mogłabyś część opisów wpleść do fabuły. Jak w przypadku Marlene – pisałam o tym – wokół niej zawsze coś się dzieje, bohaterka, nawet jeśli nie robi wiele, to jest gdzieś, wykonuje jakieś czynności: czy to jedzie autem, czy siedzi w poczekalni (a co innego mogłaby tam robić, jakby nie myśleć? nie wyciszyć się?), czy idzie do domu. Otaczają ją nie tylko opisy, ale co jakiś czas wracasz do sceny bieżącej, przytaczasz mijane obrazy, dźwięki i zapachy, potrafię bohaterkę osadzić w scenie.
W przypadku Świetłany czy Magdaleny często tak nie było, bo opisy nie przedstawiały w POV jedynie tego, co bohaterki myślą (tak, mowa pozornie zależna Świetłany zdecydowanie powinna być wtedy choć trochę brzydsza). Po prostu same sobie w swojej perspektywie, a więc poniekąd w swojej głowie, streszczały swoje życie. Wiem, że ich przeszłość jest dla nich ważna, ale jeśli podasz ją w formie urywków-wspomnień (tak jak Magdalena wspomniała po spotkaniu gag z Aindanem uciekającym z lekcji), będzie to ciekawsze. Problem z Magdaleną czy Świetłaną jest taki, że one często myślą o tym, co dobrze wiedzą, a nie ma ich w scenie. Wprawdzie wspominasz potem, daleko po początku rozdziału drugiego, że Magda, na przykład, siedzi w gabinecie i pije kawę, jednak to już trochę daleko. Sprawiasz, że poznaję przeszłość postaci, której jeszcze nie znam z tu i teraz, nie zdążyłam się nią zaciekawić, więc streszczanie, którą szkołę ukończyła, jest dla mnie w tym momencie ostatnim, czego jako czytelnik bym potrzebowała.
W pewnym momencie było mi aż wstyd, gdy podałaś przykłady scen, które mogłabym napisać, a których nie napisałam. – Nie wszystkie muszą być pełnoprawnymi scenami, ale dialog na schodach z Michaelem czy rozmowa z rodziną w Niemczech aż się o to proszą. Nie musisz też pokazywać całych zabiegów od A do Z, ale możesz pokazać, jak Magdalena pracuje – niekoniecznie jak pije kawę. W przypadku Magdaleny, którą przedstawiasz przed spotkaniem z pacjentem (na które została przecież tak pilnie wezwana) i od razu po nim, faktycznie porównanie do filmów +16 aż rzuca się w oczy. Dostaję wstęp i zakończenie, ale nie dostaję tego, co było tak Podobno Bardzo Istotne – bohaterowie piją szampana tuż przed, gdzieś tam widać pół piersi, a potem migawka i od razu palą papierosy – już po. I można tak zrobić raz czy dwa, w przypadku scen, które wyjątkowo mogą być kłopotliwe (nie każdy, na przykład, potrafi i chce opisywać seks), ale kiedy będziesz działać tak za każdym razem, czytelnik może mieć wrażenie, że, pisząc powieść, faktycznie uciekasz od... pisania powieści. Uciekasz w streszczenia, bo to bezpieczne.
Dodam, że kompletnie nie mogłam tego uciekania zrozumieć, bo przecież w przypadku napadu na Magdalenę, ataku na Świetłanę czy wypadku Marlene sceny potrafiły być dynamiczne, bardzo dobrze poprowadzone. No więc umiesz, ale po prostu zapomniałaś, że trzeba, bo, jak sama mówisz, spieszyłaś się do Rosji.
(W takim razie zżera mnie ciekawość, co tam się wydarzy!)
Będę nad sobą pracować. Spróbuję polubić się z dynamizmem. Chciałabym być bardziej "bezlitosna" wobec swoich tekstów i wycinać bez obaw partie, które wydają mi się ładne, ale nic nie wnoszą. Jak to mówił King "kill your darlings", czy coś takiego.
UsuńPrzypomina mi się wskazówka Diany Athill – brytyjskiej korektorki, edytorki literackiej. (Źródło z: The Guardian Book, wolne tłumaczenie):
1. CZYTAJ głośno to, co napisałeś, bo to jedyny sposób na upewnienie się, że rytmika działa (praca dykcji, unikanie powtórzeń);
2. TNIJ – tylko dzięki usunięciu nic nie znaczących słów wszystkie inne nabierają sensu;
3. Nie zawsze musisz posuwać się do mordowania swoich ulubienic – zwrotów bądź obrazów, które stworzyłeś, pisząc, i z których jesteś dumny, do których masz sentyment – ale spójrz na nie po czasie obiektywnym okiem. Prawie zawsze okazuje się, że lepiej, by zginęły.
Mowa o fragmentach, które kochasz, ale które od początku budzą twoją wątpliwość. Może można je nieco skrócić lub usadowić gdzieś indziej? Może można je wpleść w bieżącą akcję? Pamiętaj, że nie musisz też przesadzać i ciąć za dużo, ograbiać tego tekstu z przemyśleń, które:
1. mają znaczenie fabularne (są uwarunkowane tym, co się dzieje na planie obecnie – np. Małgorzata może wspomnieć swoją przeszłość po rozmowie z bratem, połączyć streszczenie swojej historii z martwieniem się o rodziców, myślę, że to dobry moment).
2. Pięknie odzwierciedlają twoje bogactwo literackie, które nadal jest ogromnym walorem. Nigdy o tym nie zapominaj.
W odpowiedzi do zadanych w tekście pytań pozwolę sobie powiedzieć, że poza Anią z Zielonego Wzgórza nie czytałam żadnej książki ani żadnego autora, o których wspomniałaś :D co było zaskakujące i dla mnie, bo porównałaś nasze style. – Do Fleminga (seria o Bondzie) czy MacLeana (starawe kryminały) nawiązałam, bo prolog bardzo mi nimi zalatywał. Szczególnie ta subtelność, gdy pojawia się cytat o rękawiczkach – to był dla mnie majstersztyk, pojawiły się ciarki jak w przypadku tamtych produkcji. Wyważyłaś ten moment tak dobrze, że wywoływał ciarki.
Do Ulisessa możesz zajrzeć, jeśli lubisz bogactwo opisów – ta książka to praktycznie jeden wielki opis, wielgachny strumień świadomości bogaty w wielosłowie. Ja nie dałam rady, choć łudzę się, że wrócę i dociągnę go do końca. Jednak ta kobyła to prawdziwa klasyka uznawana za jedną z najwybitniejszych powieści dwudziestolecia międzywojennego.
Porównałam też chociażby do Siesickiej (Beethoven i jeansy, Zapałka na zakręcie), bo dobrze jej idą młodzieżowe dramaty i obyczajówki. Miała bardzo lekkie pióro, dominowały u niej sceny, ale styl miała bardzo wyważony i dojrzały, znacznie bardziej niż jej bohaterowie, co nie wpływało negatywnie na całość. Jednak powieści dzieją się w latach powojennych, stąd pewnie to wynika. Tym bardziej dziwi w przypadku choćby Shishy, która jest bohaterką współczesną, nie oszukujmy się, z brakami w wykształceniu. Różnice między jej stylem a stylem Magdy czy Marlene były, mimo wszystko, subtelne.
*jezu, jaka Małgorzata... xD Magdalena. Oczywiście, że Magdalena. Skoia, jak tam, poranna kawa nie weszła?
UsuńJeśli chodzi o przyrównanie do Nałkowskiej czy Orzeszkowej, cóż, no, to są babki, które wydały powieści będące dziś lekturami, bodajże wciąż obowiązkowymi. Teksty są bogate, nie można nie powiedzieć, że nie są literaturą piękną, ale i pewnie część uczniaków przyzna, że męczącą. Granica czy, o zgrozo (xD) Nad Niemnem były moją zmorą. W przypadku tej pierwszej broniła się fabuła – jak w twoim przypadku – cholernie chciałam dojść do sedna sprawy, kopałam, kopałam w tym tekście, przedzierałam się przez niego, by poznać zakończenie części kryminalnej. Gdybym nie musiała, bo nie byłaby to lektura, pewnie odpuściła lub zostawiła to sobie na inny czas, wtedy po prostu przewertowałam większe akapity. Wtedy też sądziłam, że może do takich powieści jako uczennica jeszcze nie dojrzałam, ale dziś przypomniałaś mi, że być może zwyczajnie stylizacyjnie ściany tekstu nigdy nie trafiały, nie trafiają i raczej trafiać już nie będą w mój gust i pewnie nie jest to niczyja wina. (Może tego, że za młodu nasiąknęłam Cobenem, Brownem i Chmielewską, gdzie na każdej stronie dzieją się grube rzeczy). Wątpię, by Orzeszkowa napisała Nad Niemnem inaczej, bo ktoś by jej napisał, że trochę przesadza. ;)
UsuńTeraz, gdy napisałaś mi, że masz dziewiętnaście lat, tym bardziej jestem pod ogromnym wrażeniem twojej pracy. I że piszesz na Wattpadzie ten tekst także po angielsku! I że tak krótko, mimo wszystko, masz do czynienia z medycyną. Wiele przed tobą i w przypadku literatury, i medycyny, a już zaskakujesz takim obyciem... :) Wow, po prostu: wow.
Marlene. Wydawało mi się, że są one najgorsze i że Marlene nie da się polubić, bo jest zbyt "prosta" i naiwna. – Marlene jest prosta i trochę naiwna, ale sam fakt, że da się to zobaczyć, poznać, samodzielnie nazwać oznacza, że to postać, która ma charakter. Czy prywatnie bym ją lubiła? Och, ze mnie też okropna naiwniara, myślę, że świetnie by nam się rozmawiało na klifach. Nawet jeśli inni czytelnicy jej nie polubią, będą mieli o niej swoje zdanie. To najważniejsze.
Natomiast wiem, że kibicowałabym również i Świetłanie, i Magdalenie. Były momenty, gdy dziewuchy były mi bliskie, szczególnie gdy wokół nich działo się coś złego – szczerze się o nie martwiłam. Ale jednocześnie ekspozycje i streszczenia zrobiły swoje – nie poznałam tych bohaterek samodzielnie, one same się przede mną otworzyły, i to bardzo szybko. Praktycznie same, bez pytania, mi się przedstawiły i opisały. Nie wymusiła tego fabuła, to się po prostu stało. Trudno mi więc powiedzieć, że potrafię się w nie wczuć, no bo nie potrafię. Jeszcze w mistrzowski opis jazdy na kwasie (naprawdę jestem ciekawa ciągu dalszego!) czy przemyślenia odnośnie trudnej sytuacji rodzinnej Magdy, nie mówiąc o całym eksperymencie i CO O CO DO CHOLERY CHODZI Z MICHAELEM – to są pojedyncze fragmenty, które sobie ukochałam, i po które wrócę, by je rozgryźć. Na pewno wrócę, nie obiecuję jednak, że niektórych opisów nie przeskoczę lub, jak wspominałam, będę je przelatywać wzrokiem. Dlatego nie chciałam, byś czekała dłużej na tę ocenę. Fabularnie się broni, wątkowo – pierwsza klasa, widać, że masz to poukładane i nie wymaga to żadnego komentarza. Nie musiałam czytać dalej, by wiedzieć, że jest dobrze. Były jednak momenty, gdy nie umiałam czytać dalej, robiłam długie przerwy w lekturze, dlatego też tyle czekałaś. Nie chciałam, byś czekała dłużej.
Forma opisowa jest dla mnie wielką przyjemnością, ale też widzę, jak dużo mam jeszcze pracy jeżeli chodzi o umiejscawianie jej w fabule - a w każdym razie widzę znacznie bardziej niż dotąd. Już wcześniej niektóre fragmenty rozdziałów sprawiały mi problem, ale nie wiedziałam, co dokładnie jest problemem (i wpadałam w typowy dramatyzm artystyczny, stwierdzając, że pewnie WSZYSTKO) i miałam problem z odnalezieniem rozwiązania, które równocześnie nie wycięłoby wszystkiego, co chciałam przekazać i uczyniło tekst lepszym do przyswojenia.
OdpowiedzUsuńBardzo mi pomogły zastosowane przez ciebie obrazowe przykłady - jak choćby z Magdą, która ciężko pracuje, ale przez cały rozdział siedzi w gabinecie i w dyżurce albo Shisha, której historia została potraktowana jak wstęp do rozprawki.
Szczerze trochę teraz żałuję, że napisałam tych rozdziałów tak dużo przed oceną. Na ten moment dwanaście i mam świadomość, że zdecydowana większość z nich jest do poprawienia. Po napisaniu pierwszego rozdziału Marleny - to było z jakiś rok temu, długo przed koroną, pamiętam, że pisałam go w akademiku - długo się z nim nosiłam i miałam mu wiele do zarzucenia. Wydawało mi się, że jest nudny, bo nic się w nim nie dzieje - przyszło mi na myśl, że bohaterka jest za mało opisana i nie wzbudzi zainteresowania. Stąd masy wstępnych opisów później, które wydawały mi się elementem nadawania realizmu i dojrzałości. Co jednak okazało się miało efekt zupełnie odwrotny.
W tym momencie zaczynam rozdział trzynasty - chciałabym napisać choć ze trzy rozdziały, mając na uwadze nową wiedzę, którą nabyłam oraz ostrożność przy charakterystycznych dla mnie bardzo słowotokach. Po tym bez wątpienia wrócę do początków i będę nad nimi pracować. Zapewne zajmie mi to trochę czasu, nie jestem niestety sprawnym i szybkim pisarzem, ale pisarstwo jest dla mnie ważne, chcę się rozwijać.
Dziękuję Ci jeszcze raz i chyba nie przestanę dziękować. Może jeszcze tu kiedyś wrócę z tekstem. Na pewno nie z całością, bo podejrzewam, że prawie na pewno będzie zbyt obszerna, by nadawać się na analizę - ale jeżeli uda mi się zrobić prawdziwy rewrite pierwszych 6 rozdziałów, a przynajmniej tych Magdaleny i Shishy - to wtedy z nimi jak najbardziej.
Uwagi związane z poprawnością pozwolę sobie natomiast uzupełnić od razu - poza sprawą podmiotów, bo to trochę cięższy temat.
Po napisaniu pierwszego rozdziału Marleny - to było z jakiś rok temu, długo przed koroną, pamiętam, że pisałam go w akademiku - długo się z nim nosiłam i miałam mu wiele do zarzucenia. Wydawało mi się, że jest nudny, bo nic się w nim nie dzieje - przyszło mi na myśl, że bohaterka jest za mało opisana i nie wzbudzi zainteresowania. Stąd masy wstępnych opisów później, które wydawały mi się elementem nadawania realizmu i dojrzałości. Co jednak okazało się miało efekt zupełnie odwrotny. – Tak zupełnie szczerze, nie ruszałabym już pierwszego rozdziału. Czuć w nim Marlene, jej stylizację językową. Przemyśleń tam nie brakuje, nie jest ich też za dużo, by męczyły (może dlatego też, że to dopiero początek – nie ma to jednak znaczenia, ten rozdział sprawia, że chce się czytać dalej).
UsuńTeraz pomyślałam, że gdyby o mnie chodziło, nie ruszałabym też, może ewentualnie kosmetycznie, rozdziału, w którym Marlene jedzie do szpitala, potem widzi się z Aidanem i dalej ma ten nieszczęsny wypadek. Marlene, jej przemyślenia i dominacja opisów, wydają mi się mieć usprawiedliwienie fabularne – dziewczyna spędza czas z daleka od miasta, ma swoją ostoję, dopiero zapisała się na studia. W jej życiu nie dzieje się tyle, bohaterka ma prawo więc i czas tyle myśleć. Co innego chociażby zajęta wszystkim Magdalena czy żyjąca chwilą Shisha, której tego łapania chwili nie widać, bardziej to tkwienie w przeszłości.
Może jeszcze tu kiedyś wrócę z tekstem. Na pewno nie z całością, bo podejrzewam, że prawie na pewno będzie zbyt obszerna, by nadawać się na analizę - ale jeżeli uda mi się zrobić prawdziwy rewrite pierwszych 6 rozdziałów, a przynajmniej tych Magdaleny i Shishy - to wtedy z nimi jak najbardziej. – W planie miałam czytać cię dalej na Wattpadzie, ale jeśli zamierzasz pracować z tym tekstem, a rozdziały mają się zmienić, z bólem związanym z moją ciekawością co do twojej fabuły oznajmiam, że się wstrzymam. Nie chcę sobie psuć niespodzianki, jeśli masz zamiar ten tekst trochę wygładzić, pozmieniać, oczywiście, że wolę czerpać z tej lepszej wersji. A jeśli się zgłosisz w przyszłości z materiałem, który będzie wygładzony, podejrzewam, że i tak przeczytam więcej niż teraz. Skoro ocena sześciu rozdziałów to głównie marudzenie nad długością i szczegółowością niektórych opisów, o czym będę miała stworzyć kolejną ocenę? Poza porównaniem bieżących wersji, na bank będę chciała przejść do dalszej fabuły i rozmawiać głównie o niej.
Rozumiem, to wszystko bardzo klaryfikuje. Rozdziałów Marleny drastycznie zmieniać nie zamierzam, postaram się skupić na tym, co warte kombinowania.
UsuńNiestety, nie mogę obiecać, że część rozdziałów nie zmieni się diametralnie, więc rozumiem tę decyzję. Zdecydowanie napiszę do Ciebie, gdy będę bardziej zadowolona z części dotychczas utworzonej. Nie usuwam jednak dotychczasowego progresu z wattpad dopóki nie będę miała napisanych nowszych wersji.
Pytanie, które chciałam zadać, to czy mogłabyś jeszcze odnieść się do tego, co myślisz o formie tekstu z przeplatanym POV? Bohaterki są trzy, w tym momencie rzeczywiście ich POVy zmieniają się nagle, aczkolwiek podejrzewam, że gdy znajdą się na wspólnym gruncie i ich narracja zacznie się nawzajem uzupełniać, będzie to wyglądać lepiej.
Chciałam zasięgnąć generalnej opinii, czy nie jest to problematyczne. I przede wszystkim, czy problematyczne nie są przerywniki pomniejszych postaci, które w założeniu miały uzupełniać uniwersum o wydarzenia "spoza sceny". Czy są one po prostu do poprawy i można z nich wykrzesać coś dobrego, czy może twoim zdaniem zupełnie zaburzają płynność?
Nie wyobrażam sobie w tym momencie zrezygnować z nich całkiem, raczej modyfikować, ale jestem ciekawa co o tym myślisz. :)
POV Marlene różni się od POV Shishy, choć mógłby bardziej, natomiast POV Magdy wydaje mi się jak na razie mdły, może to przez to, że mało tam stylizacji jako takiej, mało mi Magdaleny w Magdalenie, jak pisałam, nawet sądziłam, że tam wdał się wszystkowiedzący. Jest bardzo obiektywnie i na chłodno. Nawet jeśli Magda jest z reguły taką osobą, zmartwienie się notatkami czy sytuacja z rodzicami to dobre momenty, by wykrzesić w niej trochę emocji. Jak Świetłana myśli o matce i w głowie powtarza, by ta się pierdoliła, takich momentów brakuje mi u Magdy. Choćby takich, w których powtarza sobie, że da radę i ogarnie wszystko, co ma do zrobienia. Brakuje takich: Ej, to jestem ja, w swojej głowie, myślę teraz to i to. Nie: dzień dobry, to jest Magdalena, która ma taką i taką przeszłość, zajmuje się tym i tym oraz bywa zmęczona. Do czego zmierzam?
UsuńJeśli Magda będzie miała swój nieco bardziej charakterystyczny dla siebie POV, jak już ma go Marlene i częściowo Shisha (głównie przez kolokwializmy), wspólny grunt stanie się wybuchową mieszanką, na którą każdy będzie czekał.
Osobno da się dziewczyny rozpoznać. Wiesz, jak działa POV i to w tym tekście widać. Co ciekawe, pojedyncze, wyrwane z kontekstu cytaty pewnie bez trudu bym im przyporządkowała; przyporządkowałabym akapit dotyczący Shishy do Shishy po stylizacji nieco kolokwialnej, jak i ten od Marlene poznałabym po płynnym, nieco romantycznym stylu. W przypadku Magdy pewnie obstawiałabym, że to ta najbardziej sucha i pozbawiona osobowości, przy czym najbardziej obiektywna, więc na zasadzie selekcji pewnie też bym trafiła. Nie wydaje mi się więc, byś miała poważne problemy z narracją. Możesz ją nieco momentami podrasować (stylizację Shishy nieco odsubtelnić, w końcu to rasowa babka, która na wiele rzeczy ma wprost wyjebane, podejrzewam więc, że na poprawność składania swoich myśli – również).
Jeśli natomiast chodzi o przerywniki dotyczące postaci pobocznych – w sumie zastanawiałam się, po co są. Sądziłam, że po to, by po cliffhangerach nieco mnie spowolinić, ale w sumie spowalniały też początki innych rozdziałów. O ile Kristen uważam za bardzo dobry pomysł, w końcu to kolejna bohaterka (po tej wstawce i streszczeniu dotyczącym jej problemów sądziłam nawet, że to kolejna główna postać), można więc obserwować jej rozwój w perspektywie fabularnej i przez pryzmat eksperymentu Weiningera. Sądziłam, że to ona stanie na głowie, by odkryć, co się stało z Magdaleną i tego dotyczyć będzie jej wątek. Nie czułam absolutnie, że to postać poboczna, wolałam, by jej przerywnik zawierał konkretną scenę pobudki, niż by było mi streszczone, że bohaterka ma problemy ze snem.
Nie mogę jednak powiedzieć, że np. scena wracającego do domu ojca cos mi uzupełniła. Pomogła wyczuć cudną atmosferę nocy, bliskości klifów i tak dalej, ale w sumie wydaje mi się, że Marlene mogła przekazać mi to samo. Nie dowiedziałam się stamtąd chyba niczego, co byłoby mi bardzo potrzebne, w końcu Marlene też wystarczająco myśli o swojej przyszłości, studiach, ale i o przeszłości i mamie, by myślał o niej również Scott. Wierzyłam, że ten jego wstęp jest po coś i być może będę mieć męskiego narratora na dłużej, może on też jest w coś zamieszany.
Wydaje mi się, że dopóki masz w rozdziałach właściwych i częściach dotyczących bohaterek gro akapitów dotyczących przeszłości, w tym ekspozycji i streszczeń, takie fragmenty statyczne jak ten dotyczący Scotta, są zbędne. Ale jeśli w tych najważniejszych częściach bieżącej akcji nie skupiłabyś się na tym, co jest spoza sceny, aż ta - wtedy takie przerywniki, by złapać oddech, będą miały jakąś funkcję. Obecnie części właściwe dotyczące głównych bohaterek, szczególnie Magdy, przedstawiają "spoza sceny" tak wiele, że nie trzeba już niczym tego uzupełniać. Bo to jak uzupełnienie uzupełnienia.
*Ale jeśli w tych najważniejszych częściach bieżącej akcji nie skupiłabyś się na tym, co jest spoza sceny, AŻ TAK - wtedy takie przerywniki, by złapać oddech, będą miały jakąś funkcję. – o, literówka. xD
UsuńOgólnie przepraszam, że piszę tak chaotycznie. Mam nadzieję, że coś z tego bełkotu rozumiesz i wynosisz. xD
Wydaje mi się, że zrozumiałam to, co najważniejsze :D Jeżeli uporzadkuję rozdziały i nadam im charakteru bardziej, jakby to ująć - akcji właściwej - to wtedy przerywniki będą miały więcej sensu jako elementy nadające backgroundu do fabuły. Po prostu muszę się skupić na tym, żeby w rozdziałach właściwych były wydarzenia a nie streszczenia wydarzeń tylko dlatego, że mi się wydaje, że jak nie powiem wprost, co się dzieje, to czytelnik tego nie załapie.
UsuńDziękuję za obszerną odpowiedź <3 Ode mnie na razie tyle.
O rany, dziękuję za te wszystkie miłe słowa :D
OdpowiedzUsuńSzczerze, to nawet trochę żałuję teraz, że już się rozpędziłam z tłumaczeniem Eksperymentu na angielski, bo robię to sama, a tłumaczenie tych wielkich akapitów to męczarnia.
Teraz tłumaczę sobie też moją napisaną w liceum miniaturkę do Igrzysk Śmierci, z której jestem całkiem zadowolona i też mam masę roboty do zrobienia, bo będąc w połowie pierwszego rozdziału zadecydowałam, że forma czasu teraźniejszego, która w wersji polskiej sprawdzała się jako tako, w angielskim w ogóle nie brzmi i czyni tekst topornym. Więc muszę wrócić znowu do początku i od początku poprawiać wszystkie czasowniki na formę przeszłą.
Rozumiem, taka forma oceny tych pierwszych sześciu rozdziałów jest dla mnie również niesamowicie przydatna :) Mam pomysł na fabułę dość uporządkowany i wielowątkowy, ale właśnie z powodu tej wielowątkowości też się trochę obawiam, czy suma summarum uda mi się połączyć wszystkie wątki tak jak chciałam i poprowadzić to tak, żeby to miało ręce i nogi. I żeby mój główny zły charakter nie wyszedł śmiesznie, jak to czytałam w waszych artykułach. O rany, jakbym chciała, żeby nie wyszedł śmiesznie.
Ale nie ma co się martwić na zapas, trzeba siadać do pracy!
Z zabawnych rzeczy to - nie czytałam "Nad Niemnem" od deski do deski, jedynie fragmenty, bo jakoś tę lekturę potraktowaliśmy w liceum po łebkach i nie mieliśmy obowiązku jej czytania (za to uwielbiałam "Lalkę" i chyba bym jednak wolała aspirować do opisów w stylu "Lalki", a nie "Nad Niemnem" XD), ale nie jesteś pierwszą osobą, która porównała mnie do Orzeszkowej. Zrobiła to moja polonistka, świetna kobieta, która mnie pisarsko zawsze wspierała, ale miała ze mną niesamowite dylematy, jeżeli chodzi o przygotowanie do matury.
OdpowiedzUsuńJuż w liceum się przekonałam co to znaczy wytworzyć coś bardzo dobrego i bardzo złego jednocześnie, gdy dostawałam jedynki za czterostronicowe rozprawki, które moja nauczycielka nazywała bardzo ciekawymi, ale "jeżeli tak napiszesz na maturze, to jej nie zdasz". Zamiast postawić tezę i się jej trzymać potrafiłam nawet (choć dziś mnie to bawi) napisać tezę, w części środkowej przeanalizować wszystkie inne możliwości, a w zakończeniu zaprzeczyć własnej tezie, stwierdzając, że nie da się na takie pytanie odpowiedzieć jednoznacznie.
Nienawidziłam rozprawek. Ale lubiłam czytać lektury.
Z rzeczy, które mi się jeszcze przypomniały rano przy kawie odnośnie oceny - bardzo się cieszę, że dostrzegłaś wyparcie Shishy i jej przekonanie, że nie jest uzależniona, chociaż z pewnością jest. Chcę to zrobić powracającym wątkiem później, gdy nie będzie już miała dostępu do narkotyków - żeby odczuła jaki one naprawdę miały na nią wpływ.
Obawiałam się, że jest to zbyt subtelne i że czytelnik automatycznie uzna za fakt to, co myśli o sobie sama Shisha - a co za tym idzie nazwie to nierealistycznym. Chyba za mało doceniam domyślność czytelników i fakt, że nie wszystko zawsze musi być powiedziane wprost.
Znam to! Też lubiłam wielosłowie i z łatwością przychodziło mi wykorzystywanie wielokrotnie złożonych zdań w wypracowaniach szkolnych. Towarzyszyło mi to również później, w pracy przy redakcji czasopism, redaktor naczelny na początku mocno sprowadził mnie do podłogi, mówiąc, bym pisała zdecydowanie bardziej dla ludzi, szczególnie w przypadku krótszych prasówek informacyjnych. Długo walczyłam z za ładnym na gazety stylem, czasem wciąż się na tym przyłapuję. Z drugiej strony obudziło to we mnie taką refleksję, że jeśli w moim opowiadaniu też nie znajdują się sami wink-wink intelektualiści, a i (jejku, żeby to nie zabrzmiało źle, ale chcę nakreślić, o co mi chodzi) zwykłopolacy, ich partie narracyjne też się będą różnić od partii prowadzonych przez, nie wiem, studentów-fanów literatury klasycznej. Mało tego, zetknięcie potem tych dwóch światów na jednej płaszczyźnie wcale nie jest takie lekkie i proste do napisania. Ale gdy się to uda napisać, efekty mogą być wręcz genialne. (Nie, żeby mi się udało, ale lubię sobie wyobrażać, jak moje szufladowe teksty dają własnie takie efekty końcowe).
UsuńWyparcie Shishy było dla mnie jasne z dwóch przyczyn. Raz, że jeśli czuję, że piszesz w POV, jako osoba, która rozumie, jak działa POV, z góry zakładam, że bohaterka jest nieobiektywna. Gdyby powiedziała to w narracji pierwszoosobowej, byłoby zupełnie tak samo.
Dwa: czytałam świetną książkę o osobach uzależnionych od twardych narkotyków, pisaną na przemian to strumieniem świadomości w POV, to wszystkowiedzącym. Jej recenzję wrzuciłam na starego bloga: [KLIK]. Nawet w recce na screenie znajduje się cytat: Laura zawsze udawała, że nie jest uzależniona. Myślę, że ta produkcja też uczuliła mnie na sprawę Shishy.