Pierwsza faza powstawania tekstu to jest ten moment, kiedy nie tylko zbierasz pomysły do nowej opowieści, ale również zaczynasz łączyć ze sobą wątki. Kreujesz fabułę.
Fabuła to nic innego jak układ zdarzeń; sieć powiązanych ze sobą scen, które jedna za drugą odsłaniają karty historii, prowadząc czytelnika przez twoją przygodę od samego początku aż po ostatnie opublikowane słowo.
Na pewno wiesz już, że aby w ogóle mówić o tworzeniu fabuły, potrzebny jest główny bohater (przy czym nie musi to być jednostka, chociaż najczęściej nią jest), który ma cel. Nie tylko charakter i charyzma postaci pierwszoplanowej tworzy ciekawą fabułę; to dzięki dążeniu do celu czytelnik zaczyna kibicować bohaterowi czy – na tej samej zasadzie – źle życzyć antagoniście. To właśnie cel rozwija w czytelniku zainteresowanie i buduje, a potem wzmaga napięcie, które utrzymuje się aż do momentu rozwiązania – osiągnięcia celu lub… przegranej, bo i tak przecież bywa.
Po drodze do tego rozwiązania zwykle rozwijane są również wątki drugoplanowe – aby historia nie była płaska (inaczej jest w przypadku miniatur, ale nie o nich rozmawiamy). Wątki te nie odstają od siebie, a wręcz przeciwnie – to one są elementem fabuły, one wraz z pierwszym planem tworzą sieć wydarzeń, które pchają opowiadanie do zakończenia. Układając fabułę, trzeba wykazać się kreatywnością, by rozwiązania fabularne naszych wątków nie były ani przewidywalne, ani w drugą stronę – niemożliwe do zrozumienia; czytelnik nie lubi czuć się zbyt głupi. Trzeba go zainteresować i sprytnie przy sobie zatrzymać. Pomagają w tym sztuczki takie jak cliffhangery, niespodziewane zwroty akcji czy mocne sceny dynamiczne przyspieszające bicie serca, wywołujące emocje i tak dalej.
Ważne są również tzw. hinty (wskazówki). To porozrzucane po historii subtelne aluzje stanowiące zapowiedź, którą łatwo przeoczyć. Najczęściej czytelnik, sięgając po opowiadanie drugi raz, zaczyna stukać się palcem w czoło i myśleć: o kurczę, przecież teraz to widzę! To było takie jasne! – dopiero wtedy dostrzega i docenia się hinty.
Takie znajdźki zwykle budują też drugie dno, dalszy plan, sprawiają, że historia staje się głębsza. Hinty są szczególnie potrzebne w kryminałach, thrillerach czy powieściach sensacyjnych, by dawać czytelnikowi możliwość analizy. A może to bohater B jest mordercą? A może jednak nie? Niby dwa rozdziały temu przyznał, że był na miejscu zbrodni, ale wspomniał o tym mimochodem, jakby nigdy nic… Czy na pewno nic? To by było za proste, poza tym główny głupi nie jest, dawno by to rozwiązał… Chyba że… może wcale nie taki ma cel?
Nie ma reguły, jak stosować takie znajdźki. Tutaj trzeba postawić trochę na intuicję, trochę na plan wydarzeń – co gdzie można pokazać, kiedy które informacje mogą wypłynąć, aby nie rzucały się w oczy i nie rozwiązały zagadki zbyt szybko, a jednak aby w ogóle istniały w tekście. Ważne jest na pewno wyczucie oraz planowanie – Zig Ziglar, mówca motywacyjny, powiedział kiedyś, że nie wejdziesz na Mount Everest, szwendając się to tu, to tam.
Z drugiej strony wskazówki mogą być też bardzo dobrze widoczne, w całości być ważnym elementem fabuły, którego nie da się pominąć, przejść obok niego obojętnie. Może to być na przykład jakaś cecha bohatera, która istnieje w tekście. A skoro istnieje, musi mieć znaczenie. Musi być w jakiś sposób ważna. Bo gdyby ją pominąć, nic by się nie zmieniło, a więc… bez sensu, gdzie w tym droga do celu? Zapychacze się przecież wycina, prawda?
Czytelnik z góry zakłada, że każde zdanie, każda wprowadzona informacja pojawiła się po coś, czemuś służy. Przecież powieść to logiczna struktura, budowana z elementów, które ją… tworzą (witaj, Kapitanie Oczywisty!). Czytelnik będzie na to liczył i do końca czekał, aż wyjdzie na jaw znaczenie wprowadzonych informacji.
Czasami może nigdy do tego nie dojść. Czasami jest to celowe zagranie – wywołanie rozczarowania, by zaskoczyć czymś innym, ale w opkach blożkowych zwykle jednak dzieje się to… niechcący. Autor sam zapomina, gdzie które informacje wypłynęły, są już dla czytelnika jasne, a jeszcze nie zostały wykorzystane; na końcu okazuje się, że w ogóle nie były potrzebne. Nad niezaplanowanymi historiami traci się panowanie – wena każe nam dodawać budulca, zamiast szlifować to, co już ustaliliśmy; nowe pomysły aż buzują w głowie, każdy idzie w parze z toną nowych elementów, które niby są nam potrzebne, ale jednak… w sumie… gdyby się tak głębiej zastanowić...?
I to z tymi elementami wiąże się pojęcie strzelby Czechowa.
Jeżeli w pierwszym akcie powiesiło się strzelbę na ścianie
– w drugim lub trzecim ktoś musi z niej wystrzelić.
Inaczej strzelba nie powinna się tam znajdować.
To właśnie Anton Pawłowicz Czechow – rosyjski dramatopisarz – zauważył kiedyś, że to, co zostało pokazywane, powinno zostać wykorzystane. Aby zobrazować swoją tezę, użył przykładu strzelby – dekoracji przedstawienia teatralnego. Widz, widząc strzelbę, podświadomie bardzo liczy na to, aby w końcu wypaliła. Pojawienie się jej wzmacnia napięcie, odbiorca może dzięki niej siedzieć jak na szpilkach, tylko czekając na pociągnięcie cyngla. A to naprawdę fajne uczucie w czasie czytania.
Przykład strzelby Czechowa szybko stał się sztuczką narracyjną. Chodzi o to, by bezcelowo nie wyprowadzać czytelnika w pole. Nawet jeżeli wskazówka prowadzi donikąd – ostatecznie strzelba pozostaje na ścianie – w tekście powinno zostać to logicznie wytłumaczone, czasem nawet zastąpione czymś ostrzejszym; może tu na przykład nastąpić zwrot akcji. Zawsze aktor może wtargać na scenę bazookę, bo... czemu nie?
Tutaj warto wspomnieć, że pamiętanie o strzelbie Czechowa pozwala uniknąć imperatywu narracyjnego – rozwiązań z… sufitu, tzw. deus ex machina (czy nasze ulubione: deus ex dupa). Czyli bazooka – okej, lecz nie znikąd. Może gdzieś po drodze pojawił się hint, że aktor przyjaźni się z grupą komandosów…?
Z pojęciem strzelby Czechowa może wiązać się również inne – tzw. Brzytwa Ockhama. Skoro wszystko ma znaczenie fabularne, bez sensu jest tworzyć byty ponad miarę. Ockham był filozofem ceniącym minimalizm; bardzo cenne dla pisarza jest być ekonomicznym, aby nie rozdmuchiwać niepotrzebnie fabuły. Także każda wprowadzona do opowiadania postać powinna mieć swój cel, swoje pięć minut i istnieć po coś. Postaci i elementy niepotrzebne lądują w koszu. To wcale nie jest tak, że twój bohater czuje się strasznie samotny, więc musisz stworzyć mu rzeszę przyjaciół, a ci przyjaciele też powinni mieć swoich przyjaciół, rodziny, zwierzątka, a czytelnik wszystkich ich powinien poznać. Nie. Na planie pozostają tylko ważnie fabularne jednostki, które mają do zrobienia coś konkretnego. Każda z nich sięga po strzelbę.
***
Problem braku znaczenia fabularnego został podjęty szerzej w ocenie tutaj: [KLIK], a artykuł powstał z myślą o niej. Mamy nadzieję, że pozwolił on lepiej zinterpretować pojęcie strzelby i na konkretnym przykładzie pokazuje, jak łatwo jest zagracić opowiadanie zbędnymi fabularnie elementami, które do niczego nie prowadzą albo tylko udowadniają pojawienie się imperatywu. Autorka opowiadania wykreowała pozornie ciekawą postać, której poważny problem uzależnienia od onanizmu niestety (wielka strata!) miał odzwierciedlenia w tekście i nie wpływał ani na fabułę, ani, ostatecznie, na bohaterkę. Czytelnik, czytając jednak o problemie (dostrzegając w nim strzelbę), może jednak uwierzyć, że to ważna część jej kreacji, i robić sobie nadzieję, że coś się z nią będzie wiązało na dalszym etapie tekstu. Ostatecznie tak się nie dzieje – jeden z ciekawszych wątków obyczajówki okazał się zmarnowanym potencjałem. Był, bo był, i tyle. Gdyby go wyciąć – ani postać, ani jej historia nie uległyby zmianie.
A szkoda.
Wszystko spoko, ale wydaje mi się, że przywołanie oceny opowiadania trwającego (bo z ciekawości zerknąłem i nie sądzę, żeby było zakończone/zawieszone) jako przykładu nie jest do końca trafne. Czy nie jest tak, że póki przedstawienie trwa, strzelba ciągle jeszcze może wypalić, nawet jeżeli po drodze się zgubi? Tak zawsze przynajmniej sądziłem, że dopóki nie znamy zakończenia (czy ogólnie dalszego rozwoju akcji), autor(ka) nadal może niektóre wątki wykorzystać, nawet jeśli na razie pozornie nic nie znaczą czy w ogóle wygląda na to, że zniknęły. Może jesteśmy w pierwszym akcie, a strzelba, po przeróżnych perypetiach, wystrzeli na końcu trzeciego. ;)
OdpowiedzUsuńAle przecież właśnie to zostało powiedziane w tekście. Nie ważne kiedy i co się z nią stanie po drodze, liczy się to, żeby została wykorzystana, zamiast zostać zapomnianą na zawsze. To w jaki sposób poprowadzimy historię i losy strzelby zależy tylko od nas. Wszystko kręci się wokół tego, aby wykorzystane zabiegi miały sens oraz cel.
UsuńDuży wpływ na tę ocenę i nawiązanie w niej do strzelby i brzytwy ma to, że oceniany blog pisany jest narracją pierwszoosobową. Przykładowo, cecha bohaterki (w tym wypadku jej uzależnienie od onanizmu) powinna „wystrzelić” wcześniej niż gdzieś raz, na końcu – bohaterka w żaden sposób nie przejawia tego uzależnienia, więc właściwie można z niego zrezygnować, nie jest ono częścią opowieści; na dodatek autorka w krótkich rozdziałach zdążyła przytoczyć cały rok z życia swojej postaci, w którym... na dobrą sprawę nic nie miało znaczenia fabularnego i nic z niczym się nie wiązało. Oczywiście, autorka może nas zaskoczyć gdzieś na końcu, jednak zbyt duża odległość od pojawienia się strzelby na scenie do jej wybuchu plus brak jakichś chociaż subtelnych wskazówek prowadzących do niego da efekt odwrotny – czytelnik może nie zechcieć po piętnastu niepowiązanych niczym rozdziałach iść do końca, rozczarowany, że... w opowiadaniu nic się nie dzieje. Brakuje też rosnącego napięcia prowadzącego do wspomnianego wybuchu.
UsuńSam blog „zainspirował” mnie do tego, by skleić ten artykuł, a w ocenie pojawia się więcej nawiązań do strzelby czy brzytwy (jak na przykład podobno wieczne zapożyczanie się Palacza, który potem już nie występuje wcale, lub jego zaproszenie na imprezę z miesięcznym wyprzedzeniem, która nie miała związku, ponieważ miesiąc został potraktowany słabym timeskipem ostatecznie niemającym znaczenia fabularnego).
:)
Także wykorzystywanie wątków nawet na końcu – tak, jak najbardziej. Ale bez hintów, które trzymałyby czytelnika w napięciu i zachęcały do dedukcji, szukania powiązań, aż wreszcie dotarcia do końca – raczej jestem na „nie”. To dlatego też wzmianka o ocenie pojawia się na końcu artykułu, bo o ile opowiadanie będzie się pewnie zmieniało i rozwijało, o tyle w ocenie po chociażby cytatach jakiś zbłąkany wędrowiec może wyciągnąć kilka nowych wskazówek dla siebie z ówczesnej wersji bloga, który – swoją drogą – jak na razie podzielony jest na dwa etapy życia bohaterki (szkoła średnia oraz studia), które totalnie wyglądają na odklejone od siebie, a pierwszy z nich – na już zakończony. To wygląda trochę tak, jakby opowiadanie już miało dwie części, a na końcu pierwszej przydałaby się jednak... puenta. :)