Antagonista, czarny charakter, villain to nie tylko ten typ, który chce negatywnie ingerować w świat przedstawiony, by dla własnych celów go posiąść czy zaburzyć jego dotychczasowe działanie. Albo ten, który chce utrzeć nosa bohaterom z zazdrości, zawiści, ogólnej złośliwości. No dobra, może tak być, jeśli historia jest krótsza lub konflikt fabularny wprowadzony dla celów antagonisty należy do dalszego planu – na przykład piszemy powieść obyczajową o życiu szpitalnym, a wątek krezusa, który odbiera dofinansowanie na oddział onkologiczny tylko dlatego, bo może to zrobić, jest jednym z wielu innych konfliktów składających się na fabułę.
Pomówmy dziś jednak o antagoniście – sprawcy centralnego konfliktu fabularnego powieści.
GOOD BAD-GUY
Zacznijmy od podstaw. W przypadku powieści kryminalnej, sensacyjnej, postapo czy w sumie jakiejkolwiek przygodówki fantasy, w której antagonista gra pierwsze skrzypce i dąży do zapanowania nad ludzkością, nie może on być Po Prostu Zły. To marnuje jego potencjał. Potrzebuje co najmniej trzech rzeczy:
- konkretnego celu (stawki, o którą toczy się zwykle ostatni punkt kulminacyjny powieści);
- motywacji do czynienia zła;
- charakteru.
Pierwszy punkt daje nam zwykle sama fabuła – wiemy, o co walczą postaci i o co będzie toczyła się gra. Drugi i trzeci punkt natomiast musimy zaplanować, chcąc stworzyć charakterystyczną i, przy okazji, charakterną jednostkę.
Łatwo tu dostrzec pewną analogię. W naszym interesie jest stworzyć kolejną spójną pod względem psychologicznym postać z umiejętnościami i przekonaniami podpartymi silnym kręgosłupem moralnym i taką, która przeżyła coś, co sprawiło, że… ma takie a nie inne poglądy. Czyli dokładnie tak samo jak w przypadku głównego bohatera! Jeśli więc chcesz, aby twoja historia działała na czytelnika, a postaci i ich decyzje wzbudzały prawdziwe emocje, poświęć tyle samo czasu na tworzenie przeciwnika, ile poświęcasz protagoniście.
Nie ma jednego słusznego sposobu na wykreowanie prawidłowego antagonisty, jednak na pewno musi on posiadać niektóre cechy charakteru, które nadane zostałyby każdemu innemu fascynującemu bohaterowi. Mogą to być cechy takie jak: upór w dążeniu do celu, inteligencja, nonkonformizm (bycie outlaw), pomysłowość, odwaga, wiara w pewne idealizmy. Słowem: średnio tu o miejsce na przeciętność. Z drugiej strony warto pamiętać, by nie przesadzić i nie zrobić z naszego gościa od brudnej roboty cudownego dziecka, Gary'ego Stu*, albo przerysowanego, że aż śmiesznego szajbusa. Potrzeba tu wyważenia i rozsądku z naszej, autorów, strony.
W książkach, w których antagonista ma większe znaczenie fabularne, nie powinien on więc zostać potraktowany jak jakaś postać dalszoplanowa; gdyby mógł się jakoś nazwać, pewnie sam nazwałby się bohaterem, prawda? Często zresztą to właśnie głównemu bohaterowi ten typ czegoś zazdrości i chce zająć jego miejsce lub przynajmniej pozbyć się konkurencji w drodze do celu. Z drugiej strony naszego protagonistę też nieraz coś może kusić, by przekroczył granicę i stał się Tym Złym. Świat nie jest czarno-biały, a na ocenę charakteru postaci wpływ mają ich wszystkie podejmowane na przestrzeni tekstu decyzje. Do czego zmierzam? W przypadku postaci względnie pozytywnych nie wszystkie decyzje muszą być najlepsze, jak i antagonista nie musi być do szpiku kości przesiąknięty ZŁEM. Może, na przykład, chcieć zagłady ludzkości, ale – tak zupełnie przy okazji – dokarmiać małe kotki. Może być największym złodupcem serii, ale wiedzieć, czym jest honor i spłacać swoje długi (na przykład Lord Voldemort nie potrafił kochać, ponieważ został poczęty w wyniku działania eliksiru miłosnego, ale w trakcie pojedynków potrafił zachować klasę, doceniał także lojalność swych ludzi i za nią wynagradzał). Może zarabiać na życie jako seryjny morderca, w wolnym czasie hodując paprotki. Dobrze pamiętam „Gotham” i serialowego Pingwina, który wprawdzie od samego początku był szaleńcem, ale szczerze rozpłakał się, gdy…
[SPOILER ALERT]
zamordowano mu matkę. Był też zakochany, odczuwał znane nam wszystkim emocje. W niektórych (rzadkich, ale jednak!) momentach serialu zachowywał się zwyczajnie, po ludzku. Czy to powinno go usprawiedliwiać? No nie. Ale sprawia, że możemy zobaczyć w nim kogoś więcej niż, ot, po prostu psychola.
Choć wielokrotnie, jakby na przekór odbiorcom, sam siebie określał tym mianem.
[KONIEC SPOILERA]
Weźmy tu też pod uwagę, że ocena działań każdej postaci książkowej czy filmowej nie należy wcale do autora, a do odbiorcy. Niektórzy będą chcieć palić na stosach najobrzydliwsze jednostki, inni – zaczną je tłumaczyć i chętnie zajmą stołek adwokatów diabła. Interesujący antybohater to więc taki, który ma cechy protagonisty i który, gdyby jego przeszłość potoczyła się nieco inaczej, mógłby tym protagonistą zostać. Jest dla odbiorcy o tyle ciekawy, że nic, tylko planować fanfiction. No bo co by było, gdyby…?
ANTAGONISTA A PRAWDZIWE ZUO
Jeżeli twój villain jest zły, ponieważ robi Złe Rzeczy, bo jest po prostu złym człowiekiem – zawsze był zły i chce taki być, bo tak – to… no dobra, na upartego może tak być. Ale czy naprawdę musi? Jak wyżej – brak pomysłu na przeszłość postaci i konkretne motywy jej działania to spłycanie kreacji. Porządne rozpracowanie jej nierzadko też wiąże się z researchem.
Z góry zakładam, że każdy z nas na co dzień stara się raczej być dobrym człowiekiem. Jednak praca pisarza – jak każda – wymaga czasem sporych poświęceń. W przypadku wykreowania spójnej sylwetki psychologicznej wymaga wręcz tego, by dla uzyskania realizmu pochodzić w innych butach, czasem też w tych mniej wygodnych. Postaw się więc na miejscu antagonisty i zbuduj go po ludzku. Zastanów się nad jego przeszłością – szczególnie nad plot twistem, który sprawił, że gość stracił wiarę w dobro. Do tego nad teraźniejszością: obecną, konkretną motywacją złoczyńcy. I… przyszłością, czyli jakby tu go ukarać, aby historia zyskała morał.
Jeśli twojego antybohatera charakteryzują cechy takie jak superintelekt i niezrównoważona psychika, to również trzeba oddać w tekście. Stąd mowa o researchu. Podobno podczas przygotowań do roli Hannibala Lectera sir Anthony Hopkins badał akta wielu seryjnych morderców. Odwiedzał także więzienia i studiował wywiady z kryminalistami (stąd jego pomysł na motyw, by, patrząc w kamerę, nie mrugać – podobno aktor sam zaproponował to reżyserowi, gdyż podpatrzył to u któregoś z prawdziwych niezrównoważonych psychicznie morderców). W dodatku Hopkins brał udział w rozprawach sądowych dotyczących seryjnych morderstw. Inna postać z „Milczenia Owiec”, Ted Levine, podobno kilka razy udał się do baru dla transwestytów, by lepiej odegrać naturę Buffalo Billa (co w tamtych czasach z punktu widzenia niektórych mogło wydawać się znacznie bardziej wymagające niż uczestnictwo w rozprawie). Jednak nie tylko aktorzy przygotowują się do ról, studiując psychikę rozpisanych w scenariuszu postaci. Przecież ktoś te scenariusze i sylwetki psychologiczne musiał im wcześniej stworzyć, prawda? No właśnie, autorzy. Nikt tego za nas nie zrobi.
Przydać się może zarówno literatura naukowa (a nie tylko kryminały Browna czy MacLeana), filmy (również te dokumentalne, część udostępniona jest na YT, ma nawet polskie napisy), a nawet… analizy medyczne i raporty policyjne. Sama, pamiętam, bardziej z ciekawości niż na potrzeby tekstu słuchałam kryminalnych podcastów i audycji radiowych. Skoro dziś mamy do tego dostęp, żal byłoby nie korzystać.
Musimy przy tym stale mieć na uwadze, że fikcyjni złoczyńcy to prawdziwi ludzie, którym przydarzyły się kiedyś złe rzeczy. Może w dzieciństwie, może w wieku dojrzewania. Może nie była to od razu śmierć rodziców – czasem potrafią kreować nas, ludzi, drobnostki. Każdy z nas w swoim życiu przeżył choć jeden moment, który nawet dziś, po wielu, wielu latach, da się przywołać w pamięci i będzie on prawie jak żywy – ze wszystkimi detalami, znów pobudzający zmysły i budzący uczucia. To są obrazy, które nas zbudowały i uodporniły. Antagonista też musi jakieś mieć, też musiały zadziałać na niego mocno i wywołać negatywne emocje, które jeszcze nie opadły, wciąż są jak świeże, jątrzące się rany. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka złol serii to prawdziwy psychopata, w którym próżno szukać litości, coś go musiało zbudować, on też kiedyś był zwykłym dzieckiem. Najwięksi złoczyńcy to więc bohaterowie zwykle dramatyczni (zawsze w takich momentach lubię tłumaczyć, dlaczego moją ulubioną postacią pirackiej serii jest kapitan Davy Jones), którym się współczuje. Warto i to wziąć pod uwagę.
ANTAGONISTA A PROTAGONISTA
W większości ciekawych, wielowątkowych powieści linia oddzielająca tych dwóch głównych bohaterów jest naprawdę cienka. Dobrze wykreowany antagonista o spójnej i złożonej sylwetce psychologicznej powinien zostać stworzony tak, by stać się przeciwwagą dla protagonisty. Jego motywacje powinny być jasne i w jakiś sposób powiązane z tym, czego pragnie główny bohater. Nie tworzy się przeciwnika dlatego, aby tylko stał obok i jak to złośliwe dziecko w piaskownicy na przekór niszczył babki dla samej przyjemności niszczenia. Okej, można i tak, ale antagonista zwykle jest nam potrzebny również dlatego, aby poprzez jego postać ukazywać słabości naszych protagoniastów, którzy będą musieli się z nim kiedyś zmierzyć. Dobrze jest więc jakoś to zawiązać. Nie potrzeba nam bohaterów w świecie pozbawionym przestępstw, jak i nie potrzebujemy przeciwników, jeśli bohaterowie są w stanie sami od początku panować nad wszystkim (również swoimi emocjami) i jeśli nie istnieją dla nich poprzeczki nie do przeskoczenia, jeśli bohaterowie nie wymagają rozwoju. W innym artykule pisała już o tym Mrs. Mayhem:
Batmana zawsze definiowali jego przeciwnicy. Bez nich zwyczajnie by nie istniał, bo i po co? Człowiek-nietoperz został stworzony po to, by chronić Gotham przed złoczyńcami. Świetnie zostało to pokazane w Mrocznym Rycerzu – jest tam niezwykle efektowna scena, w której Batman przesłuchuje Jokera (wybaczcie, że po angielsku, ale uważam, że tłumaczenie nie jest w stanie tak dobrze oddać tego, co chcę powiedzieć).
– And why do you want to kill me?
The Joker laughs.
– I don’t want to kill you! What would I do without you?! (…) No… No. No. You… complete me.
Zmyślnie wykreowany antagonista będzie więc dążył do celów takich, do jakich dążyć będzie protagonista – choćby tylko pozornie, ale jednak. Okej, Joker jest zły, a Batman dobry, ale: chcą dokładnie tego samego – duszy miasta Gotham. Z tym że Joker pragnie ukazać obywatelom ich prawdziwe oblicze, pokazać, że w każdym jest zło, tymczasem Batman wierzy w to, że w ludziach pozostała jeszcze cząstka dobra. Choć mają odmienne interesy, ich cel jest taki sam.
Dzięki kreowaniu pozornie jednego celu, do którego dążą dwie różniące się od siebie postaci, czytelnik dostanie interesujący kontrast, ale i przekona się, jak faktycznie cienka jest linia między jednym a drugim. Jak postaci się uzupełniają. Antagonista będzie próbował wpłynąć na bohatera, ukazywać mu inną drogę, dobierać swoje kolejne kroki do decyzji postaci. Bohater natomiast nie będzie (lub będzie, istnieje taka szansa) ulegał słabościom. Przecież wystarczyłoby, by Batman zabił tylko jednego człowieka (bez znaczenia dla niego, czy winnego, czy nie), aby stracił wiarę w sens własnych działań i się poddał.
Inny przykład? Lord Vader czy Kylo Ren. Oni też nie byli od zawsze po prostu źli. Ulegali pokusom i żądzy, wpływom Ciemnej Strony. Wystarczyłby tak naprawdę niewielki plot twist, by i po tej samej stronie stanął Luke. A ile razy Harry na przestrzeni całej swojej serii ukazywał wady i słabości? Świetnie obrazuje to scena w gabinecie Dumbledore’a, kiedy to dyrektor ignoruje Harry’ego.
Ten i inne przykłady ukazują, jak psychicznie wyczerpany i umęczony może być protagonista, będąc pod wpływem nacisku ze strony groźnego antagonisty. Jednocześnie odczuwający silną presję związaną z dźwiganiem brzemienia, którym jest myśl, że tylko on – bohater pozytywny, lecz o wielu słabościach – może stawić czoła przeciwnikowi.
Antybohater nie powinien więc po prostu być sobie gdzieś obok i robić złe rzeczy. Powinien wpływać na bohatera i dostosowywać swoje ruchy do jego ruchów. Tak, by ich wspólne interakcje i decyzje podejmowane względem siebie, wzajemnie, można było przyrównać do tańca – wbrew pozorom bardzo intymnego, ich prywatnego. Lub, jeśli potrzeba ci mniej wysublimowanych porównań, pozostańmy przy partii szachów. Antagonista to nie ten, co rozkłada figury (lub, mówi się, że rozdaje karty), nawet jeśli myśli, że ma przewagę w rozgrywce i wierzy, że panuje nad sytuacją. Nie. On jest jedynie graczem, dokładnie takim samym jak bohater po drugiej stronie fabularnego stołu, a figury rozkładasz ty. To ty jesteś Mistrzem Gry.
KRÓL, NIE BŁAZEN
Dobrze wykreowany antagonista to również taki, którego czytelnik może zrozumieć i nawet polubić. Najlepiej jednak, jeśli do tych dwóch aspektów dojdzie jeszcze jeden: gdy czytelnik będzie czuł przed nim respekt. Obawiał się antagonisty dokładnie na takim poziomie, na jakim obawia się go bohater. Najgorsze, co może się stać – jeśli nie rozmawiamy o tekstach komediowych – to stworzyć antagonistę, który będzie nas śmieszył.
Chyba że mowa o Lokim. Loki, który nie śmieszy, nie ma nic z Lokiego.
Na światowej liście najwybitniejszych czarnych charakterów literackich znajdują się takie postaci jak: Mr. Hyde („The Strange Case of Dr. Jekyll and Mr. Hyde” Roberta Louisa Stevensona), profesor Moriarty („Ostatni problem”, Sir Arthur Conan Doyle), Dr Frankenstein (ten od Mary Shelley), Hannibal Lecter (seria Thomasa Harrisa), Kapitan Ahab („Moby-Dick” Hermana Melville’a), Lady Makbet (tej pani przedstawiać, mam nadzieję, nie trzeba), a także Patrick Bateman („American Psycho” Breta Eastona Ellisa). Czy którakolwiek z tych postaci była w jakiś sposób śmieszna? Dobrego antagonistę przede wszystkim trzeba szanować. Respektować jego umiejętności i obawiać się, że wygra. Nigdy nie wygra natomiast ten antybohater, który stale popełnia kliszowe błędy.
Od dawna (bo powstała już w latach dziewięćdziesiątych!) po sieci krąży anglojęzyczna lista „If I Were An Evil Overlord...” („Gdybym był Panem Zła...”), zawierająca w punktach odniesienia do najpopularniejszych i, jednocześnie, najgłupszych decyzji stereotypowego super-złola, by następnym razem uchronić go przed przegraną. Niektóre z tych motywów są już na tyle rozpoznawalne przez widzów czy czytelników, że dalsze stosowanie ich w kolejnych produkcjach uchodzi wśród odbiorców za nonsensowne i obśmiewa samego... twórcę.
Pozwoliłam sobie bardzo luźno przełożyć jedynie 34 wybrane punkty (oraz ułożyć je w sensownej kolejności), natomiast pełna (obecnie liczy około 400 punktów) lista znajduje się tutaj [KLIK].
Gdybym był Panem Zła…
- sprawiłbym, że wszyscy bełkoczący od napitku czarodzieje, niezdarni giermkowie, pozbawieni talentu bardowie czy tchórzliwi złodzieje zostaliby prewencyjnie straceni; wszystkie irytujące i/lub uważane za zabawne androidy także zostaną zniszczone. W dodatku za moich rządów stracone zostałoby znane w mieście żulerstwo. Bohater z pewnością porzuciłby plan poszukiwania mnie, jeśli pozbawiony zostałby wsparcia informacyjno-figlarnego.
- Wszystkie naiwne, cycate dziewki z tawern w moim królestwie zostałyby zwolnione, a na ich miejsce zatrudniłoby się gburowate, znudzone życiem kelnerki, które nie miałyby okazji do stworzenia romantycznego związku z bohaterem (lub jego jeszcze żywym pomocnikiem).
- Zastrzegłbym sobie prawo również do egzekucji każdego najemnika, który wydałby mi się trochę zbyt inteligentny, potężny lub przebiegły. Jednak jeśli już do tego by doszło, na pewno nie krzyczałbym: Dlaczego otaczają mnie sami niekompetentni głupcy?!
- Wszyscy moi najemnicy mieliby prawo do trzytygodniowego płatnego urlopu w roku po rocznym zatrudnieniu, byliby objęci kompleksowym ubezpieczeniem medycznym, w tym dentystycznym (opłacanym przeze mnie – Złego Władcę). Przysługiwałyby im naprawdę korzystne warunki umowy z możliwością awansów i premii, ponieważ każdy wie, że pozytywne techniki motywacyjne działają lepiej niż terror.
- Jako Pan Zła, owszem, wykorzystywałbym moich poddanych, jednak nigdy nie do poziomu ich nędzy. Byłbym zły, a nie głupi.
- Wręcz przeciwnie: poddanych mojego Złego Królestwa szczerze zachęcałbym do ogólnej swobody seksualnej, zapewniając przy tym nowoczesny sprzęt medyczny, najskuteczniejsze metody leczenia chorób wenerycznych oraz opiekę prenatalną i poporodową. Powstała populacja byłaby bardziej zadowolona z życia, pozornie wyzwolona i radosna, a więc chętniej napędzałaby moją potężną gospodarkę, produkcję, krawiectwo i ogólnie – dobrą zabawę.
- Gdyby jednak w moim królestwie zapanowała nędza, nie wystawiałbym w jej czasie hucznych uczt na swoim zamku. Dobry PR wśród licznych wysoko postawionych gości nie zrekompensowałby złego PR-u wśród liczniejszych poddanych.
- Nigdy nie uległbym pokusie, by zlokalizować bazę w jakimś niebezpiecznym miejscu takim jak wulkan czy jaskinia ani w żadnym innym miejscu, w którym dość łatwo byłoby ominąć ochronę, na przykład spadając z góry.
- Jeśli posłaniec przeszkodziłby mi podczas spotkania, kąpieli lub na randce, założyłbym, że ma ku temu naprawdę ważny powód. W końcu nie zatrudniłbym głupców. (Gdyby jednak przerwał mi bez powodu – zostałby stracony).
- Nie zatrudniłbym żadnej dojrzałej, seksownej asystentki, którą mógłby uwieść bohater. Wszyscy moi asystenci byliby byłymi członkami wschodnioniemieckiego zespołu pływackiego.
- Zanim wydałbym dostępne środki finansowe na gigantyczne gargulce, gotyckie łuki lub inne zastraszające pod względem estetycznym elementy architektury, zobaczyłbym, czy istnieją w moim budżecie jakieś wydatki pierwszej potrzeby, na przykład militarne, na które mógłbym przeznaczyć fundusze.
- Moja twierdza na pewno musiałaby mieć kanały wentylacyjne, jednak byłyby zbyt małe, by się w nich czołgać.
- Zaplanowałbym, by wszystkie moje pułapki śmierci miały tylko jedno wyjście, przy czym każde prowadziłoby do jeszcze bardziej przebiegłej pułapki, która zadziałałaby szybciej.
- Zadbałbym o to, by maszyny, które po przeładowaniu energetycznym zawiodłyby, zamiast zniszczyć wszystkich pobliskich najemników w wyniku eksplozji, po prostu wyłączyłyby się. Zrobiłbym to za pomocą urządzeń zwanych... bezpiecznikami.
- Nigdy nie zaprojektowałbym świadomego komputera, który stałby się mądrzejszy ode mnie.
- Nigdy nie zmieniłbym się w gigantycznego węża czy owada, bez względu na to, jak bardzo bym tego chciał, bo to nigdy nie pomaga.
- Wziąłbym również pod uwagę, że jakakolwiek Broń Ostateczna, która w odległej przeszłości została poddana próbie zniszczenia i której elementy zostały porozrzucane po świecie, nie mogłaby być aż tak wspaniała – inaczej nikt by jej nie zdemontował.
- Nie podniósłbym świecącego mistycznego artefaktu i nie krzyczałbym: Jego moc jest teraz moja!!! Zamiast tego wziąłbym szczypczyki, przeniósłbym relikt do pojemnika na materiały niebezpieczne i przewiózł do mojego laboratorium. Na badania.
- Nigdy nie zwlekałbym do ostatniej chwili z jakimkolwiek rytuałem lub procesem, który zapewniłby mi nieśmiertelność.
- Jestem inteligentny, ale jako Pan Zła bardziej niż poczucie wyższości ceniłbym jednak swoje bezpieczeństwo. Nie musiałbym udowadniać sobie swej przezajebistości, pozostawiając samemu sobie wskazówki w rozgryzieniu stworzonego przez siebie Master Planu w postaci zagadek, które przypadkiem ktoś inny (bohater, damn!) mógłby odnaleźć, a następnie spróbować je rozszyfrować. Nie pozostawiłbym sobie również żadnych wskazówek na temat położenia mojej tajnej bazy.
- Jeśli wszedłbym w posiadanie artefaktu, który mógłby zostać dotknięty tylko przez człowieka o czystym sercu, nie zrobiłbym niczego głupiego, powtarzam: na pewno nie spróbowałbym go użyć.
- Wszelkie dokumenty, które musiałbym przechowywać w związku z moim NPPWnŚ (czyt. Najnowszym Planem Przejęcia Władzy nad Światem) schowałbym w folderze oznaczonym jako coś nieciekawego, na przykład „Dziennik konserwacji systemu kanalizacyjnego”. Zostawiłbym jednak na biurku teczkę z chwytliwą, optymistyczną etykietą taką jak „Operacja: Anihilacja”. W teczce umieściłbym tylko pendrive zawierający najgorsze istniejące wirusy i konie trojańskie. Komputery mojej bazy byłyby, oczywiście, przed tym wszystkim chronione, a włożenie pendrive'a do komputera na jej terenie spowodowałoby automatyczne wystrzelenie rakiet w kierunku bazy/planety/domu rodzinnego bohatera.
- Na pewno nie marnowałbym czasu na to, aby starać się, by za wszelką cenę śmierć moich wrogów wyglądała jak nieszczęśliwe wypadki. W końcu jako Pan Zła nie odpowiadałbym przed nikim, a moi pozostali wrogowie i tak nie uwierzyliby, że faktycznie to były wypadki.
- Nigdy nie wziąłbym na przynętę prawdziwej przynęty.
- Nigdy nie przesłuchiwałbym mojego wroga w mojej prywatnej bazie. Mały pokój hotelowy położony poza granicami mojego królestwa sprawdziłby się równie dobrze, w dodatku byłoby w nim znacznie intymniej. Oczywiście, że po przesłuchaniu wroga zastrzeliłbym go.
- Nie byłbym rycerski ani nie grałbym fair-play. Jeśli tylko zdobyłbym Broń Ostateczną, użyłbym jej od razu. Mało tego: używałbym jej tak często, jak to tylko możliwe. Nigdy nie trzymałbym jej w rezerwie ani nie czekałbym na koniec walki.
- Nigdy nie wypowiedziałbym zdania w stylu: Zanim cię zabiję, muszę ci coś powiedzieć... Mało tego, jeśli bohater powiedziałby do mnie: Zanim mnie zabijesz... Czy przynajmniej opowiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi? Natychmiast odpowiedziałbym: Nie. A potem go zastrzelił.
- Albo lepiej! Najpierw bym go zastrzelił, a potem powiedział: Nie.
- Nigdy nie wycelowałbym z bazooki do żadnego z moich wrogów, który stałby akurat przed kolumną lub pod belką nośną całego dachu.
- Jeśli bohater wszedłby jednak na ten dach, nie pobiegłbym za nim i nie walczyłbym z nim na krawędzi, próbując go z niej zepchnąć. Nie zaaranżuję tego również na skraju urwiska. (Bo na środku mostu linowego nad rzeką stopionej lawy nawet nie warto brać tego pod uwagę).
- Jeśli cierpiałbym na napad tymczasowego szaleństwa i jakimś cudem zaoferował bohaterowi pracę jako mój Zaufany Doradca, zachowałbym te minimum zdrowego rozsądku, by złożyć ofertę na odległość. Przecież nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż twój Zaufany Doradca, który jest na ciebie wkurzony. I znajduje się tuż obok.
- Jeśli usłyszałbym od Zaufanego Doradcy, że mój Panie, nasze Siły Zła przegrywają, uwierzyłbym mu. W końcu byłby moim Zaufanym Doradcą.
- Jednym z moich głównych doradców byłoby przeciętne, ośmioletnie dziecko. Wszelkie wady mojego planu głównego, które byłoby w stanie wykryć, zostałyby wykluczone na długo przed wdrożeniem tego planu w życie.
- Innym z moich najbliższych doradców byłby płodny powieściopisarz. Jeśli jakakolwiek część mojego Master Planu zaczęłaby przypominać którykolwiek z jego tytułów, zostałaby natychmiast zignorowana.
Wykluczając na etapie planowania fabuły choć niektóre ze wskazanych motywów (i całej reszty, której tu nie umieściłam**), możemy zwiększyć prawdopodobieństwo, że nasz antybohater zostanie odebrany jako znacznie poważniejszy. I, przede wszystkim, sprawiający protagoniście trudność. Jasne, nie ma co przesadzać, bo, wracając do punktu pierwszego, kim byłby Wiedźmin bez Jaskra, Luke bez C3PO albo... Shrek bez Osła? Lista też nie powstała po to, by traktować ją śmiertelnie poważnie. Z drugiej strony czołganie się w kanałach wentylacyjnych jest również motywem wielu gier komputerowych – tym bardziej może się wydawać, że akurat tę krowę dawno już wydojono do końca.
(Co innego, jeśli tworzymy właśnie komedię, pastisz, parodię czy inny gatunek, w tym kliszę horroru typu „Krzyk”. Wtedy stereotypowego antagonistę ocenia się inaczej, ale od bohaterów też przecież wcale nie oczekuje się rozsądku).
W każdym razie nie sztuka stworzyć antybohatera, który tylko dużo gada o tym, jak bardzo chce zapanować nad światem, jednocześnie nic w tym kierunku nie robiąc lub popełniając rażące, przejedzone już w popkulturze gafy. Tworząc bazowo silniejszego antybohatera niż protagonistę, wymuszamy na tym drugim, by w czasie fabuły się wzmocnił. Inaczej czeka go klęska – kara za słabe starania.
Nie ma, że boli.
VILLAIN NIE TYLKO Z GĘBY
Wróćmy do fragmentu: który tylko dużo gada o tym, jak bardzo chce zapanować nad światem, jednocześnie nic w tym kierunku nie robiąc.
Nieraz zdarza mi się po wystawieniu oceny otrzymywać od zdziwionych autorów komentarze na różne tematy, w tym właśnie uwagi dotyczące antagonistów. Głównie brzmią one mniej-więcej w stylu: to dziwne, że twierdzisz, że mój antagonista jest miły, bo przecież wspominałam, że robił złe rzeczy. Albo: być może uważasz, że bohater X jest jednak trochę dobry, ponieważ pochodzimy z różnych środowisk i mamy różne doświadczenia… bla, bla, bla. Prawda jest jednak zgoła inna. Pamiętajmy, że czytelnik ma tylko tekst. Świadomy odbiorca rejestruje jedynie to, co autor oddał sceną, natomiast odklepane ekspozycje najczęściej pomijane są wzrokiem. Cofnijmy się dla przykładu do kilku ocen.
[59] ocena tekstu: Inna wersja
Autorka: Raylie
Tematyka: ff Xiaolin
[Fragment opowiadania]
Trzeba będzie byłych mnichów infiltrować. Jeśli lata harówki nie zmiękczyły ich charakterów i nie nauczyły pokory, książę nie będzie się z dzieciakami cackał, zabije je. Choć właściwie szkoda będzie marnować takie okazy. Wojownicy dostarczyliby mu rozrywki, zanim przyzwyczaiłby się do ich sposobów walki.
[Fragment oceny]
I to mnie w tym tekście boli najbardziej. Że narrator opisuje, co Chase ewentualnie zrobi, zamiast pokazać to za pomocą książęcych myśli lub w ogóle jego czynów. Siedem rozdziałów za mną (!), a Young nie zrobił jeszcze niczego, co świadczyłoby o tym, że jest zły. Poza tym, że trenuje swoich wojowników, ale przecież każdy władca tak robi. Mocą usunął blizny z twarz Kimiko i nie ukarał jej za pchanie nosa w nieswoje sprawy. Dał jej też nową celę z toaletką. Całkiem spoko z niego facet, nie sądzisz? Do tej pory tylko narrator wmawia mi, że jest inaczej, a ja mam mu uwierzyć, chociaż nie dostałam na to żadnego dowodu.
[136] ocena tekstu: Dragon Fire
Autorka: Griffin
Tematyka: high fantasy
W opowiadaniu jednym z antagonistów jest król Banoth Okrutny, władca Kła – straszliwej twierdzy.
[Fragment opowiadania]
Mówiło się, że Banoth Okrutny, władca Kła, pan na Twierdzy, pochodził ze starej, arystokratycznej rodziny. (...) Chciał nietykalności, chciał, by jego imię, przemienione w przerażającą legendę wlewało przestrogę i paraliżujący strach w serca nie tylko swoich wrogów, ale praktycznie każdego mieszkańca Antizji. Chciał, by ludzie omijali go szerokim łukiem, chciał spokoju, wolności, możliwości panowania nad swoimi ziemiami w taki sposób, jaki on sobie wybrał za odpowiedni, bez regulacji i zasad nakładanych na jego tereny przez monarchę kraju. Szybko okazało się jednak, że same plotki na nic się nie zdadzą. Więc terror z legend stał się rzeczywistością, a wojska Banotha ruszyły na podboje.
Problem taki, że ani podboje Banotha, ani jego Okrucieństwo (przez wielkie O!) nie zostało ani razu pokazane w tekście. Mamy króla, który spaceruje po zamku, i poddanych, którzy w rozmowie z nim się jąkają, wyraźnie się go bojąc i… na tym się właściwie kończy okrucieństwo pana. Gdy trafia mu się złodziej – każe zamknąć go w lochu, by czekał na śmierć (której się nie doczekuje). A gdy jego prawa ręka, najwyższy z rycerzy, podnosi na niego miecz? Banoth Okrutny i jego każe zamknąć, by ten… przemyślał swoje zachowanie. Czy jednak tak powinien zachować się ktoś okrutny nie tylko z gęby? Ban okrutny byłby, gdyby kazał złodzieja torturować, a rycerzowi odciąć rękę za to, że zwrócił ją przeciw niemu – to oznaczałoby słowo „okrutny”; Ban jednak zachowuje się, jakby był przyszywanym tatusiem innych postaci i uczył ich pokory.
Nie ma w tym nic złego, dopóki zamiary autorskie faktycznie się z tym pokrywają, często jednak chcemy, by złole serii byli prawdziwie źli, nie tylko rozsiewali o sobie plotki. Ale albo obawiamy się to pokazywać, więc silimy się na ekspozycje, albo nie chcemy, by nasi bohaterowie mieli potem z takim prawdziwie Złym Władcą prawdziwie Spory Kłopot. A jednak jeśli decydujemy się na umieszczenie w tekście antagonisty, to nie powinien być oni jedynie dekoracją scen pasywnych – siedzieć na tronie niczym Gomez z „Gothinca” lub spacerować po korytarzach zamku i zastanawiać się, kogo tu by jeszcze zgładzić poza kadrem.
Jeszcze pół biedy, kiedy złol jest pokazywany w scenach pasywnych. Wtedy odbiorca może wiele sobie o nim dopowiadać: a co, jeśli był już zmęczony i stary? Może wcale już nie chciał być taki zły, jak to mówiło się o nim za jego młodu? Spory problem pojawia się wtedy, gdy antagonista w teście… wcale nie istnieje. To znaczy jest wspomniany, ale nie pokazany. Tak też przecież bywało, prawda?
[187] ocena tekstu: Mroczne Królestwo
Autorka: Vaderdra
Tematyka: fantasy
[fragment oceny]
Kilka scen ukazujących chociażby planującego kolejne zbrodnie antagonistę pozwoliłoby go nam poznać i – gdybyśmy dotrwały – bardziej przeżyć starcie Emnesii z nim. Tymczasem my widzimy tylko Emnesię i towarzyszących jej ludzi, a lord i cienie po trzydziestu rozdziałach to tylko jakieś mgliste, nieważne wspomnienie, ot, wzmianka, że jakiś tam typ jest zły, a jego cienie – niebezpieczne, ale właściwie to nie ma pewności. Co z tego, że lord pozbył Emnesię domu? Raz, że ona tego prawie nie przeżywa, bo na palcach jednej ręki da się wymienić momenty, w których przypominała sobie o rodzinie i widać było jej ból. Dwa, że atak na dom Emnesii miał miejsce ze dwadzieścia rozdziałów temu i od tego fragmentu czytelnik nie czuje, by dziewczynie cokolwiek groziło. W sumie to nawet już nie pamiętam, czy to ten lord tam przyszedł i zaatakował, czy nasłał tylko swoich ludzi… Opowiadanie nie dostarcza tego, co najważniejsze. Nie dostarcza napięcia. Choć niektóre sceny kończyły się cliffhangerami, często gra jakby toczyła się o nic.
I dalej:
Wiesz, co świetnie generuje napięcie? Świadomość, że bohaterowie ścigają się z czasem i mają naprawdę napięty grafik. Tymczasem – już o tym pisałyśmy – przez te wszystkie notki zwiedziłyśmy zaledwie kilka lokacji: dom Emnesii, las, dom w lesie i jeszcze trochę więcej lasu. Nikt się nigdzie nie spieszy, mamy na wszystko czas. Nawet teraz, gdy podobno do Narissy dotarły wieści o zbliżających się najeźdźcach – nie zobaczyliśmy ich, tylko o nich usłyszałyśmy, że są gdzieś w pobliżu. Nie boimy się ich.
Nie ma nic bardziej budzącego w czytelnikach strach niż zbliżający się antagonista. Tak przynajmniej powinno być. A, no właśnie, nie zawsze tak jest.
Szkoda.
SŁOWEM
Dobrze wykreowany antagonista to jeden z głównych bohaterów powieści (chyba że fabuła wyciąga na pierwszy plan inne wątki), który:
☛ wbrew pozorom ma pozytywne cechy;
☛ jest wystarczająco godnym przeciwnikiem, aby twój bohater się przy nim rozwinął;
☛ jest choć w niewielkim stopniu podobny do bohatera
(bo cienka jest granica między dobrem a złem);
☛ ma konkretne motywy działania, plany i końcowe cele;
☛ może być lubiany – nie tylko ty, ale i twój odbiorca lubicie, gdy pojawia się w scenach;
☛ powinien wywoływać poważne emocje
(współczucie, żal, smutek, nienawiść, złość, rozżalenie, strach);
☛ nie może być głupi, więc nie może podejmować skrajnie nieodpowiedzialnych i nieprzemyślanych decyzji, które w wielu wcześniejszych produkcjach kończyły się źle dla jemu podobnych;
☛ nie zatrzyma się przed niczym, aby dostać to, czego chce;
☛ osiągnął już tyle, że inni bohaterowie mają powody, by się go obawiać…
☛ ...ale jednocześnie antagonista w twoim tekście nie kończy się tam, gdzie zaczyna się o nim dialog;
☛ jest przekonujący – gdy trzeba, pokazuje brak litości, brak skrupułów, okrucieństwo, wyrachowanie (pokazuje, czyli zachowuje się tak w scenach);
☛ powstanie tylko wtedy, jeśli jesteś gotowy na to, by zrobić swoim bohaterom krzywdę, być może nawet któregoś z nich stracić.
Warto wspomnieć, że na światową listę najwybitniejszych czarnych charakterów literackich trafili również Wielki Brat („1984”, George’a Orwella), a nawet… kompleks więzienno-przemysłowy („Mars Room”, Rachel Kushner). Takie przykłady pokazują, że za godnych antagonistów czytelnik może mieć nie tylko jednostkę, ale i cały system. System ten musi wzbudzać w nas niechęć, ale przede wszystkim jego działanie musi być zrozumiałe dla odbiorcy, a motywacje – bardzo konkretne. Również może to być system, który na chłodno da się nawet usprawiedliwić (logika nie musi iść w parze z sercem, prawda?); ważne, by wzbudzał emocje i był chwytliwym tematem do dyskusji o moralności.
Można też spotkać książki, w których, choć nie występuje ani szkodliwa jednostka, ani cały system, antagonista nadal pojawia się w tekście. Jest nim... sam główny bohater. Nie tylko jego odbicie lustrzane, druga strona twarzy (jak w przypadku Dwóch Twarzy w „Batmanie”) zła natura (Mr Hyde), negatywne cechy i skłonności takie jak narcyzm czy zbytnia ufność (Dorian Gray z „Portretu…” autorstwa Oscara Wilde’a). Antagonistą może być także jego wrażliwość, niebezpieczne dla niego stany emocjonalne, które nie pozwalają ruszyć w przód, zmienić się, rozwinąć. To może być również choroba, na przykład depresja lub inne, w tym uzależnienie – alkohol czy używki. (Esther – „Szklany klosz” Sylvii Plath, Susanna Kaysen z „Girl, Interrupted”, „Kokaina” Baśki Rosiek). Walcząc z samym sobą i z nimi, bohater wygra lub przegra.
Ważne, byśmy chcieli mu w tym kibicować.
_________________________________________
* w tekście pisałam o antagonistach i Garym Stu tylko przez wzgląd na uproszczoną narrację artykułu. Nie znaczy to, oczywiście, że antagonistkami nie mogą być postaci żeńskie.
** myślicie, że jest sens stworzyć taką listę w osobnym artykule i przetłumaczyć wszystkie czterysta punktów? Na stronie znajduje się przypis: If you enjoy it, feel free to pass it along or post it anywhere with no strings attached. Because we're nice that way. Można więc założyć, że przetłumaczenie jej, podając oryginalne źródło, nie stanowiłoby naruszenia praw autorskich; zdajemy sobie też sprawę, że nie każdy zainteresowany tekstem zna wystarczająco dobrze język angielski. Jeśli więc byłoby na to zapotrzebowanie, chętnie byśmy się tym zajęły. :-)
Czytam i czytam kolejne teksty z Waszej strony i świetnie się to czyta! Coraz to nowe rzeczy odkrywam, napędzające też wyobraźnię i dające do myślenia. Naprawdę, podziw i wielkie chapeau bas dla Was, za Waszą pracę, research i wykonanie.
OdpowiedzUsuńCześć!
UsuńNiesamowicie nam miło czytać takie komentarze, mimo że od zamieszczenia artykułu na stronie minęło już... sporo czasu.
Liczymy, że nasze nowsze publikacje również napędzą Twoją wyobraźnię i, być może, będziemy miały szansę przedyskutować efekt. ;)
Z naszej strony obiecujemy, że stworzonych i solidnie zbetowanych materiałów u nas nie zabraknie.
Pozdrawiam cieplutko!
Przedyskutować? To chyba dopiero po wydaniu :) Od roku siedzę nad książką. Napisałam 700 stron. Pierwsza skończona, ale jak to bywa - był to pierwszy szkic (mimo poprawek na bieżąco). Także od kilku miesięcy od nowa ją zczytuję i poprawiam.
OdpowiedzUsuń"Tak że" i "sczytuję".
Usuń