Adres bloga: Zbudzeni
Autorka: Maxine
Tematyka: fantasy — low fantasy
Oceniające: Nea i Koh
Oceniające: Nea i Koh
Dziś przeżyjemy
traumatyczną podróż do świata magii w towarzystwie dziewczyny, która chce, ale
wcale nie!
Zanim weźmiemy się za
analizę tekstu, pragnę poinformować wszelkich pobocznych zainteresowanych
lekturą, że gify w ocence są. I może się wam wydawać, że jest ich sporo. Ale
autorka opowiadania prosiła, by były, gdyż uwielbia je w ocenkach. Zatem…
SZABLON
Ładnie, schludnie,
przejrzyście. Właściwie nie widzę niczego, co by mi przeszkadzało. I właśnie
miałam pytać, po co te dwa spisy treści, na głównej i w zakładce, ale potem
weszłam w zakładkę. Nie bardzo wiem, na co patrzę, ale wygląda… skomplikowanie.
Dobrze, że masz ten uproszczony spis treści na głównej.
Nie, serio, te zakładki
są śliczne, ale teraz to dla mnie taka czarna magia, że oesu. Ale chwalę, że
się chciało. Przyjemnie się przez nie przedziera.
Gratuluję talentu
plastycznego! Rysunki naprawdę miłe dla oka.
PROLOG
Główny problem, jaki mam
z tym prologiem, rozbija się o narrację. Jest całkowicie bezosobowa ― i może
takie było założenie. Brak emocji, brak przeżyć, zwłaszcza w pierwszych
akapitach. Ale po przeczytaniu listu to się zmienia, narrator zaczyna się
skłaniać ku towarzyszeniu Dwunastemu. I tu zaczynają się zgrzyty. Z jednej
strony brak emocjonalności, opisy budujące otoczenie, nie nastawienie postaci,
po czym pojedyncze zdania odnoszące się do szczątkowych uczuć Dwunastego. Albo
w jedną, albo w drugą. Odnoszę wręcz wrażenie, że wyobrażasz sobie tekst trochę
jak film, ale starasz się pisać go, pamiętając o zasadach pisania, więc
mieszasz dość suchy opis wszystkiego, co „widzisz w kadrze” z uwagami bardziej
„pisarskimi” i generalizującymi (typu że Wenecja wyglądała pięknie o tej porze
roku). Widać u ciebie pewien zamysł, ale nie jestem pewna, czy masz dokładną
wizję, jak chcesz go przekazać. Masz uwagi, które według mnie całkiem ładnie
budują klimat (tekst o nokturnie Szopena, który może nam też sugerować coś o
postaci ― jest miłośnikiem muzyki klasycznej, a wcześniej podkreślasz też jego
elegancję, to już jakiś zarys), podczas gdy inne wydają się rzucane trochę z
obowiązku i nieważne dla tekstu (właśnie ogólny opis tego, że Wenecja była
teraz ładna). Poczucie filmowości jest szczególnie duże na początku, gdy w
ogóle nie dopuszczasz nas do głowy postaci.
Aha, no i ten list.
Rozumiem, że Szósty to taki niespełniony poeta, ale przejrzałabym tekst pod
kątem wyeliminowania nadprogramowych lirycznych metafor, bo się tam dość gęsto
od nich zrobiło (strzeż się ich, tych podstępnych szczurów; lgnąc jak
ćmy do światła ― niektóre z nich są po prostu naprawdę sztampowe i wywołują
bardziej wywrócenie oczami niż cokolwiek innego).
ROZDZIAŁ I
Po kuchni rozległ się długi
jęk zawodu
― w kuchni.
O rany. Naprawdę, schemat
pojawienie się postaci ― opis jest niepoprawny. Nie musisz
wklejać krzywego akapitu w miejscu, w którym nawet nie pasuje, żeby natychmiast
opisać tę konkretną postać. Możesz ją opisać za dwa rozdziały albo w następnym
zdaniu, ale zwracając uwagę tylko na kształt dłoni czy cokolwiek. Nie rób
takich sztucznych potworków, to wygląda tak… podstawówkowo, a te same
informacje można przekazać w dużo łagodniejszy sposób, wtrącając uwagi o
wyglądzie postaci w jej czynności ― w tekstach typu jego szczupłe palce
mocniej zacisnęły się na kubku, podwinął rękawy na chude ramiona, przejechał
dłonią po czarnej brodzie itd. To też przekazuje niezbędne informacje o
postaci, ale w znacznie mniej nachalny sposób. (Tutaj: Przycisnęła dłonie do
pełnych policzków. robisz to dobrze).
(Plus porównywanie
postaci do bohaterów, którzy jeszcze w ogóle się nie pojawili [Justyna i
Julian], jest szczególnie zbędne i niedyskretnie zapowiadające następne
postacie na planie).
Poza tym ― zauważyłaś, że
pan tata składa się tak czy siak tylko z włosów i oczu w tym opisie? Nie trzeba
robić opisu kształtu całej twarzy i tak dalej, ale chyba lepiej skupić się na
czymś charakterystycznym, nie wiem, zadartym nosie?
Za to podoba mi się pomysł
na pierwszą scenę ― wprowadzasz główną bohaterkę poprzez sytuację, w której
zajmuje się tym, co kocha, a to dobry i ciekawy pomysł.
— Ciasto. Moje ciasto
okazało się katastrofą. — Zaczęła energicznie gestykulować. — Zobacz jak
wygląda w środku, zakalec jak nic. — Pokazała mu swój wypiek. Rzeczywiście nie
prezentował się najlepiej.
— Miało być idealne. Moje
pierwsze zamówienie. — Opadła smętnie na krzesło zaraz obok rodzica ― dlaczego wrzucasz
wypowiedź tej samej bohaterki do nowego akapitu? W pierwszej chwili myślałam,
że to pan tata się odezwał, bo tak działają dialogi.
— Dla rodziny się nie
liczy. — Nastolatka potrząsnęła głową ― unikaj takich gimnastyk z podmiotami,
przecież imię postaci doskonale się sprawdzi.
O panie Jezu Cierpiący!
Już wiem, dlaczego zapis twoich dialogów jest taki mylący. Po prostu nie znasz
zasad, które tym rządzą. W takim razie od tego momentu przestaję to wskazywać,
a ciebie odsyłam tu i tu.
Do kuchni przyszedł
również ojciec Cypriana, Franciszek ― nie wiem, narracja chyba należy do Leny w
głównej mierze, tak? To Franciszek nie jest dla niej ojcem Cypriana, tylko
dziadkiem Franciszkiem, prawda?
— Dzięki za słowa otuchy,
dziadku, ale to kiepska sprawa. Ula przyjedzie o czwartej, więc mam mało czasu,
ale nie ma innej rady. Tylko, że miałam wszystko wyliczone co do minuty, a
teraz muszę szykować biszkopt od nowa ― nie wiem, cała ta wypowiedź brzmi nienaturalnie,
jakbyś nie czuła się swobodnie przy dłuższych tekstach Leny. Nie słyszałam
jeszcze człowieka, który by w taki sposób mówił, prawdę mówiąc. Długość zdań i
ich konstrukcja potykają się o siebie wzajemnie. I nie chodzi o to, że w
literaturze trzeba mówić poprawnie ― po prostu to, no, nie brzmi naturalnie.
Za to naturalnie brzmi
cała relacja w rodzinie, którą wprowadzasz w pierwszym fragmencie; czyta się
naprawdę przyjemnie, to, jak trochę śmieją się i przekomarzają ze sobą, ale
ewidentnie są dla siebie mili w zdrowy sposób. To rzadkość na blogaskach i
naprawdę ciepło się czyta.
W prologu piszesz Szopen, w pierwszym rozdziale Chopin. Oba zapisy są poprawne, ale
zdecydowałabym się na używanie jednego w tekście.
Nie wyglądały podobnie,
może poza brwiami i kształtem ust. Lena przerosła swoja matkę już w gimnazjum,
a i figurą nie mogła się bardziej różnić od filigranowej Jolanty. Za to
charaktery miały bardzo podobne, co skutkowało częstymi kłótniami, ale też i
silną nicią porozumienia między kobietami ― cały ten fragment raz, że powiela
schemat pojawienie się postaci ― opis, w dodatku jest ekspozycją.
Wpychasz nam w gardło porozumienie bohaterek i ich kłótnie, zamiast kiedyś,
przy okazji, pokazać. Jako autor musisz wiedzieć, jakimi informacjami się dzielić
oraz kiedy ― a czasami mieć świadomość, że niektórych szczegółów świata nie uda
ci się przekazać, bo nie będzie na to miejsca.
— No jasne. Muszę
przecież rozwijać swoje portfolio. — Dziewczyna postawiła swoją chlubę na stole
w salonie, żeby mieć lepsze światło. Pomieszczenie połączono z kuchnią i
urządzono w nowoczesnym stylu. Lena zrobiła ciastu parę zdjęć, każde od innej
strony ―
a co robi tu randomowe zdanie o salonie? O tym, że był połączony w kuchni,
jeszcze pasuje tutaj napisać, ale po co wspominać o stylu urządzenia, skoro nic
konkretnego ten salon nie wnosi do niczego?
Raz nazywasz Lenę
kobietą, raz nastolatką. Nie powiedziałabym, żeby były to zręczne synonimy. To
by oznaczało, że jej mama, nazywana kobietą, mogłaby być nazwana też nastolatką,
a tak nie jest.
Pojawienie się Uli ―
niezręczny opis. Najwyraźniej ten schemat pozostanie ze mną już do końca
lektury. Mam nadzieję, że nie zacznę gryźć biurka z frustracji.
— Hej. I jak, gotowa na
szał? — Blondynka rzuciła torebkę na malinową kanapę koleżanki ― no nie no, ty też?
Dlaczego wszyscy tak uparcie nazywają postaci kolorem włosów? Dlaczego, nie
wiem, nie po imieniu? Imię powinno być chyba bardziej naturalnym odruchem niż
kolor włosów, nie?
No i wreszcie ―
szczegółowy opis przygotowań do zabawy. Zastanawiam się, na ile jest to
niezbędne, a na ile zapycha tekst i po prostu go wydłuża. Opis makijażu zazębia
się z drobnym opisem bohaterki, niech więc będzie, nie jest bardzo koślawy. Ale
tyrada o dodatkach? Kogo to zainteresuje poza szafiarkami?
— Szybko, zanim się
wygazuje — krzyknęła Ula ― ale szampan się tak szybo nie wygazowuje, wiesz? Nie
trzeba wypić całego duszkiem zaraz po otwarciu, może postać nawet i godzinę
otwarty, a nie straci smaku.
Do tej pory żołądek Leny
był zaciśnięty na supeł. Udało się, smakuje im — odetchnęła z ulgą ―
spróbowałabym jednak najpierw napisać, że dziewczyna się stresuje i obserwuje,
jak zaczynają jeść, potem ich komentarze, a potem jej ulgę, bo taka niby drobna
rzecz, ale fajnie być na bieżąco informowanym o tym, jak czuje się postać ― a
nie w momencie, w którym przestaje się tak czuć.
Zastanawiam się, jaki
jest sens całej sceny z prezentami. Nie wprowadzasz żadnej nowej postaci, która
wydaje się ważna, a o której nie wspomniałabyś już wcześniej; cała scena nie
jest szczególnie zabawna ani nie mówi nic nowego o bohaterach, wręcz
przeciwnie, wydaje się mocno… neutralna i zwyczajna niekoniecznie w pozytywnym
tego słowa znaczeniu (kupowanie koleżance wibratora czy 50 Twarzy Greya
na osiemnaste urodziny nie charakteryzuje postaci w żaden sposób, to taki
neutralny i znany od dawna żart). W dodatku scena jest streszczona po łepkach i
zastanawiam się, czy jedynym powodem, dla którego jej nie napisałaś, nie jest
to, że potrzebowałaś jakiegoś wprowadzenia do wypadku samochodowego w drodze
powrotnej, co jest z kolei trochę pójściem na łatwiznę.
Za to opis Sławka przy
jego pojawieniu się brzmi już dobrze, o wiele naturalniej niż wszystkie opisy w
tym rozdziale razem wzięte.
Cała trójka się
roześmiała, a chłopak westchnął, jakby miał na myśli „ach, te dziewczyny” ― westchnął, jakby
miał na myśli brzmi mocno niezręcznie.
Jechali zgodnie z
przepisami, nawet trochę wolniej, ku niezadowoleniu Sławka. Miał jutro do
załatwienia ważną sprawę i chciał znaleźć się w domu możliwie jak najszybciej.
Mokry śnieg padał na przednią szybę i nawet wycieraczki niewiele pomagały.
Śliski asfalt i mocny wiatr także nie ułatwiały mu jazdy. Po którymś
mocniejszym podmuchu zarzuciło autem, tak że chłopak musiał wykazać się
zręcznością i opanowaniem, żeby nie znaleźć się w rowie. Miał prawo jazdy
dopiero od dwóch lat i pierwszy raz prowadził w tak paskudną pogodę. Ulicę
oświetlały tylko lampy uliczne i reflektory golfa. Na szczęście, chwilę później
wreszcie wjechali na autostradę ― nie wiem, ten opis sprawia wrażenie dość…
wymuszonego? Jakbyś musiała go napisać, wiedziała, że musisz, i to zrobiła, ale
na szybko i nie czerpiąc z tego ani grama przyjemności i próbując upchnąć jak
najwięcej informacji w małej ilości tekstu. Niektóre wyrażenia brzmią bardzo
podręcznikowo albo jak w filmie dokumentalnym o zwierzętach (zarzuciło autem
tak, że chłopak musiał wykazać się zręcznością i opanowaniem; śliski
asfalt i mocny wiatr także nie ułatwiały mu jazdy). Po prostu trochę
brakuje w tym życia, poczucia chwili, uczucia, że to dzieje się tu i teraz, a
nie jest jakimś streszczeniem wydarzeń przeszłych. Żeby to zmienić,
spróbowałabym się może bardziej skupić na drobnych odczuciach i tym, co
dostrzegają bohaterowie, żeby nadać temu poczucie tu i teraz ―
przykładowo, zamiast po którymś mocniejszym podmuchu zarzuciło autem tak, że
chłopak musiał wykazać się zręcznością i opanowaniem, żeby nie znaleźć się w
rowie skupić się na tym, jak samochodem szarpie, jak wszyscy opadają na
jedną stronę auta, jak Lena łapie się czegoś skostniałymi palcami, jak Sławek
szarpie kierownicą, oddychając nerwowo. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Poza tym, prawdę mówiąc,
tylko brakuje wielkiego neonu Przygotujcie się na wypadek, który by
wieńczył ten subtelny opis.
Lena nigdy nie potrafiła
długo gniewać się na przyjaciółkę. Może nie postąpiła najlepiej, ale uznała, że
co się stało, to już się nie odstanie ― przegapiłam moment, kiedy Lena w ogóle
zaczęła się gniewać na kogokolwiek. Narracja ewidentnie nie wie, w co ręce
włożyć.
Opis samego wypadku,
chociaż próbuje, nie jest emocjonalny ani trzymający w napięciu. Może to przez
to, że zrobiłaś dla niego kiepskie tło, może dlatego, że narracja zdążyła
stracić wiarygodność do tego momentu, a może to kwestia tego, że nie udało ci
się zbudować klimatu. Panuje tam chaos, ale nie pożądany przez czytelnika
chaos, tylko chaos nasuwający na myśl zagubienie narratora. Chciałby opisać
wszystko i nic mu nie wychodzi, w skrócie rzecz ujmując.
ROZDZIAŁ II
Siedział tam już od ponad
czterech godzin ― czyli… przyszedł koło 22? Nie wiem, trochę to naciągane, nawet
jeśli tak lubił swoją mentorkę ― swoją szosą kto tak nazywa nauczyciela w tych
czasach? ― to żeby wychodzić z pokoju koło 22 bez konkretnego, dajmy na to,
wezwania, tak o, bo chciał? Zwłaszcza skoro miał plany na wieczór, jak sugeruje
narracja.
Jasnobeżowe, pokryte
małymi, wielokolorowymi kamyczkami ściany, tak samo jak zaokrąglony sufit,
kojarzyły się z przytulną grotą ― chodzi ci o to, że miała mozaikę na ścianach?
Może warto napisać… pokryte mozaiką? Mozaiki tworzono z ceramicznych płytek,
ale też z kamieni.
No nie wiem, to
wprowadzenie do świata magicznego wydaje się koślawe. Czytelnik nie tego się
spodziewa i w pierwszej chwili, zwłaszcza po pierwszym rozdziale, po prostu
zakłada, że jakiś entuzjasta pielęgniarski pomaga w gabinecie pielęgniarskim
szkoły z internatem. Zajmuje to trzy akapity, żebyś śmiało nazwała szkołę, po
drodze racząc czytelnika eliksirami, uzdrowicielami oraz alchemikami. I niby
można się domyślić, ale to jest to domyślanie się w zły sposób, w sposób,
któremu towarzyszy krzywienie twarzy i niechęć albo podejrzliwość, zamiast
zaciekawienia. Bo zapowiadałaś co innego, dałaś coś zupełnie innego. Musisz z
większym wyczuciem dobierać słowa oraz perspektywy opisów.
Początek rozdziału jest
wyjątkowo… nudny. Zdaję sobie sprawę, że wprowadzasz prawdopodobnie-ważny
element fabularny, jakim jest magiczny kamień, ale robisz to w dość
niepociągający sposób. Używasz postaci, o której czytelnik jeszcze kompletnie
nic nie wie, do wejścia do miejsca, o którym czytelnik także nic nie wie, po
czym przechodzisz do dość długiej ekspozycji na temat magicznego artefaktu.
Problem jest taki, że to dopiero drugi rozdział, w dodatku z nieznanym wcześniej
bohaterem. To jeszcze nie jest etap, na którym mogłabym chłonąć informacje na
temat drobiazgów, bo nie znam ogółu, nie znam postaci, nie znam dobrze
uniwersum. W dodatku to po prostu dość nieciekawa ekspozycja ― wszystkie z tych
informacji powinny być przekazane inaczej, poprzez dialog, jakieś wydarzenie
albo przynajmniej bardziej z punktu widzenia postaci, żeby mówiły mi też coś o
poglądzie bohatera na ten temat. W obecnej formie jest po prostu dość nudno.
Masz problem z
opisywaniem uczuć. W ogóle nie skupiasz się na fizycznej stronie postaci, a gdy
próbujesz przedstawić chaos czy wahanie, wychodzi dość bezuczuciowo:
Adept nie miał pewności
czy powinien dotykać kamienia. Prac nad nim jeszcze nie ukończono, nie wiedział
co może się stać. A jeśli to ekstremiści? Jeśli stanie się coś złego? Nie
powinienem. Odszedł dwa kroki z powrotem do swojego stanowiska, ale
zatrzymał się i odwrócił. Wpatrywał się w pulsujący światłem przedmiot. Miał
dziwne przeczucie, że to nic złego. Ciekawość zwyciężyła i zaryzykował.
Zaczynając od tego, że
nie sądzę, żeby gość pomyślał sam do siebie nie powinienem ― ludzie
rzadko myślą do siebie pełnymi zdaniami, w ten sposób ― w wyjątkowo krótkim
akapicie Karol zmienia zdanie dwa razy i wcale nie brzmi tak, jakby bał się czy
był zaniepokojony chociaż przez moment (ale nie brzmi też tak, jakby stwierdził
chwilę później, że ufa kamieniowi ― ot, piszesz, że ma przeczucie, że nie
stanie się nic złego, tyle). Pomijam już to, że kamień leży w gabinecie jego
mentorki, laska przyniosła go tu osobiście nie tak dawno temu, wiedziała, że
gość jest jej adeptem ― naprawdę nie powiedziała mu, czy może dotknąć kamienia,
czy raczej jest to kompletnie zakazane?
Oczywiście czytał o tym w
książkach, ale przeżycie tego osobiście było czymś zupełnie innym ― przeżycie czego?
Czytelnik nie ma wrażenia, że on przeżywa tu coś niezwykłego, nie opisujesz
tego w ten sposób. Wcześniej napisałaś tylko o tym, że kamień jest ciepły, to
wszystko. Żadnego skupienia na jego osobistych uczuciach, jakichś nie wiem,
dreszczach czy innej ekstazie.
Waha się jak dziewczyna w
trudne dni. Najpierw nie chce używać kamienia, potem po niego sięga, żeby
natychmiast się rozmyślić, bo jednak nie powinien. Nie budujesz tym żadnej
konkretnej postaci ― budujesz kukiełkę, która robi to, co jej każesz, żeby
popchnąć wątek do przodu. To dałoby się na tyle sposobów obronić ― Karol jest
ciekawski i trochę bezczelny, decyduje się użyć kamienia, ale w trakcie dzieje
się coś, co go straszy na tyle, by zrezygnował. I to już nie daje tego wrażenia
nijakości w bohaterze. Ale musiałabyś zacząć opisywać emocje, żeby to działało.
Jesteś absolutnie pewna,
że pięćdziesięcioletnia mentorka powinna mieć skrajnie wylane na to, że jej
adept kręcił się przy nieukończonym, możliwie niebezpiecznym projekcie? Już
pomijając to, że kobieta w ogóle nie brzmi na swój wiek czy doświadczenie ―
życiowe oraz zawodowe. Ale z wypowiedziami postaci ogólnie masz problem, wrócę
do tego później.
W każdym razie mentorka
Olga brzmi na góra dwadzieścia pięć plus lat, świeżo po nauce, jeszcze bez
świadomości niektórych złych rzeczy, które mogą się stać z powodu magii.
Opis wizji jest naprawdę
suchy. Kilkukrotnie powtarzasz informację o tym, że Olgi tam nie było, a
wrażenie zbliżania się do pojazdu to tylko iluzja, zupełnie jakby ci się
wydawało, że czytelnik nie załapał za pierwszym razem. Poza tym nie wiem, czy
obraz skupiałby się na jakiejś reklamie, po której Olga tak dokładnie
zlokalizowała miejsce wypadku ― raczej od razu ciągnąłby do samochodu, prawda?
Z drugiej strony nie mam pojęcia, jak takie rzeczy u ciebie działają, jak wizje
się odtwarzają, na ile są projekcją ogólną, a na ile skupioną na percepcji
wysyłającego ― i bohaterowie też tego nie wiedzą, więc tutaj akurat możemy się
kręcić w miejscu bez sensu, jeśli narracja nie da nam konkretnych odpowiedzi.
Wspominałam już o tym, że
myśli bohaterów są nierealne ― posłuchaj własnych myśli, naprawdę rozważasz
pełnymi zdaniami sens istnienia? Bo to robią twoje postaci.
Cały akapit z Olgą tuż po
wizji jest zły. Jej niepokój jest taki… uporządkowany. Strachowi nie towarzyszy
chaos. Uporządkowanie myśli znowu dałoby się obronić w najróżniejsze sposoby,
ale ty tego nie robisz. Musiałabyś zacząć Olgę kreować, w tym celu narracja musiałaby
zawierać więcej emocji. Na ten moment jej spokój jest nienaturalny, poukładane
myśli nie brzmią realistycznie czy jak kreacja, tylko jak ułatwienie sobie
życia przez narratora. To niedobrze.
Próbujesz wprowadzić
napięcie, budując nerwowy dialog i szczątkowo nerwowe reakcje Olgi. Po czym
poświęcasz kilka zdań jej… włosom. Nie emocjom, nie zachowaniu, nie tikom
nerwowym czy zagubieniu, ale temu, że miała rozpuszczone włosy. Serio? To jest
teraz tą istotną sprawą?
Popatrzyła na zegarek.
Zdawało jej się, że wskazówka ledwo się porusza ― jeśli nie patrzyła na
sekundnik, to dość, jakby to, normalne wrażenie…
Zbyt duża, jeśli ktoś
odniósł poważnie ranny ― 2w1?
Rozmyślania Olgi tracą na
intensywności przez zdania, którymi nazywasz to, co się dzieje. Ciągle
informujesz. Zamiast pozwolić informacjom płynąć, przerywasz sprawozdanie, by
oświecić czytelnika, że Olga była zdenerwowana albo że zastanowiła
się. Dzięki, narratorze, no nie wpadłabym na to!
Udała się do sypialni i
ubierała się w trakcie rozmowy ― nie mogła się ubierać, kiedy czekała na
połączenie? Wydaje mi się to trochę prostsze niż czekanie, aż ktoś się odezwie
i będzie słyszał moje postękiwanie przy naciąganiu spodni na tyłek.
Natychmiast zaczęła
przygotowania do podróży ― a to nie Karol miał się tym zająć?
Pojawia się Daniel,
pojawia się zapychający, podręcznikowy opis wyglądu łącznie z bardzo skromnymi
faktami z życia. Czy nerwowa sytuacja napędzająca akcję to na pewno idealne
miejsce na tego typu wynurzenia?
Za to sceneria wypadku aż
się prosi o nieco szerszy opis niż zdania rodem z reportażu. Była mowa o
lądowisku teleportacyjnym, to okazja, żeby chociaż cokolwiek wspomnieć o tym
rodzaju podróży, chociaż szczątkowo, o jakimś dziwnym uczuciu czy świetle, czy
czymkolwiek. Tymczasem postaci znienacka zjawiają się tuż przy samochodzie, a
budowaniu klimatu poświęcasz jedno zdanie o śniegu.
— Nie pozwól na
przedostanie się ognia do drugiego auta. Na razie nie możemy ugasić ognia wokół
niej, to zbyt niebezpieczne ― to pierwsze polecenie wydaje się sztuczne i śmieszne,
przecież po coś Daniel macha tymi rękoma, prawda? Olga myśli, że Daniel w
połowie pracy zapomni, po co wachlował?
Z przodu auta chłopak
zdawał się być w szoku ― w pierwszej chwili myślałam, że to o Karolu, który miał coś
zrobić razem z drugim profesorem. Ale nie, masz na myśli kierowcę. Ze zdania
oraz narracji zupełnie to nie wynika.
Na szczęście znajdowała
się tam również Adrianna Mielcarz, mistrzyni żywiołu wody ― a skąd ona się tam
wzięła i kiedy…? Przed chwilą to była tylko Olga, Karol i Daniel. Wiem, że
wcześniej Olga wspomniała o wezwaniu jej, ale teraz naprawdę brzmi to tak,
jakby Adrianna zmaterializowała się tam z powietrza; wypadałoby wcześniej jakoś
o niej wspomnieć. Nie możesz tak po prostu nagle wrzucać postaci do sceny. To
jak w dramacie - nawet, jeśli ktoś nie odzywa się od razu, masz w didaskaliach,
kto znajduje się w scenie. Teraz po prostu przełóż to na język prozy.
Postaci co i rusz
krzyczą, ale w ogóle nie ma wykrzykników w ich wypowiedziach. To dość
drażniące.
Wewnątrz wciąż rozchodził
się dym
― i chcesz mi powiedzieć, że nikt się nie zaczadził? Albo udusił? Przecież co
najmniej kilkanaście minut zajęło, zanim Olga się zjawiła na miejscu ― a ile
trwało, zanim odebrała sygnał z kamienia? Poza tym w samochodzie byłoby już
całkowicie czarno od dymu.
Proces ratowania pasażera
― w zasadzie tak jak cała scena ratunku ― jest drętwy jak drewniana kukła,
serio. Trochę o leczeniu, trochę o dymie, trochę o masażu serca, ale w sumie z
żadnej perspektywy, ot, bo wypada czytelnika poinformować o tym, co się dzieje.
Nawet nie próbujesz zaciekawić, to brzmi, jakbyś szybko chciała przejść dalej,
do ciekawszych scen, a tę musiała odbębnić.
Jak można to zmienić?
Umieszczając więcej emocji, odczuć, różnicując długość zdań (wiem, że to
popularne i wszyscy to mówią, ale jest coś w stwierdzeniu, że krótsze zdania
dynamizują scenę). Postacie nie zauważą wszystkiego, więc pozwól im coś
pominąć, skupić się tylko na tym, co w tym momencie najbardziej daje się we
znaki ― ludzie, płomienie, drażniący dym wchodzący w oczy i utrudniający
widzenie etc. Co do konkretnie Daniela i Leny ― zdecydowanie wyglądało to tak,
jakbyś wypisała sobie na kartce, o czym trzeba wspomnieć, i rzucała losowo ― no
idzie. No, coś go boli. No, cierpi trochę. No, upada. No, leczą go. Nie ma w
tym w ogóle płynności, poczucia, że zdania zlewają się w jedną całość ― dlatego
wszystko strasznie traci na wyrazistości i nie przykuwa zainteresowania.
Instynktownie chciał
wypuścić ją z rąk i uciec stamtąd, mimo to, resztkami świadomości
powstrzymał się ― czyli… stracił przytomność?
Chcesz mi powiedzieć, że
wyrąbało w kosmos dwa auta, a bohaterowie, niczym na amerykańskich filmach,
siedzieli dwadzieścia metrów dalej i nic ich to nie obeszło? I jeszcze jeden z
profesorów podziwiał piękny widok? Co? Powinno ich zabić, zmieść z powierzchni
ziemi, sfajczyć. Co najmniej!
Od razu zadzwonili do
bratanka Olgi — Filipa, by powiadomić go o całej sprawie i podać mu szczegółowe
instrukcje. Na szczęście pracował na nocnej zmianie w pobliskim szpitalu, więc
akurat znajdował się na miejscu ― och, oczywiście. Chcesz powiedzieć, że
magowie mają wtyki w każdym szpitalu, tak? Na wypadek, gdyby przyjmowali
uzdolnione magicznie nastolatki? Bo to tak trąci Imperatywem Narracyjnym, że
nawet za dopłatą tego nie kupię.
Problem nie leży
konkretnie w tym, że magowie mają wtyki w szpitalach ― to jest okej. Chodzi o
to, że akurat TA Olga ma wtykę rodziny w TYM KONKRETNYM szpitalu, który AKURAT
był niedaleko. Generalnie jak w narracji w tłumaczeniu czegoś pojawia się słowo
akurat w kontekście akurat tak się zdarzyło, to automatycznie
trąca okropnym imperatywem.
Cała końcowa scena jest
męcząca. Sam narrator brzmi na zmęczonego pisaniem. Jakbyś musiała, ale nie
chciała. Żadnych emocji, żadnego napięcia, suche sprawozdanie, informowanie o
tym, co się dzieje, jakby nieopodal stał reporter i wszystko relacjonował ― ale
tonem spikera na meczu szachowym albo wyścigach ślimaków.
ROZDZIAŁ III
Trzeci rozdział otwierasz
wprowadzeniem do głowy kolejnego bohatera, jednak robisz to na tyle niezdarnie,
że przez większość akapitu towarzyszy nam dezorientacja wymieszana z lekką
irytacją. Niby wiemy, o co chodzi, ale myśli postaci są prowadzone w taki
sposób, że nie mamy pewności. To kwestia lepszego doboru słów oraz przełożenia
kolejności informacji, by uniknąć łopatologii, a wywrzeć na czytelniku lepsze,
mniej chaotyczne wrażenie.
I zaraz potem akapit
poświęcony ekspozycji! O ile dałoby się przełknąć fragment odnośnie tego, jak
moc była dziedziczona, po co w tym momencie odkrywać kartę z magami, którzy
tracili magię? Kiedy sama pozbawiasz się argumentów, nie spodziewaj się
zatrzymać przy sobie czytelników.
Poza tym mogłaś przekazać
te informacje w rozmowie z rodzicami bohaterki. Przecież Filip na pewno
zostanie zmuszony im wiele tłumaczyć, dlaczego więc nie zaczekać do tego
dialogu? No, chyba że postanowiłaś się go pozbyć, wtedy to faktycznie smutek.
Nie mógł w takiej chwili
ulec emocjom ― nic nie zapowiadało emocjonalnej nerwowości, Filip wręcz
emanuje spokojem w tej scenie.
Poza tym, wciąż był dobrze
zbudowanym mężczyzną o krótko przyciętych, kasztanowych włosach ― nie wiem, czy wiesz,
ale zrobiłaś z Filipa kretyna tak trochę. Facet naprawdę myślał, że w ciągu
dwóch dni komukolwiek mogła się zmienić, cóż, postura ciała? Ten opis jest niezręczny,
źle wprowadzony. Gdybyś pobawiła się porównaniami, zbudowałabyś ciekawszą,
bardziej przykuwającą uwagę narrację, ale nie wykorzystałaś nadszarpniętego
potencjału.
Rozterki Filipa pojawiają
się chyba nie w porę ― starasz się udowodnić nam, że zupełnie nie wie, czy
powinien Cyprianowi mówić o magicznych zdolnościach córki, ale na dobrą sprawę
naprawdę zaczyna się wahać, kiedy już rozmawiają. Gdyby dopiero teraz uderzyła
go myśl, że to nie najlepsza chwila, w porządku. Ale w momencie, gdy od początku
nie był pewien, i nagle teraz dostaje prawdziwych rozterek… no nie wiem, mało
wiarygodnie.
Ach, czyli jednak
opuszczasz rozmowę, w której mogłaś zgrabniej przedstawić kwestie magicznego
dziedziczenia. To chyba największy błąd, jaki dotąd popełniłaś ― widzisz,
postać poznajemy nie poprzez długie opisy tego, jaka jest, ale poprzez sceny. A
przez żadne sceny nie da się poznać prawdziwego charakteru postaci lepiej niż
przez sceny kryzysowe, w których dowiaduje się informacji, które mają zmienić
jej życie, w której mówi jej się rzeczy kompletnie nieprawdopodobne. Odcinając
nas od tej sceny, odjęłaś nas od bardzo ważnej sceny rozwijającej Cypriana ― i
bardzo ważnej sceny, która może powiedzieć nam od groma o uniwersum i świecie,
w jakim bohaterowie się znajdują. Wycięcie tak ważnej sceny, bo nie chciało się
jej pisać, to prozatorski strzał w stopę, i to czuć. Czuć, że tu powinna być
ważna, przełomowa scena, ale jej nie ma. Pomijamy ją. Dlaczego? Nie mam
pojęcia. Bo była dla ciebie za trudna? Bo nie chciało ci się jej pisać? Żaden
argument nie jest dość dobry, by się jej pozbawić.
Myśli przebudzonej Leny
są podobnie spokojne i całkiem poukładane. Dziewczyna dopiero wybudziła się po
wypadku samochodowym, ale w pełni opanowana powoli sobie wszystko przypomina ―
co dokładnie, nie wiemy, bo narracja to pomija ― interesuje się bransoletkami,
a dopiero na koniec ze spokojem uświadamia sobie, że nie wie, co się stało z
przyjaciółmi, ale nie jest tym jakoś wyjątkowo przestraszona. Nie wiem, może to
miało obrazować jej szok? Nie przekonał mnie ten fragment w żadną stronę.
O rany, dlaczego Lena ma
problem ze skupieniem się na czymś innym poza wyglądem obcej laski? Rozumiem,
że to miał być pretekst do wprowadzenia kolejnego zbędnego opisu? Robisz to
coraz mniej finezyjnie.
Swoja drogą, przystojniak
z niego, trafiło ci się ― what the… może nie kłułoby mnie to tak po oczach,
gdyby nie to, że w tej narracji wygląd ciągle gra główne skrzypce i kiedy nawet
w dialogach mi go wpychają do gardła, zaczynam się irytować.
Kobieta zastukała butami
i żwawo wyszła z sali ― najpierw zastukała jak tancerka góralska, a dopiero potem
wyszła? Po co zastukała tymi butami?
Generalnie postać
pielęgniarki mnie nie przekonuje; rozumiem, na co chciałaś ją wykreować, w
dodatku to pierwsza postać, której pozwoliłaś odzywać się we własny,
indywidualny sposób ― dłuższymi wypowiedziami i dygresjami ― ale może wybrałaś
złego bohatera? Bo mam wrażenie, że powinna zachowywać się przynajmniej
minimalnie profesjonalnie.
Ulga Leny jest tak
namacalna, że aż wcale jej nie czuję. Powtarza w myśli słowa pielęgniarki i
natychmiast dostaje refleksji na inny temat. Trochę słabo, to podobno jej
przyjaciele, prawie otarli się o śmierć, a Lenę bardziej fascynuje to, że
pierwszy raz w życiu jest szpitalnym pacjentem.
Wreszcie Lena zaczęła się
zachowywać bardziej prawdziwie, kiedy zjawił się Filip. Ten dialog jest niezły,
chyba jeden z lepszych, które udało ci się popełnić. Lena brzmi na
zdezorientowaną i zagubioną. No i wreszcie zainteresowała się tym, co się stało
podczas tego wypadku, przynajmniej własnymi obrażeniami.
— Dzieci przychodzą
zrobić sobie za mną zdjęcie ― naprawdę człowiek w bandażach i gipsach to taki niebywały
widok w, eee, szpitalu, że spraszają okoliczną ludność, żeby sobie zdjęcia
robili? Dziewczyny raczej nie leżą na oddziale pediatrycznym przecież.
Przez całą rozmowę z
przyjaciółką czuła się nieswojo. Próbowały nawet żartować, ale nie było jak
kiedyś. Czuła, że jakieś ciemne widmo wisiało nad nimi. Starała się to
ignorować, ale nie mogła. Obawiała się, że od tej pory wszystko się zmieni ― ...a już miałam
chwalić za ten dialog, że taki przyjemny i naturalny, a tu się okazuje, że
chciałaś uzyskać odwrotny efekt? Wiesz, informowanie o emocjach postaci działa
wtedy, kiedy są aktualne, a nie przestarzałe. Jak opiszesz je po fakcie, to
pozostaje mi wzruszyć ramionami, bo za grosz ci nie wierzę.
No, generalnie Filip ma
rację. Jestem dość zaskoczona, że Lena tego nie ogarnęła samodzielnie ― może to
świadomy element kreacji na krótkowzroczną egoistkę, nie wiem. W tym momencie
jestem trochę zagubiona i nie wiem, czy chwalić, czy ganić, bo w sumie nie
umiem powiedzieć, czy to się gryzie, czy nie. Niewiele o Lenie wiem i po prostu
narracja doprowadziła mnie do momentu dezorientacji.
Chcesz mi powiedzieć, że
Filip siedział w tej sali, czekając na Lenę… dla rozrywki? W końcu porozmawiał
z nią tylko o Uli, nie miał konkretnego celu sterczenia w pomieszczeniu. On
naprawdę nie ma innych obowiązków, czy coś? Myślałam, że chciał z nią
porozmawiać na poważniejsze tematy, czy coś, ale nie. Siedział tam, bo lubi ―
najwyraźniej.
— To cud, że nie miałaś
wstrząśnienia mózgu albo czegoś gorszego ― no, tu się zgodzę… wstrząśnienia mózgu można
dostać od upadku z konia, o przyrąbaniu w cysternę raczej nie wspominając. Ale
nie wiem, czy nazwałabym to taką tragedią. Może moje środowisko sportowe jest
spaczone, skoro się tym raczej nie przejmujemy, też może być.
Nie wiem, Cyprian
powinien chociaż udawać radość ze spotkania z żywą córką, zamiast siedzieć jak
kukiełka i patrzeć w przestrzeń. Albo nie udawać ― widok całego i zdrowego
dziecka raczej by odgonił od niego zmartwienia kwestią magii i pozwoliłby się
skupić tylko na nim. Tak mi się wydaje, że tak działa instynkt rodzicielski.
Akapit opisu szpitala
oraz ten z przemyśleniami Cypriana wiele by zyskały, gdyby je połączyć ― na
zasadzie skojarzeń, porównań, trochę chaotycznego ciągu myślowego. Bo jednak
facet odkrył, że potrafi używać magii, to nie jest, hm, coś codziennego,
powiedziałabym. Nie wstrząsnęło nim to w żaden konkretny sposób, teraz na
spokojnie analizuje wszystkie rewelacje, w dodatku dość odległe czytelnikowi,
bo postanowiłaś uciąć rozmowę z Filipem, a teraz prowadzisz nawiązania, o
których nie wiemy. Generalnie zdecydowanie masz problemy z emocjonalnością,
dodatkowo utrudniając sobie wszystko tym rezygnowaniem z fragmentów, które
mogłyby ci pomóc w budowaniu postaci.
Za to przy rozmowie
zachowywał się już lepiej niż we własnej głowie ― widać chociaż minimalną
nerwowość. Chociaż, jeśli dobrze zrozumiałam, on się cieszył, że przynależy do
tej magicznej rodziny? Wydaje mi się, że bardziej naturalna byłaby chęć
odcięcia się od nieznanego i możliwość udawania, że wszystko to tylko głupi
żart.
ROZDZIAŁ IV
Bransoletki zadzwoniły na
jej przegubach i przypomniało jej się, że miała zapytać o to, skąd się wzięły ― cóż, to dość typowe.
Nie wiem, czy wiesz, ale brzmi to tak, jakbyś sama o nich zapomniała, ale teraz
sobie uświadomiła, że powinnaś poruszyć ten temat. Naturalniej by było, gdyby
Lenie się czasami przypominało, gdyby zagadnęła o to rodziców, gdyby Ula
zwróciła na nie uwagę ― nie brzmią z opisów na coś małego i trudnego do
zauważenia.
O rany. Naprawdę
informacja o włosach Daniela jest dla Filipa ważniejsza niż to, że nie widział
się z przyjacielem od wakacji?
Poza tym wprowadzenie
Daniela na scenę jest dość niezręczne (Kiedy ktoś zapukał do gabinetu,
domyślał się, że to pielęgniarka. Okazało się coś zupełnie innego), jakbyś
sama nie wiedziała, jak go tam wepchnąć. Może to dlatego, że wcześniejsze myśli
Filipa też były drętwe i nienaturalne.
Ognisty to tytuł dla
magów ognia? Bo brzmi trochę dziwnie w narracji.
— Twoje zadanie polegało
na tylko przekazaniu im tej prawdy. Nie masz wpływu, jak na to zareagują i co
stanie się z nimi dalej ― o ile przez większość dialogu Daniel brzmiał naturalnie,
w tym momencie bardzo się skrzywiłam. Ta jedna wypowiedź pozostawia wrażenie,
jakby koleś wyrecytował to, co narrator zapisał mu na karteczce, to, co ma
popchnąć rozmowę oraz akcję do przodu. A teraz będzie mógł wrócić do bycia
sobą.
Swoją drogą to brzmi tak,
jakby magów, którzy nie chcą być magami, po prostu porzucali jak niechciane
zwierzątka. I oni tak żyją samopas, zagrażając okolicznej ludności?
— Może masz rację, ale
nie daje mi to pokoju. Jak ja bym się czuł, gdybym nagle dowiedział się, że
jestem elementalistą, kiedy całe życie byłbym zwyczajny? ― wcześniej raczej
sugerowałaś, że Filip ma problemy z rozumieniem cudzych emocji (rozmowa z Leną o
Uli). Teraz nagle empatycznie stawia się w miejscu Cypriana? Coś tu się nie
zgadza.
— W takim razie
załatwione. Zabiorę cię do siebie zaraz po dyżurze — ziemny powiedział głosem
nieznającym sprzeciwu ― o rany, przy tym już śmiechłam. Nie powinnaś wyskakiwać z
takimi określeniami znienacka, bo czytelnik ich nie zna i nie są dla niego
naturalne. Nie wiedzieliśmy, że Filip to mag ziemi, a nawet jeśli wspomniałaś,
to nie na tyle jasno, żeby mi zostało w pamięci, na przykład. I nagle taka
perełka w narracji. Od teraz będę wyobrażać sobie Filipa jako gigantycznego
kreta.
Daniel otworzył kształtne
wargi ―
o rany, jakie to było niezręczne. Narracja należy do Filipa. Chcesz
czytelnikowi powiedzieć, że Filip leci na Daniela? Nie mam nic przeciwko, po
prostu nie wiem, czy wiesz, jak prowadzisz opowieść. Filip skupia się na
pięknych włosach Daniela, na jego kształtnych wargach, jeszcze zaprasza go do
siebie. Romans jak nic!
O rany, Filip prowadzi
rozmowę w tak niezręczny sposób, że znowu śmiechłam. Dobra, nie gadajmy o
tym, pogadajmy o twojej lasce! Friendzone? Słabo. Pogadajmy o czymś kolejnym!.
Może po prostu chciał wybadać grunt, zanim do niego uderzy?
Nie miało to nic
wspólnego z romantycznym zainteresowaniem, po prostu czuł się jakoś
odpowiedzialny, przez to, że wyniósł ją z tamtego auta ― ręce mi opadły.
Naprawdę uważasz, że każde wzajemne zainteresowanie bohaterów oznacza
romantyczne zainteresowanie? Nawet przez myśl mi to nie przeszło, ale teraz
właśnie zwątpiłam. Jeśli czeka mnie brnięcie przez relację zakochani
uczeń-nauczyciel, często będę wzdychać.
ale nie teraz tu już nie
miało znaczenia ― co?
Poza tym, fragment
pełnego rozterek oraz zagubienia Daniela, a potem skrótowa relacja z jego
dostawania się do Leny… nie rozumiem, dlaczego w tym wszystkim jest tak mało
życia. Nie czuję ani jego zdenerwowania, ani dezorientacji, ani tym bardziej
niepewności ― a mimo to narracja powtarza mi uparcie, że tak właśnie jest.
Cokolwiek, narracjo.
Na moment spojrzenie
złotych i błękitnych oczu przecięło się ― o rany, jaki dramatyzm, zupełnie jakby
spotkali się przeznaczeni sobie kochankowie. Narracjo, come on, opanuj
się.
Daniel nie miał pojęcia,
co powiedzieć ― to dziwne, bo przez większość rozdziału sugerowałaś, że był
wygadany (przekomarzanie z Filipem), poza tym zaradny (namówienie
recepcjonistki, by zdradzić salę Leny, chociaż nie wiemy, jak to od niej
wydębił, narracja milczy), a na widok nastolatki jęzor staje mu kołkiem?
Rozumiem, że wątek
zielonego światła jest Ważny Fabularnie, ale wprowadziłaś go w taki sposób, że
można się o niego potknąć. Brakuje tylko tabliczki Czytaj Uważnie, To Ważne,
a potem wracasz do zwyczajowej, dość streszczającej relacji.
Uwaga o stomatologicznym
zawodzie matki jakoś kontrastuje z tym, że narracja próbuje się skupić na
odkryciu nowej krewnej rodziny. Ale może to ja jestem dziwna, że jedno do
drugiego mi nie pasuje.
Dlaczego Lena w kółko
powtarza, że ten wypadek przyniósł tyle dobrego? Nie brzmi, jakby przekonywała
samą siebie, tylko jakby naprawdę tak uważała. To… to nie jest normalne. Ona
mogła zginąć. Ale super, yay, prawie mnie szlag trafił,
przynajmniej nie musiałabym pisać tej głupiej matury!
Rozmowa z mamą jest taka
nienaturalna. Matka najpierw brzmi normalnie, potem zmienia temat, śmieje się,
martwi, i tak w kółko, bez konkretnej logiki. A wreszcie Lena zwraca na to
uwagę i wskazuje objawy, których nie mieliśmy w narracji ― ani razu nie padło,
że matka Leny wygląda przez okno bez przerwy.
Serio, ci rodzice mało
się przejmują córką, skoro zupełnie nie próbują chociaż sprawiać wrażenia
skupionych na jej stanie zdrowia.
O rany, po skończonym
dialogu natychmiast cięcie i reportaż, zamiast prozy. Stęskniłam się za tym,
doprawdy. A wydawało się, że będzie już lepiej.
Całą scenę ze Sławkiem
dałoby się rozpisać, żeby mówiła coś o postaciach i nie była aż taka sucha. Ale
streszczenia właśnie to robią tekstowi ― sprawiają, że nie ma duszy i niczym
nie ciekawi.
Dlaczego o ogniowych
wypadkach dowiadujemy się dopiero teraz, kiedy są tak wygodne? Raz bodaj
bohaterka się nie oparzyła, chociaż powinna, ale rodzina nie opowiadała sobie
tych historii, więc trudno uznać, że ten jeden raz nie był przypadkiem.
Rozmowa z ojcem jest
poprowadzona dość dobrze, ale brakuje emocji. To same dialogi, prawie bez
narracji, a jeśli narracja się pojawia, to nazywa uczucia, nie je pokazuje. To
sprawia, że sytuacja zaczyna trącić kabaretem, Cyprian jest podekscytowany,
Lena powtarza, że go porąbało, i to w sumie wszystko. Żadnych głębszych
przeżyć.
Przynajmniej reakcja Leny
jest dość normalna, bardziej normalna od reakcji Cypriana. Byłaby jednak
naprawdę wiarygodna, gdyby Lenie towarzyszyły jakiekolwiek emocje. Na ten
moment po prostu bezosobowo wypluwała z siebie słowa.
ROZDZIAŁ V
Lena nie uwierzyła ojcu ― NARRATORZE. Serio. W
końcówce ostatniego rozdziału to było jedyne, o czym pisałeś. Czy wpychanie
tego do otrzewnej czytelnika aby na pewno jest na miejscu?
Zmartwienia Leny mieszasz
z randomowymi wstawkami o tym, że nie mogła spać. Poukładaj trochę
przekazywane informacje, bo wtedy, kiedy nie potrzebujesz chaosu, tworzysz go,
a kiedy by się przydał chaos, wszystko jest poukładane. Poza tym nadal trochę
sucho z tym opisem emocji, jakbyś po prostu relacjonowała, co się działo tamtej
nocy, ale nie chciała, żebyśmy to poczuli.
Od dyżurującej
pielęgniarki wyciągnęła, że doktor przyjmował akurat w przychodni na parterze ― a to miejsce pobytu
lekarzy było ściśle tajne? Zwłaszcza dla ich pacjentów? Słowo wyciągnęła
sugeruje, że było, bo dopytanie się o to sprawiało trudności.
Skupiona na zadaniu, o
mało co nie staranowała chudej kobiety, kiedy z impetem otworzyła drzwi do jego
gabinetu. Jakiś mężczyzna krzyczał coś o kolejce ― aha, dobra, już wiem,
dlaczego nie chciała jej powiedzieć. Skoro Lena tak po prostu wbija do gabinetu
lekarskiego w trakcie przyjęć, to rzeczywiście lepiej by zrobiła, gdyby tej
kretynce nie mówiła, gdzie jest Filip.
Wycelowała palec o krótko
przyciętym paznokciu prosto w doktora ― paznokcie Leny mają teraz kluczowe znaczenie
dla sceny, oczywiście.
— Ja też jestem pańską
pacjentką i oczekuję wyjaśnień ― dobra. Lena na razie wychodzi na sporą
egoistkę w gruncie rzeczy. Nie mówię, że to błąd ― nie wiem, jak chciałaś ją
kreować, więc to tu zostawię, żebyś mogła się ucieszyć lub zmartwić.
W środku rozdziału masz
jeden wyśrodkowany akapit.
Narracja raczyła pominąć,
że Lena wróciła do swojej sali, przez co kiedy przeczytałam coś o magazynie,
pomyślałam o takim, gdzie składowali w szpitalu leki, nie o czasopiśmie.
Spojrzał na nastolatkę,
która akurat zalegała na łóżku ― czyli oni rozmawiają o magach i magii, kiedy
w sali leży jeszcze jedna dziewczyna?
Uprzedzając wyjaśnienia,
ja wiem, że to Lena. Ale bez trudu można uznać, że nie, a nawet najpierw tak
pomyśleć i dopiero potem sobie uświadomić, że to jednak jest o niej nadal. To
się nazywa niezręczne pisanie.
Lena otworzyła wargi ― naturalniej brzmiałyby
usta.
[Lena] przygotowując
się do ciętej riposty ― do tej pory nie była pyskatą dziewuchą, jeśli mam
być szczera, przynajmniej narracja w ogóle jej tak nie kreowała. Czyżby
magiczny wpływ Daniela zmieniał jej charakter?
— O, widzę, że masz
gościa. Niestety, kochasiu, muszę zabrać twoją dziewczynę na badania.
— To nie moja… ― z cyklu first
things first. Czy dorosły facet, który faktycznie troszczyłby się o
dziewczynę tylko z poczucia odpowiedzialności, w pierwszym odruchu zaprzeczałby
takiemu głupiemu żartowi pielęgniarki? Czy może przeprosiłby, że przeszkadzał
albo jakoś błyskotliwie zażartował, kierując się tym, jak na razie był Daniel
przedstawiany? Jeśli próbujesz zapewnić czytelnika, że tu nie będzie romansu (i
tak kibicuję Danielowi i Filipowi), i naprawdę nie chcesz tego romansu
prowadzić, to idzie ci źle. Jeśli tylko próbujesz zapewnić, żeby potem och-jak-bardzo-zaskoczyć,
to… też idzie ci źle.
— Moc! Jak górnolotnie.
Może powinien pan jednak zacząć pisać wiersze? ― co używanie słowa moc
ma wspólnego z poezją? Rozumiem, że Lena w całej wypowiedzi jest wzburzona, ale
zaczyna mówić naprawdę nonsensowne rzeczy. Poza tym zrobiła się znienacka dość
sukowata. Jestem zaskoczona, z początku miałam ją za całkiem sympatyczną
dziewczynę.
Poważne rozmowy
uświadamiające o magii wychodzą ci naprawdę słabo. Zupełnie rezygnujesz z
narracji i prowadzisz tylko dialogi ― a kiedy dopuszczasz narratora do głosu,
narrator sucho informuje o emocjach. Lena się bała. Lena była zła. To
nie buduje klimatu ani napięcia, a brak pisania o tym, w jaki sposób poruszają
się postacie i jakie przybierają miny czy gestykulację (co powinno
automatycznie mieszać się z tym, co czują ― naprawdę łatwiej jest mieszać ruch
i emocje niż pisać je oddzielnie, w dodatku brzmi naturalniej), sprawia, że
tekstowi brakuje dynamizmu.
Chcesz mi powiedzieć, że
w szpitalnych salach nie było czujników dymu i dosłownie nikt nie zorientował
się, że pacjentka się, cóż, fajczy?
Cud, że nie włączył się
czujnik dymu ― OH HELL NO. Naprawdę uważasz, że takie tłumaczenie
załatwia tę dziurę logiczną i można iść do domu? Nie jesteśmy przecież dziećmi,
można się trochę wysilić! Kiedy używasz wyrażenia cud, że w tym
kontekście, wygląda to tak samo, jak wyżej poruszone akurat ― obnaża
niedociągnięcia narracji. To nie jest dobra porada, bo powinnaś to wyjaśnić,
ale z dwojga złego już lepiej udawać, że w ogóle nie wiesz, że czujnik powinien
się włączyć, niż pisać, że cud, że się to nie stało ― to drugie brzmi znacznie
gorzej i przedstawia tekst w gorszym świetle niż po prostu pominięcie tematu.
Dlaczego Lena odczuwa
cokolwiek po omdleniu? Jak człowiek omdleje, już nie rejestruje tego, co
się dzieje. Uważaj na to, jak prowadzisz narrację i z czyjego punktu widzenia,
bo potem powstają takie kwiatki.
Wiesz co, recytowanie
jednym tchem podejrzanych historii z przeszłości bohaterów to naprawdę zły
pomysł. Brzmi tak, jakbyś rozpaczliwie chciała zapewnić czytelnika, że sygnały
o posiadaniu mocy były wcześniej ― ale kiedy robisz to teraz, w ogóle nie
jesteś wiarygodna. Dla czytelnika sygnałów praktycznie nie było (chociaż ja
nadal pamiętam oparzenie przy pieczeniu ― ale to za mało). Jeśli twoje postacie
od zawsze nie miały z tym problemów, dlaczego by nie zaznaczyć tego wyraźniej
wcześniej? Jeśli coś człowieka nie oparza, automatycznie przestaje być na to
czuły ― kto wie, może Lena normalnie chwyta gorącą patelnię czy otwiera
piekarnik i nie przejmuje się ogniem tak bardzo? Musisz uczynić to częścią
normalnego życia postaci ― nawet, jeśli Lena przejmuje się, że może się oparzy,
niech nie przejmuje się tak bardzo jak przeciętny człowiek. Bo nie boli prawie
wcale/w ogóle. Generalnie nie ma nic gorszego niż uzasadnianie tez postawionych
w tekście argumentami, które przytacza się dopiero teraz, ale stwierdza się, że
zdarzyły się w przeszłości. Bo to zawsze sprawia wrażenie, jakbyś dopiero teraz
to wymyśliła i nie chciało ci się dopisywać wcześniej. Jakieś incydenty z
Leną/Cyprianem i ogniem powinny mieć miejsce przed ujawnieniem, że w rodzinie
Leny są elementaliści. Inaczej to nie ma sensu i motyw jest spalony.
Przecież ma te bransolety
na rękach ― nie poczuła ich? Zapomniała o nich? Przecież powiedziano jej, że to
one stabilizują magię.
Nie mam problemu z tym,
że ich nie zauważyła, swoją drogą. Mam problem z niekonsekwencją w Lenie. Lena
ciągle się zmienia i nie są to zmiany pod wpływem traum. Po prostu Lena przy
każdej ewentualnej zmianie traumatycznej zmienia również charakter. To tak nie
działa, reakcje na traumy są ściśle powiązane z tym, jaki charakter ma postać czysta.
U ciebie postać skrzywdzona = nowa postać. Charakter postaci po traumie może
pójść w różne strony, ale wszystko to ma uzasadnienie i korzenie w pierwotnej
postaci. Jeśli twoja postać była agresywna, narcystyczna, rzucająca się w wir
niebezpieczeństwa i oschła w stosunku do innych, po traumie nie zrobi się nagle
słodka, kochana i miła dla wszystkich (oczywiście wszędzie są wyjątki, na pewno
da się złamać umysł tej postaci w taki sposób, by się stała, ale wtedy to już
zupełne łamanie osobowości i tworzenie nowej w człowieku ― temat-rzeka generalnie,
ale Lena sprzed wypadku i Lena po wypadku to nie ten sam człowiek, a charakteru
nikt jej nie łamał).
ROZDZIAŁ VI
Sny rozpłynęły się wraz z
poczuciem niepokoju, spowodowanym nowym miejscem ― przecież ona jest w
tym szpitalu już… kolejny dzień na pewno!
Czyli zmieniła salę. Nie
wiem, sale w szpitalach są dość do siebie podobne i nie jestem pewna, czy
zdążyłaby się do poprzedniej przyzwyczaić na tyle, żeby w drugiej czuć się
nieswojo i niepokojąco. Łatwiej byłoby to ocenić, gdyby Lena miała jakiś
wyrazisty charakter, a nie zmieniała się ze sceny na scenę.
Poza tym z pustej sali
dwuosobowej trafia do pustej sali czteroosobowej? To nierealne w polskich
szpitalach, zawsze są zapchane po sufit ― chyba że ma się wtyki i można sobie
załatwić taką jedyneczkę gdzieś na uboczu.
Słońce powoli wzbijało
się na widnokręgu ― wznosiło? Nigdy nie widziałam takiej konstrukcji.
Dlaczego narracja Leny
określa Daniela ognistym? Skąd Lena wie, że tak się nazywa magów władających
ogniem?
Lena zachowuje się coraz
dziwniej i jej kreacja coraz bardziej się sypie. Jest irytująca, irracjonalna,
pyskata i zdecydowanie nieprzyjemna w odbiorze, a jej zachowanie wcale nie
wzbudza zrozumienia oraz empatii ― a u mnie naprawdę łatwo wzbudzić
zrozumienie. Mam ochotę ją palnąć przez łeb i zażądać, żeby zachowywała się
odpowiednio do tego, jaką osobą była wcześniej. Nie przeżyła aż tak
traumatycznych przeżyć, by usprawiedliwiało to wsiadanie na każdą osobę w jej
polu widzenia ― w dodatku bez szczątkowych nawet wyrzutów sumienia. Denerwuje
mnie, jest niespójna, to inna postać niż na początku.
Czemu dokładnie służyła
sceny rozmowy z ojcem? Streściłaś ją w najgorszy możliwy sposób, a jej wynikiem
ma być kolejna niezręczna rozmowa, tak? Wiemy już przecież, że Lena nie chce
magii, podkreśla to na każdym kroku, mniej lub bardziej opryskliwie. Fajnie, że
pokazałaś, jak otwiera się przed Cyprianem… to znaczy fajnie, że miałaś pomysł,
mniej fajnie, że w ogóle go nie wykorzystałaś i niczego nam nie pokazałaś, ale.
Małymi kroczkami do celu, czy coś?
Pan Lwowski czuł się
bardzo zmartwiony ― o rany, im więcej widzę takich zdań w twojej narracji, tym
ciężej wzdycham. Naprawdę, to nie zastąpi dobrego pokazania emocji, chociaż
może tak z daleka wyglądać.
Nie mógł przypuszczać, że magia może wyrządzić krzywdę jego
dziecku ―
że słucham? Naprawdę, naprawdę, naprawdę na to nie wpadł? Co więcej, ani Filip,
ani Daniel mu nie powiedzieli, że, za klasykiem, potęga niesie ze sobą wielką
odpowiedzialność, czy coś? Cyprian jest dorosłym facetem, prawda? Chodzi o to,
że z której strony by na to nie spojrzeć, magia nie kojarzy się jednoznacznie
dobrze, a już szczególnie ludziom otoczonym przez popkulturę i twórczość
fantastyczną, jaką produkujemy. Po prostu nie wiem, jakie rozumowanie musiałby
przyjąć Cyprian, żeby dojść do wniosku, że magia nie jest niebezpieczna.
Zresztą znowu po trochu można winić ten ważny fragment rozmowy, w której
Cyprian dowiaduje się o magii, a ty go pominęłaś; mógłby wyjaśnić czytelnikowi
bardzo wiele zarówno o postaci, jak i jej podejściu do tego tematu.
Cyprian nie był
przekonany, czy Koterski jakoś mu pomoże, ale nie wydawało mu się, żeby miał w
tym momencie inne opcje ― no mógł też poczekać na doktora… albo pójść w ślady córki
i wtargnąć na zamknięte oddziały, żeby demonstrować swoją histerię.
Zaproponował młodszy ― już myślałam, że
padnie coś w stylu młodszy ognisty.
Przepraszam, rozgadałem
się. Nawyk belfra do prowadzenia wykładów ― ...on wypowiedział raptem cztery
zdania, co to za wykład? Poza tym nie były to zupełnie bezsensowne dygresje,
dotyczyły przypadłości Leny mniej lub bardziej, dotyczyły magii, o której
wiedzą coś wszyscy poza czytelnikami! Czy możemy wreszcie się czegoś
dowiedzieć? I to nie z ekspozycji?
— To bardzo interesujące
co pan mówi. Proszę się nie krępować, to chyba jedno z ostatnich moich
doświadczeń z magią ― to takie frustrujące, bo czytelnik ma poczucie, że powinien to
wiedzieć z całej rozmowy z doktorem i tego, co ten mu wówczas wyjaśnił. A ty to
ucięłaś. Naprawdę pozostaje w tekście poczucie tej dziury, tego, że
ekstremalnie ważny i wyjaśniający postaciom od groma moment został ucięty bez
powodu. I ty też tak jakby zapominasz o tym, że kiedykolwiek zaistniał; tak
podstawowych rzeczy jak zasady przebudzania się magii Cyprian powinien się
dowiedzieć właśnie z tej wyciętej rozmowy.
— Już nie jest szkrabem —
zauważył Koterski.
— Dla mnie zawsze będzie ― ja rozumiem,
rodzicielska ckliwość i tak dalej, ale czy to oznacza, że Cyprian zamierza
pozwolić Lenie zachowywać się jak rozwydrzony bachor i stawiać się w
zagrożeniu? Nie wiem, wydaje mi się, że bardziej bezpiecznym dla niej by było,
gdyby nauczyła się nad magią panować ― a nie, żeby spełniła marzenie i
zapomniała o magii, a przy okazji sfajczyła wszystkich i wszystko.
Cyprian dotknął go
przelotnie opuszkami palców ― sięgał mu do klaty przez cały stół? O rany.
W rozmowie zdradziła mi,
że nie chce mieć nic wspólnego z magią ― to ładny eufemizm, skoro Lena biega i
wykrzykuje wszystkim zainteresowanym prosto w twarz, że nie zamierza
zaakceptować magii i już.
Czyli paraliże senne się
zdarzają czy ten u Leny był wyjątkowy? Daniel już chyba sam nie wie, jakie
stanowisko reprezentuje, ze zdania na zdanie mu się zmienia.
Lena się targuje z
lekarzem? Mag czy nie mag, chyba powinna wykazać chociaż trochę rozsądku,
prawda? Przypominam, że niedawno sfajczyła całe łóżko, chyba lepiej, żeby ktoś
ją kontrolował od czasu do czasu. Chyba że Lena wyznaje zasadę, że jak zapomni
się o problemie, problem zapomni o nas.
Obie dziewczyny się
roześmiały, choć nie tak radośnie jak w przeszłości ― o, a tutaj narrator
musi załatwiać niezręczność za postaci. Dziewczyny gadają normalnie oraz dość
radośnie, ale zupełnie bez sensu w perspektywie tekstu, po czym narrator
wyskakuje z czymś takim. Jeśli chcesz ukazać niezręczność tej rozmowy, musisz
pokazać że, cóż, jest niezręczna ― nie klei się, dziewczyny używają
przedłużaczy rozmowy w stylu: no, a co tam u ciebie, tak w ogóle?,
zapada niezręczna cisza, Ula odwraca głowę, Lena ma ochotę już wyjść, ale czuje
obowiązek, żeby posiedzieć dłużej. To, co obrazujesz, to naturalna rozmowa
dziewczyn, które dobrze czują się w swoim towarzystwie.
Rozmawiały jeszcze przez
jakiś czas, a kiedy nadeszła pora obiadu, Lena wróciła na swoją salę ― to ja chcę wiedzieć,
po co był ten fragment, czemu miał służyć i co właściwie budował? Miał
podkreślać to, jak niespójna jest Lena? Miał dać nam ucieszyć się Ulą, która
może zniknie z tekstu, a może nie? Czemu to służyło, przypomnieniu o pasji
pieczenia Leny? Nie wiem, kompletnie nie wiem. Zwłaszcza że zamiast dostać
konkretną rozmowę, narrator raczy nas takim pełnym wystrzałów i pościgów
streszczeniem. Samo zakończenie fragmentu jest już szczególnie niezręczne,
widać, że nie wiedziałaś, jak go zakończyć, więc poszłaś na łatwiznę; musisz
znajdować odpowiednie momenty, żeby zacząć i skończyć scenę, a nie finiszować
wszystko streszczeniem i machać gwiazdki.
— Lena, tak strasznie cię
przepraszam. To wszystko moja wina. — W końcu nie wytrzymała spojrzenia
koleżanki i wtuliła twarz w pościel ― kto czyjego spojrzenia nie wytrzymał i wtulił
twarz w pościel? Czasami ładujesz mnóstwo zbędnych podmiotów, innym razem w
ogóle o nich zapominasz.
Nie mam pojęcia, po co
była scena z Sandrą. Widzę coraz więcej niekonsekwencji w Lenie, a wyrzuty
sumienia Sandry brzmią na trochę wyolbrzymione. Mogła w ten sposób myśleć, ale
żeby aż się zadręczać? Dziewczyna chyba skończyła osiemnaście lat, prawda? Logiki
trochę w życiu zaznała. No, chyba że ma ciężko patologiczną rodzinę i same
toksyczne relacje, krytycznie niską samoocenę oraz myśli samobójcze, ale coś
nie wygląda mi na to, na urodzinach była w otoczeniu sympatycznych koleżanek i
była szczęśliwa.
Przez jakiś czas się
raczej nie zobaczycie ― dlaczego? Przygotowali dla niej areszt domowy? Scenę temu Lena
obiecała, że będzie ją odwiedzać.
Stając przed szpitalem,
Lena odetchnęła. Pierwszy raz od tygodnia wyszła na zewnątrz ― pacjenci mogą udawać
się na tarasy albo spacery po jakiejś szpitalnej okolicy, to nie jest zakład
zamknięty mimo wszystko. A Lena wielokrotnie udowodniła, że jest sprawna niczym
młoda łania pomimo złamań.
Nastolatce zaczęło robić
się gorąco, miotała się na wszystkie strony ― to zdanie wydaje się tak… abstrakcyjne,
że aż się zawiesiłam na nim. To stoickie stwierdzenie miotała się na
wszystkie strony wygląda jak parodia. Zwłaszcza w zestawieniu z opisem
wcześniej oraz później. Takie randomowe miotała się, a potem skupienie
na tym, że serce szybciej jej biło. Perspektywa opisu, a zwłaszcza dynamika,
zostały mocno skopane. Spójrz zresztą na cały ten akapit:
Kiedy tylko Lena
usłyszała silnik samochodu, poczuła niepokój. Z każdym pokonanym przez auto
metrem było gorzej. Nastolatce zaczęło robić się gorąco, miotała się na
wszystkie strony. Serce waliło jej jak młotem. Oddech Leny przyspieszył i stał
się nieregularny.
Panuje w nim totalny
chaos, każde zdanie jest jakby z innej parady, nie ma między nimi płynności,
która tworzy wciągający tekst. Wygląda całkiem tak, jakbyś przeczytała opis
ataku paniki i próbowała go opisać, ale zapomniała, że nie przekładasz go tylko
na suchy opis, przekładasz go też na konkretną postać, która czuje, myśli i,
generalnie rzecz biorąc, jest człowiekiem. Ten akapit to jak słowna jazda po
wybojach.
Opis pocieszania Leny
brzmi trochę jak fragment opisu ćwiczeń gimnastycznych, jeśli mam być szczera.
Wszystkie emocje w tym tekście trochę tak brzmią ― jakbyś wiedziała, że powinny
jakieś być, ale nie umiała przylepić ich do postaci, w efekcie pisząc
oddzielnie postać, a oddzielnie jej uczucia. Spróbuję szerzej skupić się na tym
w podsumowaniu.
Szli do domu w milczeniu,
bo z każdym wypowiedzianym przez nich słowem z ust buchała para ― a w czym to
przeszkadzało? Nie wiem, jak oni się komunikowali zimą, bez kitu, skoro para z
ust aż tak ich zawstydzała.
Matka uznała, że po tak
traumatycznym przeżyciu Lena powinna porozmawiać z kimś, kto pomoże się jej z
tym uporać. Wyszło z tego tyle, że osiemnastolatka obiecała sobie już nigdy nie
iść do żadnego specjalisty, bo ten, z którym miała sesję, okazał się
całkowitą porażką ― rozumiem, że Lena może tak myśleć, ale zaczynam zastanawiać
się, jak mocno naprawdę troszczą się o nią rodzice. Bo niby zachowują się okej,
ale wydają się kompletnie nie kontrolować wielu spraw; traktują dość luźno jej
ataki, a teraz jeszcze wyraźnie sugerujesz, że nie chcą spotkać jej z innym
specjalistą. Wiele razy zdarza się, że terapeuta i pacjent nie podpasują sobie
― charakterem, sposobem prowadzenia sesji, czymkolwiek. Wtedy zwykle pacjent
próbuje znaleźć innego terapeutę. Tutaj sugerujesz, że Lena spotkała się z
jednym, stanowczo stwierdziła, że wszyscy są okropni (a może ten terapeuta
byłby świetny dla kogoś o zupełnie innym podejściu czy charakterze?), a rodzice
to olali.
Całe to streszczenie jest
na pewnym poziomie złe. Czasami potrzebujemy skrócić stateczną akcję, by
przejść do ważnych rzeczy, ale należy pamiętać o tym, by dało się w tym czuć… coś.
Ducha, iskrę, coś charakterystycznego dla postaci, która to streszczała. Może
to kwestia tego, że Lena jest nijaka oraz chwiejna, dlatego nie mogła tchnąć
życia w to streszczenie. Ale generalnie zdecydowanie lepiej po prostu to wyciąć
i przejść do akcji, która cię interesuje, zaznaczając przy tym, ile czasu
upłynęło. Jak nie stało się nic ważnego, czytelnik sam umie nadgonić umysłem,
nie trzeba mu wszystkiego opisywać wydarzenie po wydarzeniu. Takie streszczenia
są nużące i męczące. (Chociaż tutaj dosłownie przewijasz nam traumatyczne
przeżycia i dostosowywanie się do codziennego życia postaci na nowo, a to nie
jest zbyt dobre, bo znowu – moglibyśmy się dowiedzieć czegoś nowego. A tak
czytelnik nadal o Lenie nie wie nic).
A’propos, zastanawiam
się, czy ogrom opisywanej teraz traumy jest adekwatny. Sama też przeżyłam
wypadek samochodowy, ale nie wpadam w aż taką panikę, gdy siedzę w aucie.
Właściwie wcale nie panikuję ― a przez całe zdarzenie byłam przytomna. Lena
straciła przytomność, więc nawet nie może pamiętać momentów z zakleszczenia w
pojeździe. Nie rozumiem więc aż tak dramatycznych reakcji na istnienie
samochodów. Wyobrażasz sobie, co by się działo, gdyby każdy po wypadku tak
reagował?
Generalnie, pomijając już
to ― rozumiem, ludzie mają różną wrażliwość. Rozumiem, Lena najwyraźniej ma
bardzo dużą, nawet jeśli w tekście tego nie zasugerowałaś. Rozumiem, że
ewentualnie ktoś mógłby mieć zespół stresu pourazowego po tym wydarzeniu. Ale
musisz być świadoma tego, że piszesz tekst. Nie możesz po prostu rzucić
wydarzenia i podkreślać jego wagi jedynie przez reakcję postaci ― czytelnik
musi czuć, że to i to jest mocne i mocno wpłynie na postać. Dotąd w
żaden sposób nie podkreślałaś wagi wypadku w życiu Leny ― wagę magii być może,
ale na pewno nie wagę wypadku. Dlatego teraz, gdy piszesz o jej wielkiej
traumie, brakuje również ciągłości; mam wrażenie, że postać reaguje na to, co
przeżyła, z przesadą, bo nigdy wcześniej nie zasugerowałaś nam, jak przełomowe
to dla niej było. I nigdy wcześniej nie wspominałaś nic o koszmarach ani niczym
podobnym, wydawała się być w stabilnym stanie i zdrowieć szybko.
(Oddzielnym problemem
jest, oczywiście, brak charakteru Leny, który jeszcze odejmuje realizmu całemu
tekstowi, bo skąd mamy chociażby zgadywać, jak powinna się zachować i czuć
postać, jeśli nie ma żadnych stałych cech charakteru?).
ROZDZIAŁ VII
Nie do końca rozumiem to
przybywanie braci do zakonu. Oni po prostu się pojawiali ni z tego, ni z owego,
sami o tym nie wiedząc? I potem tamci ich szukali, a potem następowała
standardowa próba przekonania delikwentów, że są wybrani? To tacy zupełnie
przypadkowi ludzie, z żadnych konkretnych rodzin?
Pierwszy raz doznał
zaszczytu, jakim okazało się odszukanie i sprowadzenie wybawiciela ― czyli najpierw doznał
zaszczytu, a potem, po jakimś czasie, nagle się objawiło przed nim, że chodziło
o tego wybawiciela? Wcześniej siedział i pławił się w zaszczycie? (Niezręczne
użycie okazało się).
Czyli z zakonu można
odejść? Wtedy bracia awansują sobie o oczko w górę? Zostają dziury? Zważ, że
nie piszę tego, bo chcę się teraz doczepić (tak jak w pierwszej uwadze nie
chciałam), tylko zadaję pytania, które mogą ci się przydać, jeśli nie
pomyślałaś, żeby to wyjaśnić w przyszłych rozdziałach.
Dobra, akapitów o
powrocie do domu nie rozumiem. Wydaje mi się, że przesadziłaś z tajemnicą,
zaplątałaś się w słowach i teraz wyszedł taki krzywy zlepek. Czy mówi o chacie
w polu? Czy o kraju? Wojnach? A może o przejściu do innego świata? Nie wiadomo,
ale to nie jest nie wiadomo, które ciągnie za sobą domysły. To nie
wiadomo z rozłożeniem rąk, bo nie bardzo jest z czego się domyślać,
narracja jest mętna.
Po co następne akapity
oddzieliłaś od pozostałych? Czym się różnią? To nadal dość suche, mało
interesujące streszczenie.
O, i proszę, moment dla
ekspozycji o Pierwszym. Prawdę mówiąc, cały ten rozdział na razie jest suchy,
zły i męczący. Gdybym była zainteresowana reportażami, kupiłabym sobie książkę
w odpowiedniej tematyce. A tutaj brakuje nawet przemyśleń czy odczuć postaci,
wszystko jest takie… wymuszone. Bo narracja kazała.
Świetnie, że dowiadujemy
się o tej nierozerwalnej przyjaźni Jedenastego i Dwunastego dokładnie wtedy,
kiedy była potrzebna narracji, ani chwilę wcześniej. Dwunasty ani nie wyczekuje
spotkania z przyjacielem, ani nie wspomina o kontaktowaniu się z nim, nic.
Kiedy narracja wymaga, narracja dostaje. Ech.
To, że Dwunasty ma aż
takie chody u Rosjan, jest naprawdę ciekawe ― zważywszy na tamtejszą politykę,
charakter narodu, wszystko. Ale temat nie zostaje rozwinięty, udowodniony, nic.
Narracja informuje, czytelniku, zaakceptuj to. A szkoda, bo to według mnie
interesujące ― dobrze by się czytało o scenie, w której Dwunasty zdobywa
pozwolenia na wstęp do tak ważnych dla Rosjan miejsc. Dużo mogłoby powiedzieć o
postaci… but welp. Przecież nie to jest ważne w pisaniu!
Poszukiwania wskazówek w
bibliotece byłyby równie fascynujące i klimatyczne, ale dostaliśmy jeden
akapit. Z jednej strony dobra, może Dwunasty jest postacią poboczną. Z drugiej
jednak skoro wprowadzasz jego wątek i dajesz mu osobne rozdziały, może jednak
nie traktuj tego tak po macoszemu? Wszystko, co ma potencjał, wdeptujesz w
glebę prawie natychmiast.
Scena ze staruszką oraz
wizją jest chyba najważniejszą, jaką do tej pory wprowadziłaś, a dostała… trzy
akapity? Może trzy i pół. Jedyne, co określa emocje postaci, to jedno zdanie w
stylu Dwunasty był przerażony. Totalnie czuję klimat tej sytuacji, ten
strach, niepewność, o rany, chyba się nie pozbieram… Dlaczego to robisz swojemu
tekstowi? Nie zabijaj go.
Ósmy znajdował się na
najniższym z nich, praktycznie niedotkniętym kataklizmem grobowcu ― ale jakim kataklizmem
zaś? W ogóle, co to za grobowiec, jakiej kultury? Tyle pytań, wzbudzona taka
ciekawość, jednak nie, nie dowiemy się.
Po sklepieniu rozszedł
się odgłos zadowolenia, a starszy brat wyciągnął się jak kot ― nie wiem, co się
dokładnie stało, co Dwunasty zrobił Ósmemu, że uzyskał taki efekt, i nawet nie
będę pytać, bo przecież się nie dowiem.
Nie rozumiem, dlaczego
pozostałych braci odnajdywał w pojedynczych akapitach, a Ósmy otrzymał całą
krótką scenkę, suchą jak wiór, ale scenkę ― i nawet dialog! Przynajmniej jedną
wypowiedź, no. W czym jest ważniejszy akurat Ósmy i jego poszukiwania? Nie
wiadomo. Tak samo jak nie wiadomo, gdzie był, co to za grobowiec, kto
towarzyszył Dwunastemu, co Dwunasty zrobił, milion innych rzeczy…
Dwunasty minął ochronę i
wszedł prosto do gabinetu szefa ― o, a to wygląda, jakby ci się przez przypadek
skasował spory fragment rozdziału. Wrzucasz czytelnika w sam środek akcji bez
słowa, bo akurat miałaś kaprys? Chociaż przez cały rozdział ciągnęłaś go za
uszy przez tonę streszczeń?
Dobra, jeśli pozostałe
rozmowy braci miałyby wyglądać jak ta Dwunastego z Siódmym, to może lepiej, że
w ogóle nie prowadzisz dialogów… Obaj brzmią jak rozkapryszone dzieci bawiące
się w bandytów i złodziei, jeśli mam być szczera. Dialog jest nieprawdopodobny,
niedojrzały, sztywny, w dodatku rażący własnym istnieniem na tle reszty
rozdziału.
O rany, końcówka taka…
mało dynamiczna, skrótowa znowu, chociaż wciepnęłaś dialog… Równie dobrze
mogłaś była to załatwić kolejnym streszczeniem. Nie wiem, wątek tego bractwa
zdaje się ciekawy, z potencjałem, ale bardzo się starasz, żeby nikt przypadkiem
nie zapałał do niego sympatią.
Poza tym rozdział
najeżony jest najróżniejszymi błędami, zupełnie jakbyś go nie czytała przed
publikacją. Można się wywrócić o porzucone, niepotrzebne słowa w zdaniach.
ROZDZIAŁ VIII
Nie wychodziła na świeże
powietrze od przyjazdu ze szpitala ― nie rozumiem, skąd u niej tak wielka,
dramatyczna trauma. Poza tym, nie wiem, rodzice by jej nie zachęcali na spacery
w parku? Nie wiem, czy mają ogródek, ale ciągłe siedzenie w domu jest niezdrowe
i rodzina powinna się zainteresować stanem córki jak na mój gust. A doktor
przychodził do niej tylko tak towarzysko? Nie mówili mu o jej stanie, nie
zalecał niczego?
Aha, czyli udawała, że
jest w porządku. Nie wiem, mojej mamy nie da się tak łatwo oszukać, jak coś mi
jest, widzi natychmiast. Może to jednak nie jest kwestia instynktu
macierzyńskiego, tylko charakteru, nie wiem. Za to irytujący jest ten fragment:
starała się w ich obecności zachowywać normalnie, często uśmiechać i śmiać
się z marnych dowcipów, jak to zawsze miała w zwyczaju robić. Dobrze
wiedzieć, że żarty ludzi wokół niej są dla Leny marne i niegodne uśmiechu.
Doktor razem z Cyprianem
cały czas namawiali ją na przejście rytuału. Z początku się opierała, ale gdy
symptomy coraz bardziej się nasilały i stały się nie do zniesienia,
stwierdziła, że najzwyczajniej w świecie nie ma innego wyjścia ― nie, naprawdę? Naprawdę?
Tyle dramy, tyle wylanych słów, tyle bucery i oburzenia, a teraz Lena wyraża
zgodę w ciągu dwóch zdań? Za pomocą streszczenia? Tak po prostu? Przecież na
tym opierał się cały dotychczasowy wątek Leny, a narrator to kwituje w tak
niedbały sposób? No nie wierzę.
Umówili się na rytuał
Leny całą rodziną ― kiedy pozostali domownicy dowiedzieli się o magii? Dlaczego
narracja znowu nas pozbawiła tego wątku, po prostu to ucinając? Jestem
oburzona, przyszłam czytać tekst, ale dostaję jakąś marną namiastkę.
Ojciec wziął specjalnie z
tej okazji pięć dni wolnego. Cyprian kategorycznie zabronił Lenie zostać samej
w domu ―
wychodzi na to, że Cyprian i ojciec Leny to zupełnie dwie różne osoby.
Narratorze, nie umiesz w podmioty na tylu płaszczyznach.
Miała pretensje do
męskiego grona jej familii o bezczelne nieszanowanie jej zdania ― ale którego?! Tego
dziecinnego nienawidzę magii i nie chcę o niej słyszeć czy niech wam
będzie, robimy rytuał? W sumie żadna opcja nie pasuje. Dlaczego ma do
kogokolwiek pretensje, że się o nią troszczą, cholera, że wszystko za nią
załatwiają i prowadzą ją za rączkę, chociaż sami mogą być podobnie zagubieni?
Nastolatka miała tego
wszystkiego serdecznie dość ― o rany, jaka urocza istota, miała dość szczęścia swojego
dziadka, który odnalazł zaginioną siostrę. Jak mógł jej to zrobić? On się
cieszy, a ona ma weltschmerz. I w ogóle, dlaczego jej rodzina nie rozpacza
razem z nią?
Z całkowitej obojętności
wobec Leny od chwili, w której wtargnęła bezczelnie do gabinetu lekarskiego,
zaczynam pałać do niej szczerą, niezmąconą niczym niechęcią.
Tak bardzo nie rozumiem.
Przecież zgodziła się na rytuał. I teraz co? Za przeproszeniem i z całym
szacunkiem, rżnie głupa? Wie, że rytuał ma się odbyć u ciotki, dlaczego robi
teraz takie sceny? A jeśli to nie są jej fochy, tylko objawy magiczne jej
uporu, a ona zachowywała się tak przez cały ten czas… jej rodzice naprawdę się
nie zmartwili? W tej scenie Cyprian jest Leną sfrustrowany, nie zaniepokojony,
co każe przypuszczać, że Lena takie foszki strzelała też przed uwolnieniem
magii.
Dobra, Lena w tej scenie
zachowuje się nie jak osiemnastolatka, tylko jak dwunastolatka. Ani trauma, ani
wypadek samochodowy, ani magia jej nie usprawiedliwiają. Do tej pory nie była
kreowana na niedojrzałą czy niepoważną, więc tym bardziej tego nie kupuję.
Obudziła się w całkowicie
obcym miejscu. Lena zaśmiała się smutno na samą myśl, jak ostatnio często jej
się to zdarzało ― to brzmi tak, jakby Lena od lat nie zagrzała nigdzie miejsca i
czuła się co najmniej bezdomna, a ona po prostu spędziła kilka tygodni w
szpitalu. Teraz wszystko jest dla naszej Heroiny traumą?
Ludzie za często ostatnio
przebierali ją, gdy była nieprzytomna. Zdawało jej się to niepokojące i zarazem
krępujące
― tak, na pewno to nie jej mama ani tata się nią zaopiekowali, tylko obcy ludzie
o zimnych, śliskich łapach, po których teraz Lena będzie się wzdrygać na każdy
dotyk, co? Ech, w ciągu jakichś pięciu rozdziałów zrobiła się tak dramatycznie
męcząca, że nie wiem, jak ze sobą wytrzymamy.
Dostajemy dwie ściany
tekstu wraz z przebudzeniem Leny. Pierwsza to koślawy opis pokoju ― pokusiłaś
się o szczegółowość, a i tak pomieszczenie nie zapadło w pamięć niczym
niezwykłym. Opis jest suchy, bo nie czuć w nim Leny. Lena opisuje to samo, co
bezosobowy narrator, więc nijak się nie da z tym utożsamić.
Druga ściana tekstu to
opis okolic posiadłości, w dodatku zbudowany na stercie czasownika widzieć.
Każde zdanie zawiera formę widzenia przez Lenę, co chyba miało
zindywidualizować opis? No, nie wiem, jaka ma być tego funkcja, ale wyszło
sucho i z mnóstwem powtórzeń. Architektura oraz wystrój ruchomy wnętrz mnie
interesują, a i tak przysypiałam, widząc te opisy.
Pojawia się siostra
Franciszka, pojawia się gigantyczny akapit opisu. Myślałam, że do tego czasu
zapomnisz o tym schemacie, ale niestety.
Uwagę Leny przykuwa
wisior na szyi pani starszej, więc… opisuje wszystko, tylko nie ten wisior.
Tak, narratorze, to brzmi bardzo logicznie.
O proszę, wraca nieco
ogłady do Leny. Potrzeba było starej wiedźmy, żeby odezwało się echo dawnej
postaci, jaką była Lena? Trochę za późno, już się nie lubimy.
Gips wciąż jej
przeszkadzał w noszeniu niektórych ciuchów i mogła tylko pomarzyć o noszeniu
bluzek z długimi rękawami ― o rany, bez przesady, są też rozciągliwe materiały.
Przecież w innym wypadku wszyscy ludzie łamiący sobie kości zimą, chodziliby
półnadzy, bo nie byłoby szansy, żeby się ubrali.
Nerwowa reakcja na rażące
światło jest o wiele bardziej do przyjęcia, choć nadal wyolbrzymiona, niż
wszystkie pozostałe traumy Leny razem wzięte. Światło bijące w oczy jeszcze
widziała, potem straciła przytomność, więc cała reszta argumentów jest
inwalidami.
Musisz wyglądać
perfekcyjnie na kolacji ― dlaczego? Nie rozumiem, robiła wszystko, żeby nie
pojechać, nie chciała tu być, a teraz chce sobą zachwycić domowników? Skąd ta
nagła zmiana, jakie są jej motywy, dlaczego Lena w ogóle nie ma przemyśleń?
Szklane posągi?! Co to za
sztuka współczesna? I co robi w ― jak wnioskuję po opisach ― stylizowanej na
dawniejszą sztukę posiadłości?
posąg ryczącego i
stojącego na dwóch łapach lwa, zrobionego z barwionego na złoto kryształu ― że proszę? Nigdy w
życiu nie słyszałam o krysztale barwionym na złoto… nie wspominając o tym, że
nie słyszałam o dużych rzeźbach z kryształu. Przede wszystkim szczerze wątpię,
by budowa kryształu pozwalała na tworzenie spójnych posągów. Jeśli to sprawka
magii ― bo nie widzę innej opcji ― Lena by się mogła zdziwić, nie wiem, no
przecież nigdy nie mówi się o kryształowych pomnikach czy posągach!
Zamiast oczu miał rubiny
i w kilku miejscach był pozłacany ― czyli… zabarwili go na złoto, ten kryształ
(umrę), a potem go pozłocili? Idę się pociąć kartkami z książki M. Rzepińskiej
chyba.
Chwila, moment, skąd ona
wiedziała, że posąg był z kryształu (umieram)? Przecież on ma dwie warstwy
złoceń na sobie, gołym okiem nie da się określić materiału, musiałaby go
chociaż zmacać! I mieć odrobinę doświadczenia w macaniu, żeby określić materiał
bezbłędnie.
Kolejny suchy opis
wnętrza. Wszystko jest ważne, czyli nic. Nic nie zapadnie w pamięć po tym
opisie, bo nie jest w żaden sposób charakterystyczny ― gdyby Lena zwróciła na
coś szczególnego uwagę, to już bardziej.
Nowy bohater, akapit
opisu! Zastanawiam się, jak Lena zauważyła te wszystkie szczegóły jego twarzy,
kiedy szedł, skoro był wtedy jeszcze dość daleko. Ołówek daje radę, bo go wyjął
― zauważyła ruch. Ale piegi, kolor oczu? Nie ma mowy.
Ech, kogo ja wychowałam ― nie sądzę, by dama
powiedziała coś takiego przy gościach, nawet jeśli to jej rodzina. Chyba
wolałaby robić dobrą minę do złej gry i nie podkreślać negatywnych stron swoich
bliskich.
Syn poszedł w jej ślady i
również nałożył sobie trochę ciemnego pieczywa ― ale… Antonina nabrała sobie
sałatki, nie pieczywa. Ależ ten narrator kłamie!
a mimo wszystko chciała
zrobić dobre wrażenie na nowej ciotce ― co jest dla mnie naprawdę ogromną tajemnicą.
Dlaczego?
Szkoda, że narrator nie
uprzedził o zagubieniu Leny ― która wydawała się doskonale nadążać za rozmową,
orientowała się i wyciągała wnioski ― bo przygotowałby nas na ten randomowy
wtręt o szklanych ozdobach. Wszystko by się zgadzało, gdyby takie pytania od
czapy były dla Leny normalne, a nie sądzę. Znaczy, ja niczego nie wiem o Lenie,
więc. Pewnie jeszcze tylko parę razy zostanie przypomniane, że lubi piec. Przez
to wszystko odnoszę wrażenie, że zaczęłaś temat tak losowo tylko po to, żeby
wspomnieć o hutnictwie, zwłaszcza że pod rozdziałem zaznaczyłaś, że dodałaś
fragment o tym, czym zajmuje się rodzina Lwowskich. Dialog musi mieć ciągłość.
Ale huty nie robią rzeźb.
Figurki, lampy, żyrandole, drobne rzeczy ze szkła, owszem, ale posągi, rzeźby?
Nie w masowej produkcji raczej, to domena sztuki współczesnej, czy coś, ale
artyści nie tworzą w hutach swoich dzieł. Nie wiem, tak mi to nie pasuje… z
drugiej strony jestem oddana sztuce dawnej, może to po prostu moje umysłowe
ograniczenie.
Wnuczka widziała teraz
przebłyski dawnego Franciszka i nie mogła nie cieszyć się jego szczęściem ― na początku rozdziału
była obrażona, że dziadek się cieszy, podczas gdy ona cierpi. Niebywałe, chce
się podlizać kasiastej rodzinie i od razu się zmienia…
A tak poza tym, dlaczego
po rozmowie o szkle nagle ekspozycja o radości Franciszka? Kompletnie tu nie
pasuje. Już nie wspominając o tym, że cały akapit nie ma sensu, bo jest
kolejnym z tych nigdy nie byłeś informowany o tym, że z dziadkiem coś było
nie tak – do czasu, kiedy autor chce podkreślić, że teraz już wszystko jest
okej. To nie ma sensu, jeśli już zwracasz naszą uwagę na rozwój postaci, to
a) musisz zrobić to poprzez dialog i większe skupienie na danym bohaterze i b)
musimy wiedzieć, jaka postać była wcześniej.
za bardzo barokowy dom ― no jak bora zielonego
kocham, nie wiem, co tu niby takiego barokowego w tej rezydencji. Musisz się
liczyć z konsekwencjami rzucania takich haseł, bo barok, wbrew pozorom, to
wcale nie kicz i przepych, wiesz?
Z dziwną ekscytacją
podchodziła do jutrzejszego dnia, który miał obfitować w jeszcze większą liczbę
nowych członków rodziny ― to zdanie jest tak uciesznie złe! Dzień obfitujący w
większą liczbę członków rodziny. Myślałam, że dzień może obfitować w
wydarzenia, nie w członków, no popatrz…
ROZDZIAŁ IX
Nie rozumiem, dlaczego
zaczynamy narrację z perspektywy Leny, by nagle znienacka przejść do wrażeń
Cypriana. Inna sprawa, że to Cyprian jest chyba najlepiej zbudowaną postacią w
całym tekście ― bo jako jedyny odczuwa emocje, które nie bywają wyłącznie suchymi
ekspozycjami.
— Twoja matka chyba za
tobą nie przepada — stwierdził ojciec Leny w drodze na parter ― ...o rany to jedno z
najbardziej nieodpowiednich rzeczy, jakie mógłby powiedzieć gość gospodarzowi,
bez kitu. Nie wiem, nie do końca mi to do Cypriana pasuje ― chociaż może i jest
roztrzepany, jest też dorosłym, dojrzałym facetem, który chyba by wiedział, co
wypada, a czego nie, prawda? Od razu widać, że po prostu chcesz wprowadzić
jakąś ekspozycję na temat Gerarda. Jeśli wprowadzasz ekspozycję w taki sposób,
że czytelnik ją wyczuwa, nie jest wprowadzona dobrze; a tu bardziej niezręcznie
niż zazwyczaj.
A potem Gerard w taki
spokojny sposób opowiada im to wszystko. No nie wiem, nie pasuje mi to
kompletnie, dziwnie brzmi, bardzo niezręczne.
Gerard pokręcił
energicznie kasztanową czupryną ― głową nie ruszył ani o centymetr, przez co
wyszło to trochę dziwnie.
Został ojcem w wieku
dwudziestu pięciu lat i od tamtej pory pewna piegowata dziewczynka zupełnie
zawładnęła jego światem ― to w pewien sposób urocze, jak narrator od czasu do czasu
w taki bezczelny sposób nobilituje Lenę, po czym sobie przypomina, że mu nie
wypada, więc wrzuca zaraz po tym takie zdania: Dokładnie to samo stało się,
kiedy na świat przyszły bliźniaki.
Pierwsze całkowicie
zalano wodą, inne ziemią ― jak się zalewa ziemią?
Opis tego pomieszczenia
znów suchy oraz pozbawiony refleksji, przez co informacje wpadają jednym uchem,
wypadają drugim. I nadal fascynuje mnie, kiedy w całym tym zamieszaniu
załatwiono wtajemniczenie reszty rodziny Leny. Bliźniaki jakby nigdy nic
zwiedzają z Gerardem i resztą rezydencję i wcale nie dziwią się rozmowom o
magii, więc to musiało się gdzieś stać w międzyczasie. Pewnie pomiędzy
rozdziałami.
Nie wiem, te bliźniaki są
traktowane tak po macoszemu, że narrator nawet nie kryje się z tym, że niewiele
go obchodzą. Odzywają się znienacka, a narrator o nich wspomina, jak mu się
przypadkiem przypomni. Nie można było po prostu zrobić Leny jedynaczką? Na co
konkretnie ci się przydadzą te dzieci?
Generalnie to jest też
szerszy problem, który masz na całej przestrzeni ostatnich rozdziałów ―
wprowadzasz masę postaci, które są po prostu zbędne. Rozumiem, że chcesz
pokazać wielkość rodziny, ale każdemu z nich poświęcasz trochę czasu (mimo że
sama zapowiadasz, że większość już nigdy się nie pojawi), więc ci ważniejsi
bohaterowie są traktowani po macoszemu, ale tamci też, bo nikt nie dostaje dość
czasu na rozwój i zaraz i tak wszyscy znikną. Wiem, że to ważne, pamiętać w
tekście, że każdy człowiek jest indywidualną istotą, ale trzeba też pamiętać,
że prowadzisz tekst i w tym tekście są postacie, które powinny dostać więcej czasu
antenowego i te, które powinny dostać go mniej.
Przy okazji kolejnego
bardzo podręcznikowego, a bardzo mało literackiego opisu rezydencji, informuję,
że nie mam bladego pojęcia, co barokowego ma być w architekturze tego domu. Ja
tam żadnego konkretnego elementu barokowego nie widzę, więc pozostaje mi unieść
w uprzejmym zdumieniu brwi. Nawet chędożonych wolut brak! Ech. I nawet jeśli to
tylko subiektywne odczucia Leny, to tego w narracji w ogóle nie czuć. Ja bym
się skłaniała ku stwierdzeniu, że to subiektywne odczucia Narratora, który
chciałby zostać postacią w tym tekście. Bardzo.
W składziku miał ich
ponad dwieście sztuk i wciąż dopracowywał kształty ― z tego, co się
orientuję, szkło można formować tylko, kiedy jest gorące, czyli płynne. Jakim
cudem Gerard dopracowywał kształty już stojących w składziku figurek? Dobrze
byłoby pozwolić postaciom się zdziwić ― ja ze szkłem nie pracuję, a wiem, więc
to chyba nie jest zakazana dla przeciętnego śmiertelnika wiedza? ― a innej
postaci wytłumaczyć, może używa do tego magii. Nie wiem. Nie dowiem się. Bo po
co!
W ogóle mam dziwne
wrażenie, że dla ciebie figurka = rzeźba/posąg. Zdecydowanie tak nie jest i
warto byłoby nie używać tego jako synonimów, bo potem dostaję zawału.
Okazało się, że w
rezydencji pojawili się pierwsi goście. Wszyscy Lwowscy oprócz Antoniny,
Franciszka i ich dzieci pochodzili z linii młodszego brata ich ojca. Ten zaś
miał dwoje dzieci, które miały swoje i tak dalej ― nie wiem, co zdania w
tym akapicie mają ze sobą wspólnego i nie wiem, po co nam ta informacja zaraz
po opisach szklanych wyrobów Gerarda. A co więcej, nie mam pojęcia, co się
właśnie stało w tych zawiłych tłumaczeniach rodzinnych zażyłości.
Czyja to narracja? Ciągle
wydaje mi się, że Leny, ale narrator przedstawia zupełnie obce nam postaci bez
zająknięcia, a Lena widzi je pierwszy raz na oczy.
Inna sprawa, że chyba po
raz pierwszy nie ma schematu postać-opis. Albo pojawi się za chwilę, albo mamy
piękny wyjątek!
Kiedy Emil zerwał się z
miejsca i poleciał witać się z Gerardem, byłam pewna, że ma góra piętnaście
lat. Może siedemnaście, jeśli to uroczy, emocjonalny chłopiec, który nie
wstydzi się takich czułości. Ale nie, dwadzieścia sześć. Popadłam w lekki
stupor. I nie chodzi o to, że mu nie wolno. Chodzi o to, że narrator źle go
przedstawił, zostawiając mylne wrażenia.
— Masz całkowitą rację. —
Gerard zaśmiał się i zaraz usunął w cień ― cóż za narratorska finezja pozbywania się
zbędnej postaci z planu…
Kolejny fragment rodziny,
kolejne opisy. Po co mi to wiedzieć, nie mam pojęcia, ale narrator tak kocha
swoje wyliczanki, że niech mu już będzie. W końcu to, czy ktoś jest po
trzydziestce, czy ma dokładnie trzydzieści trzy lata, jest fundamentalne dla
fabuły, drogi Watsonie, czyż nie?
Bardziej zaabsorbowała ją
[Klementynę] rozmową z Antoniną, która najwidoczniej była dla niej wzorem.
Dziewczyna [Teodora? Chyba] wyglądała jak mieszanka rodziców — ładna, piegowata
blondynka o niebieskich oczach po matce ― oto typowy przykład chaosu narracyjnego w tym
tekście. Narrator miota się, nie wiedząc, co opisywać najpierw, skoro musi
opisać wszystko. Nie no, spoko, a że potem akapity wyją potępieńczo z rozpaczy,
to już nieważne.
Ifryt rzeczywiście mógłby
wyglądać jak demon ognia. Całą twarz i szyję miał pokrytą piegami, a było ich o
wiele więcej niż u Leny ― się byłam poplułam, jak narrator wyjechał z tym
stwierdzeniem, że piegowaci ludzie mogą uchodzić za demony.
Narrator kontynuuje
niezręczność, po opisie bródki stwierdzając, że Lena była tak do Ifryta
podobna, że mogliby uchodzić za rodzeństwo. Dlaczego nikt wcześniej nam nie
powiedział, że Lena jest brodata?
W zaczerwienionych uszach
nosił drewniane tunele i choć nie zmarzł aż tak bardzo, wiedział, że Lenie na pewno
jest zimno
― kolejne sekundy spędziłam na zastanawianiu się, co mają drewniane tunele w
jego uszach do tego, że Lenie było zimno. Potem się zorientowałam, że to po
prostu narrator uznał to miejsce za idealne, by dodać ten element opisu
postaci.
Ogółem opis tej sceny
jest niezręczny zwłaszcza w rozłożeniu czasowym. Wyszło na to, że kiedy rzucało
się zaklęcie, a Lena sztywniała, Ifryt zdążył obrócić w tę i nazad.
Ifryt nie mógł uwierzyć w
jej słowa. Podobna sytuacja wydawała mu się po prostu niemożliwa ― dzięki, narratorze,
podkreśl to jeszcze kilka razy. Już nawet pominęłam wypowiedź Ifryta, w której
wyraża swoje zdumienie.
Wiesz co, musisz mi
wszystko opowiedzieć, jeśli chcesz liczyć na moje wybaczenie — stwierdził
poważnie, ale dało się wyczuć w jego słowach ironię ― ironia zupełnie tu
nie pasuje moim zdaniem. Raczej mówił to żartobliwie, nie prześmiewczo, tak?
Ironia w tym kontekście prędzej by oznaczała, że Lena i tak nie dostanie
przebaczenia.
Narrator pięknie
streszcza nam kolejną emocjonalną relację z traumatycznych przeżyć,
ograniczając się do Lena opowiedziała. Aż czuję dreszcze na plecach przy
powrocie do tych potwornych wydarzeń…
Najgorsze, co mi się do tej pory
przytrafiło ― widzę, że bohaterka sama nie umie się zdecydować na to, co było
Traumą Tego, Poprzedniego Oraz Następnego Życia. Wypadek samochodowy chwilowo
został zdegradowany przez samozapłon ― co w sumie już jest bardziej logiczne od
wypadku samego w sobie.
Nawet na dłoniach miał
piegi ―
tak, to jest najważniejsze w chwili, w której postaci się kłócą. Gdyby to
jeszcze potem podsumowywała uszczypliwa narratorska uwaga na temat tego, że
przypominał, nie wiem, kozła czy coś (skoro piegowaci ludzie to demony…).
Lena upiła łyk herbaty. Mmm… pyszna ― o
rany, ta dziewczyna ma czasami takie dziwne priorytety. Dyskutują o tym, że
obrabiają jej tyłek w magicznej szkole, ale jej myśli natychmiast odwraca to,
że herbata jest pyszna. Ja pewnie bym się najpierw skupiła na tych plotkach, a
potem doznała takiego olśnienia ej, ale to w sumie dobre jest. Ale może
ja ― w porównaniu do Leny ― jestem ograniczona.
Odstawiła kubek na
szklany stolik, który odpowiedział jej brzęknięciem ― to jak ona tym kubkiem
przydzwoniła, że szkło aż brzdęknęło?
Dlaczego przedstawienie
Piotra odbywa się w takiej ekspozycji? Co prawda opis jakby nagle się poprawił
― otrzymujemy wrażenia Leny związane z Piotrem! Na tym jednak kończą się plusy
tego akapitu, bo zjawienie się nowego bohatera jest całkowicie wycięte z
kontekstu scenowego, a informacja o jego zawodzie podana w formie cytatu,
zupełnie jak w reportażu.
Po co zaczynałaś scenę z
perspektywy Leny, skoro błyskawicznie się jej pozbywasz? Więcej sensu miałoby
trzymanie się od początku Cypriana, który po jakichś czterech akapitach
przejmuje pierwsze skrzypce.
gdyż zauważył, że jego
córka jeszcze całkowicie nie opuściła jadalni ― czyli co, Lena wychodziła stamtąd
tyłem, żeby na pewno popsuć ojcu zabawę i uniemożliwić mu oglądanie magii? To,
że sama jej nienawidzi, nie daje jej prawa zatruwać innym miłych chwil.
Raz byś dał sobie spokój,
siostrzeńcu ― nie wiem, nie wydaje mi się, by takie zwroty były naturalne w
rodzinie, zwłaszcza żyjącej we współczesnym świecie. Po imieniu, owszem, ale
tak? Ech.
dlaczego staruszka chce z
nią rozmawiać na osobności, ale nie martwiła się ― o raju, a u Leny skąd
obawy przed sympatyczną ciotką? Ani razu nikt nie dał jej w tym wielkim domu
podstaw, by czegokolwiek się ze strony domowników powinna obawiać.
Nie rozumiem. Lena
znienawidziła magię z miejsca, ledwie zaczęła podejrzewać, że mogłaby istnieć.
Nie było ani jednego momentu, w którym pałałaby do niej sympatią ― co ta
Antonina sugeruje? Znowu przespaliśmy fragment tekstu? Może narrator wyciął
jakieś istotne sceny i o tym nie wiem?
Za to opis pokoju
Antoniny wypadł o wiele przyjemniej. Tak, mam na myśli te mimochodem rzucone
uwagi o świecach czy tapetowanych ścianach. Tak to ma szansę działać. Nie
ścianą nudnego, pozbawionego emocji wymieniania.
Dlaczego narracja w
środku sceny wchodzi do głowy Antoniny i zdradza nam rzeczy, którymi lepiej
byłoby zagrać nieco później, w bardziej dramatycznym momencie?
I, na bora zielonego, co
to za dziki zabieg? Narracja Antoniny, nowy akapit, bach! wielokropek i wracamy
do myśli urwanej przed dialogiem. Chyba mi szkliwo popękało. To jest tak
niezręczne, niezdarne i słabe, że przez chwilę zastanawiałam się, dlaczego źle
ci się wkleił fragment rozdziału.
Gdy była jej światkiem ― przepraszam, to
niskie, ale śmiechłam, wyobrażając sobie, że Lena była małym światem magicznej
sztuczki.
Ale Lena nigdy nie bała
się płomieni, nawet wtedy, kiedy się oparzyła ― no przecież podobno Lena się nie
parzyła? Narratorze, zdecyduj się.
O nie, dlaczego,
dlaczego, dlaczego ten ostatni akapit istnieje? Dlaczego wciska nam zupełnie
przeciwne wnioski niż te, które wyciągnęliśmy z lektury dotychczasowych
rozdziałów? Tego się tak nie robi, to się sugeruje w danej scenie, żeby
potem móc z werblami potwierdzić zasiane ziarno wątpliwości. Teraz narrator
wpycha garść tych ziaren prosto do gardła, na siłę domykając czytelnikom usta,
żeby na pewno łyknęli.
ROZDZIAŁ X
Nestorka rodu zasiała w
niej ziarno wątpliwości ― nadal tajemnicą dla mnie jest, co takiego odmiennego oraz
cudownego zrobiła Antonina, czego nie zrobili ― lub powiedzieli ― inni
próbujący Lenę przekonać. Cóż, Imperatyw?
Śpieszę donieść, że nie
tylko Lena, ale też narrator i czytelnicy dawno zapomnieli o rzekomych objawach
niestabilnej magii. A przypomnieliśmy sobie wszyscy jednocześnie w tym właśnie
rozdziale ― więc i potrzebne było szybkie łatanie dziury wątkowej, bo się
zaczęło pruć. Nie kupuję tego, oczywiście.
Z jednej strony cieszyła
się, że oprócz świateł nic z niego nie pamięta ― to na jakiej podstawie
ma aż tak klaustrofobiczną fobię? Nie pamięta zakleszczenia w samochodzie, sama
się przyznała! Nie pamięta widoku zakrwawionych, półprzytomnych przyjaciół! Co
jej tak przeszkadza, serio?
Ale czy to było tak
okropne, że nasze mózgi wyrzuciły wypadek z pamięci? ― Sławka może, ale ty,
droga Leno, byłaś nieprzytomna. To trochę utrudnia zapamiętywanie
czegokolwiek.
Na szczęście, kiedy
nastolatka przybyła do jadalni, ta nie świeciła pustkami ― na szczęście? Do tej
pory narrator nie zająknął się o żadnej obawie Leny odnośnie pustej jadalni. Co
się dzieje, narratorze, czy mógłbyś się skupić na swoich obowiązkach?
Strony czasopisma
przerzucały się samoistnie, czego Lena nie mogła przegapić, lecz w żaden sposób
nie skomentowała ― dobra pani, a mogła zabić. Lena serio nie czuje, że wymaganie
od rodziny magów, by specjalnie dla niej zrezygnowali z czegoś, co jest dla
nich równie naturalne jak dla niej oddychanie, to dość spore żądanie? I jeszcze
ma pretensje, jak komuś coś się uleje, że tak powiem?
Po co narrator opisuje
nam zawartość talerzy każdej obecnej w jadalni osoby? Nie wiem, nie interesuje
mnie to zbytnio, a teraz jeszcze zrobiłam się głodna. Żądam zwrotu kosztów
czytania tego tekstu, serio, jeszcze przytyję.
że jej doktor zakradał
się po nocy, żeby ją leczyć ― tak na chłopski rozum, lepiej, żeby ogłosił wszem i wobec,
że umie magicznie leczyć? Lena jest bardzo krótkowzroczna i to chyba jej jedyna
cecha, jakiej nie zmienia z rozdziału na rozdział.
Skąd Zofia wie, do czego
zmierza Lena? Dla magów chyba naturalnym byłoby to, że jak pracują jako pomoc
domowa, to w magicznych rodzinach, a magiczne rodziny nie zatrudniają
niemagicznych ludzi. Tak przynajmniej myślę, może jednak magowie naprawdę kiedyś
rozważali inny sposób?
Ona te tosty wyczarowała?
Nie wiem, mnie robienie ich zajmuje dłużej niż jedną dość krótką wypowiedź, a
przed chwilą dopiero wyjmowała chleb i przygotowywała jajka.
Nie rozumiem. Lena ma
chyba pierwszą interakcję w tekście z Zofią ― dlaczego to akurat jej zapragnęła
się zwierzyć? Może i dałoby się to jakoś usprawiedliwić, na przykład
charakterem postaci, ale jak już wiemy, tego nie sposób uświadczyć, więc nie
rozumiem jej motywów. Tak, bo… tak?
Parzył ją w palce, więc
dmuchnęła i szybko go zjadła ― czyli Lena czasem parzy się takimi drobnymi rzeczami, a
czasami nie? Od czego to właściwie zależy? Ech.
jeżeli dokończyliby
sprawy hut później w jej gabinecie ― nie wiem, czy to literówka, czy regionalizm,
którego nie powinno tu być.
Zastanawiam się też nad
tym opisem stołu. Możliwość stworzenia tak szczegółowej mapy widzę jedynie w
polichromii, ze zbitki różnych gatunków drzewa nie dałoby się tego zrobić, a
jeśli to relief, blat przestałby być gładki. Warto byłoby o tym wspomnień, bo teraz
narracja milczy uparcie, opisując kolejne kropki.
Ale za to był to chyba
pierwszy opis w tym tekście, który mnie zainteresował. Lepiej późno niż wcale.
Oczy zwierzęcia wykonano
z czerwonych kamieni. Znajdowały się również wokół tarczy ― te oczy były wokół
tarczy? Lew musiał mieć ciekawy… rozstaw oczu.
Jak miała kłócić się z
większością? ― do tej pory nie miała najmniejszego problemu z krzyczeniem na
wszystkich wokół.
Rozmowa Cypriana została
zakończona tak niezręcznie, jakby została przepisana żywcem z gry RPG ― zakończ
dialog opcją Nie będę ci już przeszkadzał, gra wyskakuje z okienka
rozmowy.
Dlaczego mnie to nie
dziwi, że Lena ma zostać ich szefową w przyszłości? Tyle dobrze, że Antonina
pamięta o bliźniakach, chociaż nie raczyła ich wymienić z imienia ― mniej
istotni krewni, jak widać.
Połowa z nich patrzyła na
Lenę z wrogością ― o proszę, czyli jednak rodzinka Leny to bardzo dwulicowi,
wredni ludzie. Nie spodziewałam się, prawdę mówiąc, narracja też niczego
podobnego nie sugerowała.
Czyli… najważniejsza
sprawa polegała na tym, by poinformować czytelników o wyjątkowości Leny?
Kwestia nawet nie została poddana dyskusji, po prostu, jedna wypowiedź, trochę
krzyków, koniec tematu, fora ze dwora.
Nie wiem, nie wydaje mi
się, by zachowanie Antoniny było na tyle karygodne, żeby od razu deklarować chęć
wystąpienia z rodziny. Ale Lena pewnie tę rozmowę doliczy do swoich licznych,
druzgoczących traum, więc czemu ja się dziwię?
ROZDZIAŁ XI
O, no proszę, bohaterka i
narrator przypomnieli sobie, że bliźniaki to nie bohater zbiorowy, tylko
indywidualne postaci, które mają prawo żyć w tekście! Co za zaskoczenie na
otwarcie rozdziału.
Rany, Tysia w tym jednym
fragmencie okazała się stukrotnie lepiej wykreowaną postacią niż Lena. Nie
wiem, czego to kwestia ― nie ty jedna masz problem z główną postacią, której po
prostu nie da się znieść. Zdumiewa mnie jednak, że miewasz rokujące postaci ―
Cyprian, Tysia, Ifryt ― a reszta, z Leną na czele, jest tak słaba.
wygląd odziedziczyła z
całą pewnością po rodzinie Lwowskich ― przepraszam, a po jakiej rodzinie miała to
dziedziczyć, skoro jest Lwowską? Jeśli próbowałaś zasugerować, że to nie geny
od strony matki, to zrobiłaś to dość niezdarnie.
zwisający z niego
pozłacany, kryształowy żyrandol ― nie, serio, kto normalny pozłaca kryształy?
One same w sobie stanowią ozdobę, jak się je pozłoci, to już nie to samo.
...to czemu służyła ta
rozmowa Leny z Antoniną? Lena przyszła, pobuntowała się ― jak to ma w zwyczaju,
tylko tym razem nie darła trepa ― Antonina kazała jej przestać i Lena
błyskawicznie ucieka z gabinetu, jakby to Antonina ją wezwała, a nie ona sama
przyszła, dobrowolnie. Pójdę już. Mam coś do załatwienia ― brzmi
nienaturalnie, bo nienaturalnie ucina rozmowę i w ogóle nie pasuje do
całokształtu sytuacji. Znowu, jak zakończenie dialogu w mało zręcznej grze RPG.
Spotkanie z Antoniną i
Teodorą mogłoby być dla niektórych wyczerpujące ― przecież to spotkanie
niczego jej nie kosztowało! Z Teodorą zamieniła dwa zdania, jedno powiedziała
Teodora, drugie ona, na bora zielonego, to nawet dyskusją się nie da nazwać. A
z Antoniną to sobie pogadały bez sensu, jedna be, druga me, Lena w końcu
uciekła. Co w tym wyczerpującego? Chyba że sama się wewnętrznie nakręca ― czego
nie widać ― i to ją tak spalało, nie wiem.
Co prawda bransoletki
dosłownie wysysały z niej chęci do życia, ale liczyła, że uda jej się dobrze
spożytkować to, co jej pozostało ― to brzmi tak, jakby odliczała chwile do
śmierci spowodowanej tą magiczną biżuterią.
No i bransoletki mają na
nią wpływ tylko wtedy, kiedy narrator sobie o tym przypomni, po jej zachowaniu
tego nie widać, oczywiście.
Zyskiwał dopiero po
dłuższym przyjrzeniu się ― w jaki sposób? Narrator nam już nie zdradzi.
W ogóle, cała ta rozmowa
powitalna z nowymi gośćmi była drętwa ― i to nie dlatego, że pełna
niezręczności oraz zagubienia Karola, bo Karol powiedział ledwie dwa zdania i
umarł dla sceny. Po prostu jest słabo napisana, pusta, nijaka. Nie przedstawia
żadnej perspektywy, więc czyta się ją z obojętnością, z jaką narrator się do
niej odnosi.
Opisy wyglądu tych dwóch
postaci są już nieco lepsze niż wszystkie wcześniejsze, ale nie cieszą ani nie
ciekawią, bo mimo wszystko powielają nieśmiertelny schemat postać-opis. Dlatego
tylko westchnęłam ciężko i przebiegłam po tym wzrokiem.
Nie mogę powiedzieć jej
prawdy, ale też nigdy do tej pory nie okłamałam jej w czymś tak ważnym ― come on, ferie
u ciotki są tak ważne, że nie może napisać poznałam resztę rodziny? Ale
dobra, rozumiem, to kolejny powód, by dodać nową traumę do listy, okłamywanie
przyjaciółki.
Nie mogę podjąć tej
decyzji pochopnie. Zrobię to w piątek i ani dnia wcześniej ― jasne, decyzja
zostawiona na ostatnią chwilę to totalnie nie jest decyzja podjęta pochopnie.
Tak, Leno, oszukuj się dalej.
Nie rozumiem, dlaczego
uwaga o złocie czy o lwach jest aż tak zabawna. Ifryt komentuje to słowami To
pojechałaś, a ja nie wiem, o co mu chodzi. Gdyby to jeszcze naprawdę było
wybitnie głupie albo sarkastyczne, albo cokolwiek, ale nie. Ech.
Dlaczego, jeśli tylko
masz okazję, nie pokazujesz żadnych rozmów, tylko je streszczasz? Można byłoby
pokazać tyle emocji postaci, jej stosunku do historii, zbudować bohatera ― w
sposobie, w jaki reaguje, ale też w jaki opowiada, na co kładzie nacisk…
Nie zdawała sobie sprawy,
że przecież z tak niezwykłym zainteresowaniem śledzi poczynania magów, czyli
osób, o których teoretycznie nie powinna nawet chcieć słuchać ― dzięki, narratorze,
może jeszcze mnie walnij kijem przez grzbiet i pokaż palcem, a potem zamontuj
wielką neonową tablicę, żebym aby na pewno nie przegapiła tego momentu.
Każdy uczeń w szkole ma
swojego, hm… jakby to ująć, osobistego trenera, który pomaga mu w opanowaniu
magii ―
pomysł całkiem niezły i w ogóle, ale… ile uczniów jest w tej szkole? Jeśli tak
standardowo, to pojawia się inne pytanie. Ilu tam jest nauczycieli?!
Podejrzewam, że i tak każdy ma pod opieką kilka osób, ale to za mało na
standardowe kilkaset uczniów.
Nie, to, że jeden
nauczyciel ma kilkunastu uczniów wcale nie załatwia sprawy. Chyba że w tej
szkole jest jakaś garstka uczniów.
A teraz pomyślmy szerzej.
Jeśli jest garstka uczniów, cztery szkoły w kraju, no to magów nie ma zbyt
wielu. Co oznacza, że nie mogą mieć aż tylu wtyk, co zasugerowała nam narracja
w drugim rozdziale. Czyli Filip pracujący akurat w szpitalu, do którego posłano
Lenę, to czysty Imperatyw Narracyjny, nic więcej.
Ifryt konspiracyjnie
zafalował brwiami ― a potem zachęcająco klasnął uszami?
Końcówka chyba miała być
nastrojowa, klimatyczna, trochę trzymająca w napięciu, ale ostatecznie
dostajemy kolejne streszczenie i bardzo nieklimatyczną scenę. Nie da się nijak
poczuć napięcia, zniecierpliwienia, niczego. Ostatnie zdanie, chyba mające być
przełomowe, też przez to pasuje jak pięść do nosa.
ROZDZIAŁ XII
Zaczynamy kolejnym
radosnym streszczeniem ― Lena, Cyprian i dziadek słuchają, jak będzie
przebiegał rytuał, ale czytelnikowi nie piśniesz nawet słowem. Rozumiem, że
(podobnie jak w przypadku mnichów), nie chcesz ujawniać czytelnikowi za dużo,
żeby nie psuć mu przyjemności z dalszego czytania, ale przez to oddalasz go od
postaci. Bo znowu nie wiemy, co usłyszała Lena i czym się przejmuje, nie umiemy
się utożsamić i czytamy z rosnącą obojętnością. Zawsze musisz równoważyć fakty,
które zatajasz, z tymi, które ujawniasz ― tracisz zainteresowanie, gdy ujawnisz
za dużo zbyt szybko, ale też gdy nie ujawnisz nic przez zbyt długi czas, bo
czytelnik w obu przypadkach w zasadzie nie wie już, po co czyta.
Poza tym skoro chciałaś
to przemilczeć ― na bora zielonego, mogłaś po prostu przejść bezpośrednio do
momentu rytuału, a potem w trakcie pisania o rytuale odnosić się do Leny
wspominającej odbytą wcześniej z Antoniną rozmowę. Bo teraz to czytelnik tylko
wzdycha ciężko i zaczyna przysypiać.
Bliźniaki przez cały
dzień wyrażały swoje niezadowolenie z faktu, że nie przejdą rytuału razem z
resztą. Cyprian stanowczo się na to nie zgodził. Najpierw na własnej skórze
musiał przekonać się o efektach działania magii. Ponadto nie mógł tego zrobić
bez konsultacji z żoną. Czego do tej pory nie zrobił. Jolanta wciąż była
całkowicie nieświadoma całej magicznej otoczki wyjazdu męża i dzieci do
Antoniny
― …to, że Cyprian jest nieodpowiedzialny, to jego sprawa, ale narrator nie może
być tak samo nieodpowiedzialny jak on. Czytelnik powinien przynajmniej zdawać
sobie sprawę, że matka nadal nic nie wie. Wiecznie jesteśmy niedoinformowani i
poświęcasz długie akapity opisom postaci dziesiątego planu, zamiast skupić się
na tym, że matka głównej bohaterki nadal nie wie o istnieniu magii. Bo
teraz to wygląda tak, jakbyś nagle sobie o niej przypomniała. A no tak, w
sumie Lena ma też mamuśkę!
Dziewczyna chodziła w
kółko, stukając butami po drewnianej podłodze, i co jakiś czas patrzyła
w okno. Trudno było jej uwierzyć, że to wszystko stało się tak szybko. Nigdy
nie należała do myślicieli i nie planowała swojego życia ze wszystkimi
detalami, ale miała swój rytm i lubiła go. Piekła, spotykała się ze znajomymi,
nawet okazjonalnie uczyła się do sprawdzianów. Nigdy nie należała do
najpilniejszych uczennic, ale nigdy nie opuściła dwóch tygodni szkoły ciągiem ― …a ten akapit jest
tutaj, ponieważ…? Ma zobrazować stres Leny czy co? Bo nadal nie znamy jej dość
dobrze, żeby wiedzieć, jaka jest, więc brzmi tak, jakbyś nagle postanowiła
opisać to czytelnikowi bardziej szczegółowo, tyle że na pewno nie o to chodzi,
więc pewnie ten stres, ale to jeden z gorszych opisów stresu, jaki widziałam. I
w ogóle przedstawiasz te wielkie życiowe zmiany postaci, z którą jesteśmy przez
dwanaście rozdziałów i nadal nic o niej nie wiemy.
Początek tego rozdziału ―
opis Leny, Ula, Jolanta ― jest straszny. Wygląda tak, jakbyś nagle postanowiła
podopychać wątki, o których zapomniałaś wspomnieć wcześniej, i nie brzmi to
realistycznie. Jeśli masz wątki, powinnaś prowadzić je równocześnie, wspominać
o nich w momencie, w którym postać o nich myśli, a nie wielkim streszczeniowym
opisem dużo później. Bo najpierw dostajemy pięć rozdziałów opisu jednego wątku,
a potem w dwóch akapitach pozostałe cztery.
Opis sali balowej jest
całkowicie nieciekawy, bo nie dowiadujemy się z niego niczego istotnego w
gruncie rzeczy ― warto byłoby pokazać, jak Lena widziała tę salę, nie jak
narrator. Jestem pewna, że kiedy wchodzisz do ważnego dla siebie pomieszczenia,
wywiera na ciebie jakiś wpływ. Dlaczego więc Lena jest idealnie obojętna na
wszystko, co ją otacza?
Krzyknęła i podskoczyła
jak oparzona, a jej wrzask odbił się echem po sali ― o panie, drama
queen. Ja rozumiem nerwy i w ogóle, ale żeby wrzeszczeć, bo ktoś w domu
pełnym członków rodziny klepnął w ramię?
Nie, serio? Lena
całkowicie poważnie ochrzania Ifryta, bo ją zaczepił? Przecież to żaden big
deal ― czy ona po prostu potrzebowała kozła ofiarnego, żeby na kogoś wylać
cały jad, który w strachu w sobie skumulowała? Z jednej strony to w porządku,
gdyby pasowało do postaci, ale w sumie Lena to układanka mnóstwa puzzli ― a
każdy nie od kompletu! Przez co w każdym rozdziale się całkowicie rozsypuje i
tyle z obrazka.
No i sobie Ifryt z Leną
ostatecznie nie pogadali, tak prawdę mówiąc. Lena nawet nie odpowiedziała mu na
pytanie, z którym do niej przyszedł ― natychmiast o nim zapomnieli i
błyskawicznie się rozstali. A ja zostałam, zdezorientowana. Bo po co była
kilkusekundowa rozmowa? Doceniam jednak, że umiejętność gry na gitarze
przedstawiłaś dialogiem, nie ekspozycją, to się rzadko zdarzało.
Nurtuje mnie to, jak
działa magia w twoim tekście. Właśnie wchodzą faceci lewitujący nad sobą
kamienie. Jakim rodzajem żywiołu jest lewitacja? Powietrzem, bo rzecz unosi się
w powietrzu? Powietrze =/= lewitowanie czegokolwiek, w żaden sposób. To
musiałby być jakiś dużo bardziej skomplikowany proces lawirowania wiatrem,
który Lena na pewno by poczuła. Czyli co, twoi magowie poza żywiołami mają też
podstawowy set umiejętności dla przeciętnego maga z przeciętnego opka? Czy to
po prostu magiczna właściwość tych kamieni, że mogą sobie tak lewitować? Ale
nie, bo zaraz potem Ifryt mówi, że trenował i nie umiał zrobić czegoś takiego.
Może się robię marudna na
starość, ale docinki Leny naprawdę brzmią słabo. Jedyne, co mnie cieszy, to
fakt, że nikt ich nie traktuje jako ostrych dogryzań. Ifryt, trzymam z tobą.
Ten niezręczny wyraz
dźwiękonaśladowczy w samym środku narracji tylko mnie dobił. Nie wiem, może to
miało być ironiczno-śmieszne? Mnie nie rozbawiło, ale ja jestem zgorzkniałe
babsko, pewnie to dlatego.
Lena po raz kolejny
wykazuje się zdumiewającą głupotą, ruszając zjeść coś ciężkiego po tym, jak
zapowiedziano jej, żeby nie jadła nic ciężkiego przed magicznym rytuałem. A
potem dziwi się, że ma traumy po zdejmowaniu blokujących wybuchy magiczne
bransolet i niewkładaniu ich zaraz w momencie, w którym zostaje poinformowana,
do czego służyły. Wiesz, ona czasem trochę sama się prosi.
…ile Cyprian ma lat,
jeszcze raz? Ech.
Wszystkie te rozmowy są
jakieś poszatkowane, pourywane, bez odpowiedniej otoczki emocjonalnej,
wyglądają jak na siłę wciśnięte do tego rozdziału, bo wcześniej o nich
zapomniałaś. Lena zawraca Antoninie głowę, żeby wypowiedzieć jedno zdanie,
ojciec rozmawia z nią o tym samym, o czym próbował Ifryt, potem Lena leci do
Ifryta, bo sobie o nim przypomniała. Ech, bardziej nienaturalnie się nie dało.
Fragment o opisie
wspomnienia Leny w związku z czesaniem włosów jest naprawdę dobry i klimatyczny
i w łagodny, miły sposób oddaje uczucia bohaterki. Szkoda, że matka nie była
wspominana częściej, żeby czytelnik umiał lepiej poczuć tę więź.
— Zapraszam uczestników
do kręgu, a resztę o powstanie ― czyli… zaprasza resztę o powstanie?
Zdecydowanie niepoprawna forma.
Franciszek odjął dłoń od
piersi i odpiął kilka pierwszych guzików koszuli, a na jej miejscu pojawiła się
urękawiczona dłoń Gerarda ― o rany, w miejsce koszuli pojawiła mu się dłoń Gerarda?
Magia, zaprawdę.
Irytuje mnie to, jak
bezosobowo opisujesz ten rytuał. Opisujesz, co się dzieje, ale nie jak.
Stwierdzasz. Żadnych emocji. Lena niczego nie odczuwa, patrząc na dziadka
przechodzącego rytuał ― a jej kolej kwitujesz tylko Ten sam proces powtórzył
się jeszcze dwukrotnie, przy Cyprianie i Lenie. To naprawdę nie buduje
żadnego klimatu.
Przypomniała sobie nauki
Antoniny
― może to tylko moja wina i kwestia mojej sklerozy, nie czytałam tekstu w jeden
dzień, ale jakie nauki Antoniny? Nie przypominam sobie, by Lena uczyła się od
Antoniny czegokolwiek o magii czy jej absorbowaniu.
Och, zrozumiałam dopiero
w chwili, w której Lena w duchu zacytowała słowa ciotki. Przytaczasz nam
rozmowę, którą z premedytacją ucięłaś, tak? No to wyżej masz skutki takich
zabiegów ― nie miałam pojęcia, co się stało w narracji.
Wcześniej Lena popadała w
straszną panikę i miała flashbacki z samochodu i bardzo głęboko
przeżywała ogień płonący dookoła niej. Teraz sama nim płonie i nie panikuje w
żaden sposób, jest zupełnie spokojna. Po co była ta cała szopka z jej traumą,
skoro teraz tak po prostu zniknęła i otoczona przez ogień Lena czuje się
potężna? Mam wrażenie, że nie umiesz pisać traumy, bo w perspektywie jej
wcześniejszych ataków paniki jej uczucia podczas rytuału wypadają naprawdę
słabo i naciąganie.
I nie dowiemy się, jak
przebiegł rytuał Cypriana oraz Franciszka? Właściwie nie wspomniałaś o tym
słowem ― też spróbowali spalić pół chaty przy ujarzmianiu magii, czy nic się
nie stało, czy żywioł potraktował ich delikatniej, a może całkowicie zignorował?
Poza tym mam naprawdę
szczerą nadzieję, że to dramatyczne zakończenie rytuału znajdzie szersze
rozwinięcie w kolejnych fragmentach, bo jeśli się okaże, że Daniel tylko się
zasmucił, że się spóźnił, to chyba komuś coś ukręcę.
ROZDZIAŁ XIII
Początek rozdziału jest
pełen sprzeczności związanych z tym, że chcesz przekazać generalną myśl na
totalnie złym przykładzie, jak tutaj:
Dwunasty opuścił samolot
w godzinach szczytu. Zatłoczony terminal oraz ludzie chodzący bez ładu i składu
zdawali się denerwować go bardziej niż zazwyczaj. Być może dlatego, że przez
połowę lotu odsłuchiwał na słuchawkach rozmówki i audycje po czesku.
Przestawienie się na inny język nigdy nie sprawiało mu problemów, ale minęło
sporo czasu, od kiedy ostatni raz używał akurat tego. Zaśmiał się w duchu na
myśl, że w końcu jego miłość do wszystkiego, co związane z kulturą
słowiańską, w końcu do czegoś się przydała ― piszesz, że Dwunastego
irytują ludzie, żeby zaraz potem napomknąć, że cieszy się, że jego miłość do
tutejszej kultury wreszcie może się na coś przydać? Co? W dodatku jak ma się
to, że irytuje go czeskie lotnisko, do tego, że słuchał rozmówek po czesku? Co?
Choć lubił podróżować
samolotem i oglądać świat z góry, jakby był miniaturowym modelem prawdziwej
Ziemi, długie loty go męczyły. Sam aspekt ciśnięcia się w małej przestrzeni z
dwustoma innymi osobami skutecznie odbierał mu siły ― piszesz, że Dwunasty lubi
podróżować samolotem, ale zaraz potem poświęcasz oddzielne zdanie temu, jak go
to męczy.
Ja rozumiem, że one nie
są sprzeczne same w sobie, ale w tym zestawieniu wywołują skonfundowanie i
wyczerpanie. Za bardzo usilnie próbujesz przepchnąć informacje tak, żeby były sneaky
(to mi przypomina te tunele w uszach Ifryta w zdaniu, które miało podkreślić,
że jest mu zimno ― tak, nadal pamiętam to zdanie, tak niezręcznie zabrzmiało).
Wszystko, co mogłoby mieć
potencjał, traktujesz na pół gwizdka. Dwunasty jest miłośnikiem sztuki i kiedyś
sam tworzył, ale przepychasz to tak, że ledwo można to poczuć (podobnie jak
jego generalną miłość do podróży z wcześniejszego rozdziału o braciach) ― nie
poświęcasz temu scen, tylko akapity ekspozycji, przeskakujesz z nim miasto,
zamiast skupić się na jego pobycie w jednym miejscu i pozwolić mu naprawdę
przejść się po nim, obejrzeć rzeczy, które ty jesteś w stanie opisać, i mieć
głębszą refleksję oddającą zarówno upodobania, jak i psychikę postaci. Byłaś
blisko tego przy opisie mostu i podejścia Dwunastego do wieloletnich
konstrukcji, ale co to czytelnika obchodzi, skoro w ogóle nie zna tej postaci?
Bo nie pozwalasz jej w żaden sposób poznać? Nie tworzysz dla niej scen, nie
pozwalasz mu na szersze przemyślenia, nie dajesz mu odetchnąć, skaczesz między
akapitami jak szalona, przepychając go przez to wszystko, a czytelnik jest
tylko bardziej i bardziej wyczerpany. Jeśli sceny szukania trzynastego brata są
dla ciebie tak ważne, powinnaś najpierw naprawdę stworzyć postać, która go poszukuje.
Ja rozumiem, że nie chcesz ujawniać zbyt wiele z jego przeszłości, ale nie
tylko przeszłość definiuje postać. Definiują ją upodobania, przemyślenia,
rozmowy z innymi ― chociażby z losowymi ludźmi, podejście do rzeczywistości. To
wszystko jest przekazywane przez sceny, nie opisy. To, co dzieje się na
początku trzynastego rozdziału, to nie są sceny ― to jest jeden długi
opis. Kolejne streszczenie, kolejny reportaż. To nie odmaluje nam postaci.
Prawdę mówiąc, prawie
każdy akapit z pierwszego dnia spędzonego w Pradze aż błaga, by go rozwinąć,
ubarwić, upstrzyć najróżniejszymi przemyśleniami oraz emocjami. Ciekawy jest
motyw zatartych, męczących wspomnień ―czy spacer po znajomym mieście nie
budziłby ich więcej? Czy oglądana sztuka nie przypominałaby o czymś jeszcze?
Wszystko traktujesz tak po macoszemu, tak ogólnikowo, że chyba samej sobie
odbierasz radość z pisania. Na pewno czytelnikom z czytania. Mam wrażenie, że
Dwunastego dałoby się polubić, ale nam na to nie pozwalasz. Gdybyś go zaraz
brutalnie zamordowała, nawet bym się specjalnie nie zdziwiła, bo nic mnie z nim
nie łączy. Poza ― najwyraźniej ― miłością do sztuki, jednak o tym dowiedziałam
się teraz, mimochodem, zupełnie tak, jakby to było nieważne, głupio zapychające
miejsce w rozdziale.
Ech. Chyba zrobiło mi się
smutno po tym fragmencie.
Po południu miał spotkać
się z mężczyzną, który podobno posiadał kluczowe informacje w sprawie
odnalezienia trzynastego brata ― super, ale nie zmąciło to jego myśli ani
razu, kiedy spacerował po Pradze. Pewnie dlatego, że żadna myśl nie
zmąciła opisu spaceru po Pradze, jakby Dwunasty jak kukiełka wykonywał twoje
polecenia.
Akapit, w którym
informujesz nas, że Dwunasty znowu tylko spacerował, jest tak bezsensowny, że
aż boli w zęby. Skoro to niczego nie wnosi do tekstu, po co o tym piszesz?
Nabijasz statystykę wyrazów? Naprawdę, zupełnie tego nie rozumiem.
O, pojawia się Czech,
pojawia się krótki opis wyglądu. Sprzedany jednym zdaniem, jakby narrator się
bał, że zabraknie mu oddechu, zanim skończy opisywać.
Drażni mnie to, że
stylizujesz sposób mówienia Czecha na wieśniacki trochę. Sama może nie lubię
Czechów i niby może być Czech-wieśniak, jak najbardziej ― ale kiedy własny
sposób wysławiania się ma co najwyżej Ifryt, to nagłe stylizowanie
nieszczęsnego Czecha, w dodatku w dość ambiwalentny sposób, jest irytujące.
Scena akcji jest sucha,
jak zwykle opisujesz tylko stronę fizyczną tego, co się dzieje, ignorując opisy
uczuć czy chociażby budowanie klimatu. A szkoda, bo miała duży potencjał ― nie
wiem, czy to pierwszy raz, gdy Dwunasty kogoś zabija, ale przeżywa to w bardzo
realistyczny sposób i ciekawie byłoby zobaczyć to opisane głębiej. Then
again, do tego musiałabyś mieć już wykreowaną postać, którą czytelnik w
dużym stopniu czuje, że zna, i chce z nią sympatyzować.
Jeszcze trochę niejasne
są dla mnie sposoby na zatuszowanie porażenia prądem. To nie jest takie proste,
ludzie trafieni przez pioruny mają po tym blizny. Chyba już prościej dla
Dwunastego byłoby kropnąć wszystkich i wtoczyć ich ciała do jakiegoś kanału. Z
drugiej strony to nie średniowiecze, zwłoki szybko zostałyby odkryte ― ze
śladami po porażeniu. I tak źle dla bractwa, i tak niedobrze.
W ogóle nie wiem, po co
to ostatecznie było, cały ten napad. Dramatyzmu nie dodał, bo nikt Dwunastemu
nie kibicuje, nie przybliżył nam postaci, bo nie dałaś mu ani chwili refleksji
czy emocji. Ot, nabiłaś rozdział.
Niemniej jeden akapit
przed końcem jest bardzo dobry i trafny:
Praga straciła cały swój
urok i Dwunasty czuł, jakby dusił się w smrodzie dymu, który jeszcze przed
dwoma dniami wydawał mu się zupełnie nieszkodliwy. Musiał stamtąd wyjechać jak
najszybciej ― niekoniecznie napisany świetnie stylistycznie, ale wywołuje klimat,
jakiego nie wywołała wcześniej większość tekstu, więc brawo za ten akapit.
ROZDZIAŁ XIV
— Jesteś Daniel, mentor
Ifryta, tak? ― a oni to krowy razem pasali, czy co, że nikt nawet nie pomyśli o
dodaniu jego nazwiska? Wydaje mi się to nie na miejscu, zwłaszcza wśród
współczesnej magicznej szlachty, let’s say.
Dobra, to czas coś komuś
ukręcić. Wejście Daniela nie wiązało się z żadnym dramatycznym plot twistem,
koleś po prostu jest małą drama queen. Oficjalnie trafił mnie szlag. Po
co budujesz napięcie oraz oczekiwanie końcówką dwunastego rozdziału, skoro w
czternastym masz takie hehe, lol, nie no, żartowałam, dajcie spokój, akcja?
Żadna akcja.
— Dziękuję. Obiecuję, że
nie nadwyrężę pani oferty ― proszę? Nie bardzo rozumiem, co Daniel próbował w ten
sposób przekazać.
Po wejściu Daniela
(jeszcze więcej ważnych postaci zgromadzonych w jednym miejscu!) Lena, Cyprian
i dziadek opowiadają o swoich odczuciach związanych z przyjęciem magii. Może to
kwestia tego, że charakter Leny jest niestały, słabo zarysowany i generalnie
średnio istniejący, ale znowu coś mi zgrzyta, kiedy wypowiada się w taki sposób
o magii:
— Lepiej bym tego nie
ujęła, tatku — zgodziła się Lena. — Teraz żałuję, że tak długo z tym zwlekałam.
Tyle tygodni takiej totalnie obezwładniającej bezradności. Wiecie, jakbym stała
za brudną szybą i oglądała zza niej świat po drugiej stronie. A teraz? Wszystko
jest takie wyraźne.
Nie wiedziałam, że Lena
(która po ataku paniki uspokaja się, wyciera twarz i próbuje zrobić się na
bóstwo, żeby nie było widać, że czuła się źle; która ciągle udaje, że jest
dobrze i że nie boi się samochodów) umie tak otwarcie przyznać się do własnego
poczucia bezradności. Ale, cóż, najwyraźniej umie. Dostała w bonusie też
opisywanie jej metaforami, jakie dotąd nie pojawiały się ani w jej narracji,
ani w myślach, ani w wypowiedziach i które mogłabym ewentualnie przyjąć
wypowiedziane z ust Cypriana, ale na pewno nie Leny (Wiecie, jakbym stała za
brudną szybą i oglądała zza niej świat po drugiej stronie).
Generalnie w całej
pierwszej rozmowie postacie zwracają się do siebie cokolwiek dziwnymi wyrazami,
których raczej nie używali wcześniej (Lena do Cypriana ― tatku, Antonina
do dziadka ― braciszku; nie wiem, nie umiem wyobrazić sobie normalnych
ludzi mówiących w ten sposób przy ich wypowiedziach).
Pierwszy fragment kończy
się kolejnym podsumowaniem. Generalnie masz ogromne problemy z wyborem, gdzie
zakończyć scenę ― zwykle po prostu (gdy już zdarzą się sceny zamiast streszczeń)
kończysz je streszczeniem dalszej części wieczoru/rozmowy i podsumowaniem
uczuć/podejścia postaci do sytuacji, co jest niezręczne, nieprzyjemnie się
czyta i doskonale pasowałoby do twoich notatek, jak tekst ma wyglądać, ale nie
faktycznego tekstu. Przykład:
Lena całkowicie przestała
odczuwać, że jest wśród obcych. Przez pierwsze dni pobytu w rezydencji miała
wrażenie, jakby ktoś usadził ją przy jednym stole z przypadkowymi ludźmi i
powiedział: „To teraz twoja rodzina”. Było jej niezręcznie mówić do tych
wszystkich ludzi per „ciociu, wujku, kuzynie”. Przez ten krótki czas zdążyła
jednak poznać ich poczucie humoru, gesty i zachowania. Zauważyła tyle
podobieństw między nimi, a sobą, że przestali być obcymi miniętymi na ulicy.
Nabrali wyraźnych kształtów, a co najważniejsze, przyjęli ją i jej bliskich jak
swoich. Oczywiście nie wszyscy, ale zdecydowanie ci najważniejsi.
Ten cytat wygląda tak,
jakbyś na siłę (nie pierwszy zresztą raz) usiłowała pokazać czytelnikowi, ile
to się w postaciach i ich podejściu zmieniło. I, ponownie, to nie działa, bo
dopiero teraz piszesz, co było nie tak. Nigdy wcześniej nie wspomniałaś nic o
tym, że Lena czuje się niezręcznie, zwracając się do tych ludzi tak a tak;
nigdy wcześniej nie wspomniałaś też o jej generalnym poczuciu obcości u rodziny
Lwowskich, wręcz przeciwnie, od początku zachowywała się przy nich dość
zdecydowanie i bezproblemowo i zaczęła szybko przekonywać się do magii w ich
towarzystwie. O podobieństwach wspomniałaś może raz (kości policzkowe i piegi)
― trudno też uwierzyć, że nabrali wyraźnych kształtów w oczach Leny, gdy Lena
właściwie nie miała interakcji ani refleksji na temat większości z nich. Po
prostu, ot, byli sobie gdzieś, pojawiali się i znikali.
Dobrze opisany rozwój
postaci uwzględnia kolejne kroki, uwzględnia przełomowe sceny, opisuje uczucia
i refleksje postaci na każdym etapie rozwoju, nie tylko na końcowym, gdzie
wreszcie przypomina sobie, jak to postać czuła się na początku wydarzenia, i
raczy nas łaskawie opisem w podsumowaniu. To nie działa. To wygląda źle. Jakbyś
bardzo chciała nam wmówić, jak to wszystko się zmieniło, ale nie umiała tego
pokazać, więc tylko walisz akapity streszczeniowe na ten temat.
O raju, ten Proroczy Sen
Leny. Mam nadzieję, że nie jest zapowiedzią tego, że Lena jest Trzynastym
wyczekującym pojawienia się swoich braci i powrotu do Świata Magii™.
W dodatku całe opisanie
snu jest niezręczne. Lena budzi się, stwierdza spokojnie i ze zdumieniem, że
zapamiętała sen, mamy streszczenie snu i informację, że zaraz potem zadzwonił
budzik i Lena poderwała się, ledwo powstrzymując się od krzyku. Jeśli sen
wpłynął na nią tak silnie, że prawie krzyknęła od razu po przebudzeniu, powinna
od razu przejść do wałkowania snu w myślach ― bo nadal nie wydostał się z jej
głowy, nadal jest tam zamknięty i ją stresuje i się jej trzyma ― a nie
spokojnie i z zaskoczeniem stwierdzać, że go zapamiętała.
Ogółem Lena w tym
rozdziale przechodzi kolejną zmianę charakteru ― na początku sympatyczna
dziewczyna (w rozmowie z Danielem nawet zmienił się jej sposób wysławiania),
potem wredna zołza, potem takie nie wiadomo co, w tym rozdziale upodabnia się z
kolei do Cypriana w jego podejściu do magii. Naprawdę już nie mam siły
komentować zmian osobowości Leny ani jej zachowania ― postaram się szeroko
opisać to, dlaczego ta postać tak ci nie wyszła, w podsumowaniu.
Cyprian boi się lekarzy?
I nic o tym wcześniej nie było? Wiem, że pewnie chodziło o to, że boi się
badań, i zostało to źle ujęte, ale tyle czasu wcześniej spędzał w szpitalu i
nie poświęcił temu nawet jednej myśli. Nawet jednego krótkiego cholera,
nieswojo się czuję. Nic. A teraz nagle to taki ogromny problem? Jeśli
człowiek ma z czymś problem i boi się tego tak, jak Cyprian nagle zaczął bać
się lekarzy/badań, to raczej poświęci temu przynajmniej jedną myśl, przebywając
parę rozdziałów w miejscu, gdzie ciągle są lekarze i badania. Tutaj znowu
wracamy do tego, że twoje opisy zawsze są suche jak wiór i nigdy nie mówią nam
niczego o postaci. Opcjonalnie wymyśliłaś to, że Cyprian w ogóle się boi,
dopiero w tym momencie, i nie zajrzałaś wcześniej, żeby dodać coś do opisów z
jego narracji w szpitalu.
Plus masz problemy z
pisaniem scen grupowego dialogu. W salonie są przynajmniej Lena, Olga, Daniel,
dziadek i Cyprian, ale Olga najwyraźniej rozpłynęła się po wypowiedzeniu swoich
kwestii, a Daniel przysypia na planie. Wspomnij czasem, co postacie robią czy
gdzie patrzą, gdy nie wypowiadają się akurat w dialogu. Musisz też pamiętać, że
ci ludzie nadal tu są, słyszą rozmowę i powinni na nią jakoś reagować,
przynajmniej wyrazem twarzy. Cyprian boi się lekarzy ― Olga, wielka
uzdrowicielka, nie jest nawet zainteresowana zrobieniem czegokolwiek z jego
strachem? W końcu to jej zawód od wielu lat, a tu jest dorosły facet, który
najwyraźniej ma z tym problemy. Nie wiem, to tylko moje spekulacje, może ma to
gdzieś i nie chce pomagać, ale niech przynajmniej będzie zaznaczone, że ona w
tym dialogu istnieje poza momentami, w których akurat się odzywa. To samo z
każdą inną postacią w każdym innym dialogu; ich reakcje na to, co słyszą, też w
jakiś sposób mówią o tym, kim ci ludzie są.
— Co?! Możemy się
teleportować? I nikt mi o tym nie powiedział? — Cyprian wytrzeszczył oczy ― ich reakcje na nowinki
magiczne są naprawdę urocze, ale man, oni tam siedzą już tydzień. I
Cyprian ciągle rozmawia z kimś na temat magii. A nadal zachowuje się, jakby
dowiedział się o jej istnieniu wczoraj. Musisz pamiętać, że twoje postaci poza
planem też coś robią. Też żyją, rozmawiają i zdobywają informacje. Lena mogłaby
być zaskoczona, a Cyprian już o tym wiedzieć, nie wiem, cokolwiek. Co ty im
robisz, wciskasz leki usypiające do ust, żeby lulali cały czas poza planem i
przypadkiem niczego się wtedy nie dowiedzieli/nic nie zrobili? A może to te
streszczenia na końcu każdej sceny mają ich usypiać?
Umawiają się w instytucie
magicznym na badania i:
— Udało mi się was umówić
jeszcze na dzisiaj. Mój znajomy zgodził się zostać chwilę po swojej zmianie.
Możecie do niego wpaść o piętnastej. Zaraz zapiszę wam wszystkie potrzebne
informacje.
Oczywiście, bo każdy w
tekście tylko czeka, aż główni bohaterowie zadzwonią i będzie mógł odbębnić
swoją rolę w pomaganiu im.
To jednak porusza szerszy
problem liczby magów w twoim tekście. Na całą społeczność magiczną w Polsce
przypadają cztery szkoły ponadgimnazjalne i, jak mówi nam twoja zakładka, tylko
jeden uniwersytet. Czy ty naprawdę porządnie przemyślałaś liczbę ludności
czarodziejskiej w tym tekście? Bo równocześnie pojawiają się takie elementy,
jak budynki zamieszkane w całości przez magów, więc można tam spokojnie wstawić
teleport (rozdział później) czy cała rozbudowana społeczność czarodziejska. To
ile tysięcy uczniów chodzi do takiego jednego technikum? I jeszcze w dodatku
jest dostateczna liczba nauczycieli magicznych, żeby każdy mógł wziąć tylko
kilku do kilkunastu z tych uczniów pod swoje prywatne skrzydło? I wszyscy ci
nauczyciele ukończyli ten jeden uniwersytet? Wiesz, że w liczbie
uniwersytetów nie chodzi tylko o to, żeby każdy mógł sobie wybrać fajny
kierunek na fajnych studiach w fajnym uniwersytecie, ale też np. o to, że jest
pewna grupa osób, jaka fizycznie może zmieścić się w sali?
Antonina już wcześniej
załatwiła kwestię waszego pokrewieństwa ― czyli jednak postaci coś robią poza planem. Co
z drugiej strony w ten sposób jest irytujące, bo załatwienie kwestii
pokrewieństwa wydaje się na tyle ważne, by wspomnieć o tym trochę wcześniej.
Cały opis badań suchy jak
wszystko inne. Opisujesz krok po kroku, jak wchodzą, wychodzą i jakie badania
są przeprowadzone na Lenie, ale skąpisz nam opisów jej emocji, uczuć a’propos
tych sytuacji, prywatnych spostrzeżeń itd. Czyli standardowo.
Nawet Cyprian nie dostaje
okazji, by wrazić zdanie na temat badań. Przecież się tego bał, prawda? Ale
ostatnie przypomnienie o lęku odbywa się tuż przed wejściem do gabinetu, potem
Cyprian ― jak i reszta postaci poza Leną ― dostają kopa w tyłek i lądują w
streszczeniu, żeby nie przeszkadzać Lenie. Która… i tak niczego nie opisuje.
Już więcej emocji było w
opisach zbierania kapusty w Chłopach.
Lekcja z Danielem. O
szukaniu tej iskry to nie mógł im ktoś wcześniej powiedzieć? (Plus, znowu ― Cyprian
nic nigdy o tym nie słyszał wcześniej?). Bo znowu, zamiast powiedzieć im od
razu, żeby się nad tym zastanawiali, Daniel czeka do specjalnie zamówionej
przez Lenę lekcji (a co, gdyby Lena nie poprosiła go o uczenie ich ― w ogóle by
się nie dowiedzieli, że muszą zidentyfikować iskrę?) tylko po to, żeby
zgromadzić ich w jednym pokoju, powiedzieć: szukajcie iskry, wtedy będą lekcje,
i wyjść. Mam wrażenie, że bohaterowie w tym tekście, zamiast myśleć
strategicznie czy logicznie, czekają do ustalonej przez autorkę sceny, robią
swoje i odchodzą.
ROZDZIAŁ XV
Ta poduszka była z
żelaza? Jeszcze nigdy nie zostały mi na twarzy bordowe plamy po uderzeniu
poduszką… i bolesne to niespecjalnie bywało, co najwyżej okrzyk zaskoczenia
był. A w tej scenie to brzmi, jakby zaraz krew się mogła polać.
No serio, teraz Lena się
martwi z takim zapałem, jakby Cyprianowi naprawdę mogła zrobić krzywdę
poduszką. Widzę, że to mistrzyni dramatyzowania w każdym aspekcie życia.
O nie, Cyprian naprawdę
zapomniał, po co przyszedł? Odbył z córką randomową rozmowę i już chciał
wychodzić, ale Lena go uratowała, przypominając o Powodzie Fabularnym? Takie
momenty sprawiają, że twoje postaci jeszcze bardziej przypominają kukiełki,
naprawdę.
Lena mówi do Cypriana per
papo? Od kiedy? Jeden problem, że tylko Ifryt ze wszystkich postaci ma
indywidualny sposób wypowiadania się, gorzej, że innym ten sposób przeskakuje,
jak ci wygodnie.
Przecież Cyprian też był
na naradzie, kiedy obrus ze stołu był zdjęty. Dlaczego zachowuje się tak, jakby
widział go pierwszy raz w życiu? Ja wiem, że on się wszystkim emocjonuje jak
dziecko, ale teraz zaczyna wyglądać na sklerotyczne dziecko.
— Wujku, przestraszyłeś
mnie. — Przyłożyła dłoń do piersi. Dlaczego wszyscy w tym domu próbują mnie
nastraszyć? Najpierw Ifryt, a teraz wuj. Chociaż nie, on na pewno nie zrobił
tego specjalnie — pomyślała ― Ifryt nastraszył ją tyle rozdziałów i
wydarzeń temu, a ta tak silnie to przeżyła? I w ogóle to jest to, o czym ludzie
myślą w taki skomplikowany sposób i pełnymi zdaniami chwilę po tym, jak ktoś
ich przestraszył? Kiedy już przytaczasz myśli postaci, brzmią nierealistycznie.
— To jedziesz — ponaglił
Cyprian
― nie brzmi to jak wypowiedź dojrzałego ojca trojga dzieci, jeśli pytać mnie o
zdanie.
Nie wiem, jakie znaczenie
dla sceny ma to, że Cyprian nie rozstawał się z pierścieniem. Poświęciłaś temu
cały akapit, po czym wróciłaś do opowieści o stole. Aha.
Chyba przegapiłam moment,
w którym Lena z uporem oraz tak jednoznacznie związała swoją przyszłość z
magią. Teraz uważa, że posiadanie mocy i nie korzystanie z niej to porażka ― a
jeszcze niedawno zamierzała w miarę możliwości wrócić do normalnego życia po
rytuale, który miał po prostu uwolnić ją od bransolet. Brakuje mi jasnych
motywów Leny, jej przemyśleń, emocji, czegoś, co by zwyczajnie powiedziało,
dlaczego zmieniła zdanie. I wcale nie mam na myśli kilometrowego podsumowania
streszczeniem ostatnich kilku rozdziałów, jak ci się przypomni, że trzeba to
zrobić.
Nie ma mowy, żebym
spytała Daniela. Wyjdę na pokrakę ― właściwie dlaczego…? Prędzej zbłaźniłaby się
przed Ifrytem niż nauczycielem z doświadczeniem. Wcześniejsze jej tłumaczenie
było bardziej wiarygodne ― bo Daniel nie powie jej więcej, póki nie znajdzie
iskry. Ale to? Wyssane z palca i głupie.
Mam duże wątpliwości co
do tego Ifryta chowającego Karolowi książkę, bo chyba chcesz portretować ich
relację jako przyjaźń? Nie wiem, jak ta przyjaźń ma planowo wyglądać, ale Ifryt
wie, że Karol jest nieśmiały, ma problemy z kontaktami z ludźmi, jest w nowym
środowisku, w którym ewidentnie czuje się nieswojo ― i mimo tego wszystkiego
chowa mu książkę gdzieś w tej ogromnej, bogatej i obcej rezydencji, w
której Karol jest pierwszy raz w życiu? Rozumiem dziesięciolatka, który żartuje
w podobny sposób, ale Ifryt jest już starszy i powinien być jednak trochę
bardziej ogarnięty emocjonalnie (jest też napisany na osobę bardziej ogarniętą
emocjonalnie). Nie wiem, jeśli kreujesz tę przyjaźń na lekko
patologiczną/zamierzasz potem zaadresować ten problem, wtedy okej. Jeśli to
miał być normalny akt przyjaźni ― to czuję się dziwnie. Może, gdyby Lena miała
jakiekolwiek refleksje na temat wydarzeń, które przeżywa, miałabym jakieś
wskazówki, ale cóż.
Na szukaniu książki ma im
zejść całe popołudnie, ale znajdują ją, jak tylko wchodzą do biblioteki.
Ifryt po prostu położył ją na środku pokoju? Leży w jakimś wyróżnionym miejscu?
Lena jest świetna w grze w ciepło-zimno? Nie wiemy. (+ wchodzą do biblioteki,
Lena ma refleksję, jak dużo jest tu podobnych książek, spyta Karola o tytuł? A
skąd! Dlaczego? Nie przyszło jej to do głowy? Nie chciałaś dawać żadnych
szczególnych znaków na temat preferencji czytelniczych Karola, bo to jeszcze
mogłoby zasugerować hobby i doprowadzić do rozmowy o literaturze?).
Ogromny, suchy opis
biblioteki ― oczywiście checked. Przy tym tekście dałoby się zagrać w
jakąś alkoholową grę. Pijesz, ilekroć pojawi się nowa trauma Leny lub
gigantyczny suchy opis pomieszczenia.
Okazał się bardzo
przyjemnie urządzony, jak wszystko w rezydencji ― do tej pory Lena
uważała, że cała ta rezydencja jest przesadzona i barokowa, chyba w tym
negatywnym znaczeniu, czyli przepych oraz kicz. Nagle zmieniła zdanie? Kiedy i
dlaczego?
A potem następuje ta
cokolwiek rozpraszająca wymiana zdań:
— Nic nie szkodzi. Dzięki
temu dowiedziałam się naprawdę ciekawych rzeczy. Jesteś fajniejszy niż
myślałam.
— Ech, dziękuję. — Karol
podrapał się nerwowo po policzku, który przybrał kolor purpury.
Pomijam już to, że
rysujący się wątek romantyczny uderzył mnie subtelnie jak taboret w głowę:
bohaterowie ponownie robią i myślą to, co mają w skrypcie, zamiast to, co
chcieliby robić i myśleć. Brak refleksji i uczuć Leny sprawia, że rozmowa jej i
Karola wygląda tak samo jak każda wcześniejsza rozmowa Leny z kimkolwiek innym
― Lena zadaje pytania, dowiaduje się czegoś, całość trwa maks pięć minut. Nie
ma w tym dialogu niczego, co wyróżniłoby go pośród innych ― Lena nie czuje się
lepiej niż z innymi, nie ma żadnych myśli na temat Karola (podobnie, jak nie
miała ich nigdy wcześniej ― co ona o nim niby myślała?), nie zaśmiała
się/poczuła rozbawiona ani razu przez całą rozmowę. Ale nagle stwierdza, że
nie! Że ta rozmowa była w jakiś sposób na tyle wyjątkowa, żeby powiedzieć
Karolowi, jaki jest super. Bez powodu. Ot, taka nagła refleksja, do której
czytelnik jak zwykle nie zostaje dopuszczony, nim zostaje wypowiedziana przez
postać.
Znowu wchodzi twój
problem z opisaniem jakiegokolwiek rozwoju czegokolwiek: co Lena myślała o
Karolu wcześniej? Nie wiemy. Co myśli o nim teraz? Jest fajniejszy, aha. A
dlaczego? Bo, um… mieli dialog? Fajny dialog? Super dialog? Szukała z nim
książki? Nie wiem. Nie mam pojęcia!
Pomijam już to, że sam
komplement też taki, że na miejscu Karola poczułabym się mocno zażenowana, a
nie mile połechtana, bo w podtekście wychodzi na to, że Karol robi okropne
pierwsze wrażenie/Lena na początku uważała go za nudziarza. A Karol jest raczej
kreowany na łatwo kłopoczącą się osobę, która poczułaby się nieswojo z
komplementem tego rodzaju. Ale! SKRYPT!
Scena kończy się
niezręcznym podsumowaniem, bo najwyraźniej znowu nie miałaś pomysłu, jak
zgrabnie ją urwać. A szkoda ― może trochę kłopotliwe pożegnanie dwojga młodych
podpowiedziałoby nam, co o sobie myślą…? Ech.
Obiecała też, że kiedyś
na pewno ich odwiedzi, choć sama nie miała pewności czy spełni tę obietnicę,
czy powiedziała tak tylko, żeby uszczęśliwić ziemnych ― przepraszam, ale niby
dlaczego miałoby ich to uszczęśliwić? Tak szczerze. Lena była dla nich tylko
kolejną pacjentką. Dla Karola może rówieśniczką oraz koleżanką. Nikim więcej,
nie nawiązali żadnych bliższych relacji.
O, wróciła stara dobra
Lena-zołza. W rozmowie z Danielem nagle znowu ma losowy atak wściekłości
niewynikający z niczego konkretnego. Bo tak. Bo Daniel odważył się zasugerować,
że Lena może chciałaby pójść do technikum dla magów. Ja nie mam nic przeciwko
postaciom, które nie umieją kontrolować swojego temperamentu ― problem jest
taki, że Lena nie umie go kontrolować tylko wtedy, kiedy akurat masz na to
ochotę. Umie też być bardzo spokojna, kiedy masz na to ochotę. I mieć poczucie
humoru. Jak masz na to ochotę. I generalnie wszystko robi tylko wtedy, kiedy
akurat masz ochotę, żeby to zrobiła.
— Ustaliliście to w
tajemnicy przede mną? Czego on się tak czepia? Nie ma swojego życia, czy co? —
Oburzyła się ― a dlaczego Lena tak czepia się jego? Chwilę temu była miła,
przepraszała go za okropne traktowanie i ociepliła się w stosunku do niego? O
co jej chodzi? To naprawdę niesympatyczna bohaterka i czytelnik robi się
bardziej i bardziej wyczerpany jej humorami. Poza tym co złego Daniel niby
zrobił? Chce przypilnować, żeby nie sfajczyli sobie domu i, nie wiem, nie
rąbnęli kilkusetletniej konspiry magów z powodu foszków Leny. Doprawdy,
potworna zbrodnia.
— W jaki niby sposób
miałabym komukolwiek zagrażać? ― is she retarded or what? Nie pamięta
już Jednej z Wielu Traum, kiedy to podpaliła się we własnym łóżku?
Scena z Antoniną kończy
się streszczeniem podsumowującym relację Leny i Antoniny i podejście Leny do
nestorki rodu. Co za niespodzianka. Czytelnika naprawdę ciekawi to, jak
rozwijają się relacje… ale w momencie, nie po fakcie. Bo takie informowanie
jest nudne i ten tekst skutecznie obumiera.
Lena dowiedziała się, że
wszyscy jej mieszkańcy byli elementalistami, więc na nikim nie robili wrażenia
wychodzący stamtąd obcy ludzie ― rozumiem, że dla elementalistów zupełnie
normalne było to, że obcy ludzie biegali im po domu? Bo właśnie to mówi to
zdanie. Ekshibicjoniści jacyś, ci magowie?
O, Tysia się odezwała.
Naprawdę można zapomnieć o istnieniu tych bliźniaków. Nie jestem pewna, czy
Julek przez cały tekst miał jakąkolwiek kwestię mówioną poza czymś na początku
pierwszego rozdziału. Gorzej od niego traktowana jest tylko Jolanta, która jest
matką głównej bohaterki, która nadal nie wie o istnieniu magii,
chociaż jej mąż właśnie wprowadził do domu obcego faceta, zapowiadając, że
będzie mieszkał z nimi przez tydzień. Ale o magii, o tym, że Daniel ma im z
tym pomagać, nie wspomniał. Bo po co. Man, ile ten Cyprian ma
lat? Jak może być tak nieodpowiedzialny? Biedna Jolanta.
Generalnie gdyby w moim
domu ktoś sprowadził obcego człowieka, żeby sobie pomieszkał, bo musi coś
załatwić, wybuchłaby karczemna awantura. Jolanta ma całkowicie wyrąbane, w
końcu trzeba postępować zgodnie z wymogami narracji.
Przy okazji, trauma Leny
z wypadku samochodowego jest tak kuriozalnie wyolbrzymiona, że nawet nie mam
siły tego komentować. Po prostu… ech. Pokiwam głową i się zamknę.
— Nie chcę być wścibska,
ale na jak długo masz zamiar u nas zostać? ― nie, serio. To jest JEJ dom. Co jest
wścibskiego w takich pytaniach? Mogła mieć osobne plany, mogła sobie nie
życzyć, cokolwiek. Ale nikt o tym nie pomyślał, władowali jej obcego
mężczyznę na głowę i każą się cieszyć.
Podróżnicy streścili Joli
wydarzenia z ostatniego tygodnia, na razie zachowując jego nadnaturalne
fragmenty na później ― czyli… co konkretnie jej opowiedzieli? A, tak sobie
siedzieliśmy, fajnie było? Nie wiem. Znowu streszczasz dialogi, które
niewygodnie ci opisywać. Wiesz, że czasem możesz po prostu przepuścić jakiś
temat i wspomnieć w wypowiedzi postaci kiedyśtam, że była o tym wcześniej jakaś
rozmowa? Jeśli nie jest ważna dla tekstu? Nie musisz zawsze pisać rzeczy w
stylu rozmawiali jeszcze o(...) albo streścili jej xyz, bo wtedy
człowiek ma wrażenie, że nie wiesz, jak ta rozmowa ma przebiec, i po prostu ją
wyciszasz. Powtarzam ― twoje postacie mają życie, poruszają się i rozmawiają
poza planem. Nie śpią.
ROZDZIAŁ XVI
Lena uznała, że musiała
uderzyć się w głowę podczas snu albo odzywają się skutki wypadku ― tak jakoś po miesiącu
od tego wypadku? Kiedy nie było ani słowa na temat obrażeń głowy, ani
zewnętrznych, ani wewnętrznych? Chyba że jej ręka jest jakoś połączona z głową…
ale hej, przecież była leczona magicznie? To głowy by nie wyleczyli? Cóż, każdy
powód do traumy w narracji jest dobry, nie kwestionujmy!
— Wiem, że się na mnie
gniewasz, ale nie wiem dlaczego. Czy zrobiłem coś złego?
— Eee… żyjesz? — rzuciła
sarkastycznie i wróciła do roztrzepywania jajek ― czy to, że ona go nie
lubi, ma być logiczne dla kogokolwiek w ogóle? Bo dla mnie nie jest i każda
scena z nią i Danielem zaczyna powoli doprowadzać mnie do szału. Laska, chwilę
temu go przepraszałaś i byłaś dla niego miła, gość cały czas ci pomaga i znosi
twoje fochy, weź się wreszcie opanuj.
W dodatku Daniel do końca
sceny próbuje w milczący sposób zaskarbić sobie jej sympatię, rzucając jej
spojrzenia skarconego szczeniaka. Z jednej strony mi go szkoda, z drugiej to
wnerwiające ― olałby tę głupią smarkulę i miał spokój, no doprawdy, pępek
świata się znalazł.
— Weź z kilo pomarańczy i
może kawę. Przy takich obrotach jak dzisiaj, do jutra się skończy —
zasugerowała Jolanta. Nie widziała zbolałego wyrazu twarzy córki, bo Lena
stanęła do niej tyłem w poszukiwaniu siatki na zakupy ― strasznie to niezręczne.
W sensie, ten akapit. Musisz informować czytelnika o tym, jak poruszają się
postacie na bieżąco (podobnie jak o innych rzeczach ― na bieżąco, nie po
fakcie), a wtedy sam sobie dopowie, dlaczego Jola nie widzi grymasu Leny.
Przez chwilę musiała po
prostu się na czymś skupić. Najlepiej miłym. Wyjrzała przez okno i wpatrywała
się w altankę za domem. Wiązało się z nią wystarczająco dużo pozytywnych
emocji, by te negatywne po jakimś czasie zbledły ― jakich? Dlaczego? O
jakim wspomnieniu Lena konkretnie pomyślała? Co pojawiło się w jej głowie, gdy
spojrzała na altankę? A po co to wiedzieć? W dodatku Lena zaraz wkłada
naszyjnik od Antoniny, który też jakoś pcha w nią pozytywne emocje; więc po co
było w ogóle wspomnienie altanki? Na nic się nie przydało i tylko zirytowało
kolejnym losowym elementem, który narrator podnosi i zaraz zarzuca.
Chwilę potem jest krótki
i suchy opis podejścia Jolanty do sprawy ― daj jej żyć. Nie słyszeliśmy o niej
przez tyle rozdziałów i teraz załatwiasz jej nastawienie w trzech zdaniach?
Wydawałoby się, że jest dość ważna, przecież to matka głównej bohaterki… z
drugiej strony mogłaś ją zabić i pozbyć się kłopotu, łaskawa pani. Nie, ale
naprawdę, to wygląda tak, jakby Jolanta była dla ciebie niewygodna i jakbyś
miała ochotę się jej możliwie szybko pozbyć z planu akcji. A w ogóle gdzie się
podziały bliźniaki? Znowu je wywiało. Jeszcze raz, po co ci są te dzieci?
No i krótka rozmowa o
Danielu, która urywa się w połowie i nie prowadzi do niczego. Naprawdę połowa
twoich dialogów i scen wygląda tak, jakbyś chciała przepchnąć jedną ważną
informację, dwa suche opisy i przejść dalej ― sceny powinny mieć początek,
środek i koniec, dialogi też. Czytanie twojego tekstu to jak spacer po molo,
gdzie co chwila obrywasz w twarz od Mewy Ważnego Motywu Fabularnego, przez co w
ogóle nie możesz popatrzeć na Morze Tekstu ani Fale Postaci.
Plus:
Czyżbym nie tylko ja
miała co do niego wątpliwości? Trzymanie wspólnego frontu z matką mogło
znacznie poprawić jej sytuację ― jakie wątpliwości?! Przecież Lena przepraszała
go wcześniej i była dla niego miła, po prostu potem nagle jej się zmieniło, bo
tak. I nigdy nie pisałaś o żadnych wątpliwościach. Lena zachowuje się jak
rozwydrzona nastolatka.
Na początku wszystko
wydawało się w porządku ― dlaczego robisz to swojej historii? Teksty w tym stylu
nie są dobre i zawsze psują klimat. Od razu sugerujesz, że zaraz coś się
zepsuje i uwydatniasz swoją nieumiejętność przepływania z akapitu na akapit, bo
to wygląda tak, jakbyś nie wiedziała, jak ten akapit zacząć.
Po jej policzkach
popłynęły strużki łez. Zobaczyła jak spadają na popękaną płytę chodnikową i
zostawiają dwa ciemniejsze ślady ― takie strużki łez lejące się ciurkiem na
chodnik widzę w ten sposób:
Poza tym chwilę temu Lena
przedziera się przez śniegową breję do furtki, a teraz nagle chodnik
jest tak czysty i wyraźny, że może dostrzec plamy swoich dramatycznych łez?
Wiesz, jak wygląda chodnik w zimie, gdy jest śnieg? Całkiem mokry cały czas.
Powoli uniosła
zaczerwieniony wzrok na ulicę ― oczy/powieki mogą być zaczerwienione, wzrok
już nie.
Trudno mi kibicować Lenie
w jakiejkolwiek scenie, bo jest naprawdę nieudaną postacią bez charakteru, a
cała trauma nadal wydaje mi się przesadzona, bo była omdlała przez cały wypadek
i w ogóle nie zachowywała się, jakby przeżyła cokolwiek, w szpitalu, plus, jak
już było wspomniane, nie zaznaczyłaś wagi wypadku, kiedy miałaś okazję. Więcej
o tym w podsumowaniu, bo już naprawdę nie mam siły pisać o tym, jak
przedramatyzowany wydaje mi się ten wątek.
Aczkolwiek dopiero teraz
walkę z jej strachem (nadal nielogicznym i wydumanym) czytelnik mógłby kupić.
Ale to jakieś dwanaście rozdziałów za późno, więc...
Dopiero po minięciu
przesuwnych drzwi supermarketu, odetchnęła pełną piersią ― w ogóle to ta trauma
jej się tak wyłącza, jak tylko jest w budynku? Supermarkety mają zwykle ogromne
okna, a na zewnątrz masa samochodów.
Powrót do domu okazał się
powolny, ale już bez przestojów i palpitacji serca ― znowu, bardzo złe
zdanie na zakończenie sceny.
Włożenie fartucha
kucharskiego, przygotowywanie miejsca do pracy i rozkładanie potrzebnych
składników ukoiło zszargane nerwy Leny ― przed chwilą czytaliśmy, że powrót był
spokojny i dość przyjemny, a tu nagle mamy zszargane nerwy? Ech.
Urszula Majchrzak w
odróżnieniu od Leny uwielbiała fantasy, a już najbardziej w świecie serię „Harry’ego
Pottera”. Jej mania zaczęła się w podstawówce i tak jej zostało. Ciągała Lenę
na wszystkie części filmów do kina i uwielbiała cytować wersy z książki. Jako
dzieciaki razem z resztą podwórkowych znajomych zwykły bawić się w czarodziei i
biegać z patykami, wykrzykując przy tym zaklęcia ― ale dowiadujemy się o
tym dopiero teraz, jak zwykle. (Chodzi mi o to, że o ileż lepiej wyglądałoby to
porównanie, gdybyś w pierwszym rozdziale przynajmniej przelotnie wspomniała, że
Lena nie lubiła fantasy, a Ula owszem? W dialogu dziewczyn? Chociaż przelotnie.
Takie wątki i porównania działają wtedy znacznie bardziej. Teraz to kolejna
informacja, którą nam naprędce wciskasz do gardła).
Lena tak po prostu
zaczyna podsłuchiwać rozmowę Daniela i nie ma z tym żadnych, najmniejszych
problemów? W dodatku jeszcze żałuje, że nie mogła usłyszeć więcej. Cudownie, po
prostu, bohaterka do ukochania jak nic.
Dlaczego, dlaczego,
dlaczego Daniel jest pełen wyrozumiałości dla Leny? Dlaczego nie ma jej dość?
Dlaczego mu to robisz i zmuszasz go do płaszczenia się przed nią?
— Okej. Najlepiej wziąć
autobus. Przystanek jest… — Lena w końcu wytłumaczyła Danielowi, jak dotrzeć na
miejsce i ucieszyła się, że mimo jej głupiego zachowania, nie miał do niej
urazy ―
ciekawe, jak szybko jej przejdzie i znowu zacznie być zołzą.
Narracja informuje nas,
że Lena nie poznała mówiącego po głosie… i dosłownie zdanie potem Lena na głos
mówi, że nie poznała mówiącego po głosie. Dzięki, narracjo! Nie poradziłabym
sobie z tym!
— Bo cię znam. Wiem, że
nie robisz rzeczy bez wyraźnej przyczyny. Jeśli wyjechałaś, na pewno miałaś
dobry powód. Chodź — poklepała uda ― na pewno zna ją lepiej niż czytelnik.
Podobała mi się wymiana
zdań między Leną, Sandrą a Ulą. Jak zwykle nie opisywałaś uczuć, ale tym razem
wyraźnie zaznaczyłaś w dialogu i zachowaniu, że Lena jest zazdrosna. Gdyby cały
tekst był napisany w ten sposób, miałoby to szansę działać.
Aczkolwiek wyjście Sandry
wyglądało na pośpieszne wyrzucenie dziewczyny z kadry, zaraz po opowieści Leny.
To już przywróciło wrażenie niezręczności.
Miały po szesnaście lat.
Wtedy wydawało się, że wszystko jest możliwe ― teraz mają osiemnaście i są z nich
takie stare kwoki, że o matko. Już wiedzą, że nic nie jest możliwe, a w krzyżu
je łupie przy zmianie pogody.
Wspomnienie Uli o jej
traumie jest o wiele bardziej wiarygodne i bardziej poruszające niż cała
histeria Leny, naprawdę. Przede wszystkim dlatego, że zdecydowanie zgrabniej i
z o wiele większym wyczuciem to przedstawiłaś.
Nie zawsze się udawało ze
względu na pracę Jolanty w gabinecie dentystycznym, ale Lwowscy przynajmniej
starali się nie zapominać o reszcie domowników ― czego nie da się
powiedzieć o narratorze, który bez przerwy zapomina o bliźniakach, zwłaszcza… o
chłopcu. Nawet nie wiem, jak ma na imię. Nie żeby Lwowscy częściej o nich
pamiętali, tho.
Tak mi szkoda Daniela,
naprawdę. Jest miły, pomocny, cierpliwy, a musi się użerać z Leną. Mogła mu się
trafić każda bardziej sympatyczna osoba, ale nie, Lena! Ech, stary, życie jest
podłe, co?
Nie powiem mu o tym, za
żadne skarby ― Lena jest idiotką. Boi się tego ognia, boi się tego, że nie umie
go opanować, dzieje się jej coś, co nie ma prawa się przydarzyć (przypadkowo
coś podpala) i co robi nasza bohaterka? Nie mówi o tym swojemu nauczycielowi,
bo nie. Nie wiem, czy wiesz, jak źle to wygląda z boku? Więcej czasu poświęcasz
temu, że Lena boi się samochodów niż czemuś, co powinno realnie ją przerażać i
być bardziej traumatyczne od tego wypadku, który przeleżała nieprzytomna.
Co mówił tato, że Daniel
ma nas chronić przed byciem niebezpiecznym? Świetnie mu idzie ― skarbie, JAK ma ci
pomóc, skoro NIC MU NIE MÓWISZ? Co ona, oczekuje, że Daniel jest też
wszechwiedzącym telepatą?
Poza tym, doprawdy, to
nie jest wina Daniela. Jeśli zaraz narracja zacznie przyklaskiwać Lenie,
że Daniel faktycznie jest beznadziejny, to ja zacznę gryźć.
…Lena odkrywa, że to nie
samochody ją stresują, tylko ich terkotanie. Ale jak tylko wychodzi na ulicę,
to panikuje, widząc przejeżdżające auta. Co ona, to terkotanie od zewnątrz
słyszy?
ROZDZIAŁ XVII
*wzdycha*. Po co był ci
ten pierwszy fragment? Tekst nie polega na tym, żeby opisywać krok po kroku
każdy ruch postaci, o czym już w tej ocenie wspominałam i pewnie jeszcze
wspomnę. Spokojnie mogłabyś zamknąć ten fragment w krótkim wspomnieniu któregoś
bohatera ― być może Leny ― o tym, że wow, Instytut jest w Warszawie i
byliśmy tam tak szybko, tak to ja mogę podróżować! I już czytelnik wie, że byli
tam drugi raz i gdzie to jest. Tylko że do tego trzeba dopuścić do dialogów
elastyczność, żeby nie wałkowały się tylko w kierunku tematu, który chcesz
poruszyć, i brzmiały naturalnie.
Następny fragment to, jak
dotąd, najbardziej żenujący fragment całego tekstu. Jeden z tych, które dają ci
silne second-hand embarrasment w ten negatywny sposób. Napisałaś, że
chciałaś wyciągnąć od czytelnika parę śmiechów ― najwyraźniej było to warte
tego, żeby po raz kolejny rozkopać charakter Leny (kiedykolwiek wcześniej
sugerowałaś, że jest w miarę dojrzałą dziewczyną czy ma więcej niż dziesięć
lat? Well, nope!) i zniżyć swój tekst do poziomu amerykańskiego sitcomu
z Disney Channel.
Scena opiera się na tym,
że osiemnastoletnia dziewczyna śledzi maga ognia po centrum handlowym,
podejrzewając go o to, że chce kogoś zabić, a towarzyszą temu jej błyskotliwe
przemyślenia w rodzaju: Czyżby miał wkręcić się na jakieś przyjęcie i tam
dokonać zabójstwa? Jeśli zobaczę nagłówek w gazecie mówiący: „Tajemnicze
morderstwo na przyjęciu u burmistrza”, będę wiedziała, że to ty, Koterski. I
nie są one pomyślane w żartach czy dowcipnie, nie, w głowie tej postaci to
wszystko dzieje się zupełnie na serio. Dlaczego w ogóle go podejrzewa? A
cholera wie. Tak po prostu. Bo tak. Dla śmiechów. Ta scena była straszna,
jestem gotowa powiedzieć, że najgorsza w tekście, miałam ochotę ją pominąć i
ledwo przebrnęłam. Ale skoro już się tak upierasz:
Robi to dla mnie,
uzewnętrznia się? Tylko po to, żebym mu zaufała? Płatni zabójcy chyba nie
stosują takich technik manipulacji. Na pewno nie, co ja wymyślam. Powinnam dać
mu szansę ―
mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że manipulacja emocjonalna/wzbudzanie
zrozumienia/zaufania/współczucia u ofiary jest normalną techniką manipulacji i
wcale nie jest jakaś… zakazana w gronie płatnych morderców.
— Zainteresowałem się
tobą — rzucił i natychmiast zrozumiał jak głupio to zabrzmiało. — Nie
romantycznie czy coś, w żadnym razie ― pewnie. Oszczędź mi tego, narracjo, bo chyba
zaraz skisnę. Więcej niezręczności, nienaturalności oraz zażenowania czytelnika
w tym rozdziale już się nie dało upchnąć?
Podniósł głowę i pierwszy
raz podczas tego długiego monologu odważył się spojrzeć jej w oczy. Zażenowanie
wprost wylewało się z nich ― po pierwsze, nie wiem, dlaczego Daniel boi się spojrzeć
Lenie w oczy and at this point I’m too afraid to ask. Po drugie, mam
wrażenie, że Daniel nie jest zażenowany wyznaniem, tylko tym, że musiał
wystąpić w tym rozdziale...
Lena i Daniel się
dogadują, co owocuje kolejną zmianą zachowania Leny w stosunku do niego (to już
chyba czwarta w tekście ― naprawdę, jeśli dalej chciałaś utrzymać ten męczący
wątek podejrzliwości, nie mogłaś przynajmniej zlikwidować sceny, w której Lena
go przeprasza, prosi, żeby ją uczył, i proponuje, żeby zaczęli od nowa?
Bo już samo to było całkiem solidnym powodem dla gościa, żeby trochę się
interesować jej rodziną, ale o tym i bohaterka, i Daniel, i narrator chyba nie
pamiętają).
Trochę denerwuje mnie to,
jak świadomie Lena śni. Kolejne sny zaczynasz od stwierdzeń, coraz
pewniejszych, no tak, już tu byłam, to ten sen. To nienaturalne.
Człowiekowi raczej rzadziej niż częściej zdarza się śnić świadomie.
Oni prowadzą tę lekcję w
garażu, tuż obok domu, w którym znajduje się nieświadoma niczego Jolanta, tak?
O której chyba narracja raczyła znów kompletnie zapomnieć, no bo po co komu
taka Jolanta.
Dziewczyna wciąż miała
zamknięte oczy, choć wcale nie powinna z nimi ćwiczyć. Ale nie to było
najważniejsze. Nad jej wyciągniętą prawą dłonią falował jaśniejący płomyk o
kształcie przypominającym serce. I to zdecydowanie większy niż ziarno fasoli.
Największe zaskoczenie
świata, że Lenie się udało. Nie żeby postaci nie mogło się udać ― po prostu w
obliczu tego, jak Lena została przedstawiona w tekście, to wywołuje niesmak, a
nie radość, bo nikt jej nie kibicuje. Nie da się jej kibicować.
A nawet odsuwając już tę
kwestię ― Lena kolejny razy robi dokładnie wbrew temu, co każą jej
mądrzejsi oraz bardziej doświadczeni. I wszystko byłoby ok z taką kreacją
postaci, gdyby nie to, że to się z niczym u Leny nie zgadza… a Lena jeszcze
obwinia wszystkich wokół za późniejsze kłopoty i ci wszyscy wokół zdają się jej
przytakiwać. Bomba.
ROZDZIAŁ XVIII
Zauważyłam, że ostatnio
przytaczasz strasznie dużo myśli Leny. Teraz przynajmniej próbujesz opisać nam
jej uczucia, chociaż trochę to dziwne, bo przed rozdziałem siedemnastym
praktycznie w ogóle nie używałaś tego zabiegu, a teraz pojawia się cały czas.
Czasem brzmi też trochę jak pójście na łatwiznę; zamiast opisać, jak postać się
czuje, piszesz tylko strumień jej myśli i przechodzisz dalej. Ale uznajmy to za
krok do przodu.
Fascynuje mnie kolejna
diametralna przemiana Leny. Dostrzega na swój temat wszystko to, co popękało
nam szkliwa w poprzednich rozdziałach ― ale stawiam piątaka, że w przeciągu
kilku rozdziałów znowu jej się coś odmieni i zacznie się zachowywać jak
rozkapryszona histeryczka.
Wątek zazdrości Leny o
Sandrę to najlepiej prowadzony emocjonalnie i najbardziej stały wątek w tym
tekście.
Do tej pory nie
uczestniczył w rozmowie. Siedział zgarbiony na krześle i wpatrywał się w daleki
punkt za nimi ― właśnie taki sposób opisywania kilkuosobowych rozmów jest zły.
Przypominasz sobie o postaci wtedy, kiedy potrzebujesz jej użyć, do tego czasu
znika zupełnie z planu. Jak już się pojawia, pośpiesznie o niej jakoś
wspominasz, żeby nie było, że o niej zapomniałaś.
Scena z czerpalni, połączona
z powrotem do domu, znowu skrótowa oraz sucha. Brak emocji w tym tekście jest
kolosalny, niczego na dobrą sprawę nie da się poczuć. Chociaż Lena zaczyna mieć
teraz te nowe refleksje ― cytujące myśli ― nadal są momenty, w których jakby
bezrefleksyjnie wszystko przyjmuje. Nawet nie zdziwiła się prezentem
walentynkowym od Daniela, po prostu zaczęła go, za przeproszeniem, żreć. Ja bym
się, cholera, zdziwiła.
Daniel przy Lenie zaczyna
być kreowany na taką nauczycielską pierdołę. Nigdy nie jest na nią zły, chociaż
dziewucha zachowuje się jak nieodpowiedzialna kretynka, tylko się smuci,
przeprasza ją oraz pociesza. Nawet najbardziej cierpliwy oraz wyrozumiały
nauczyciel ma swoje granice i wydaje mi się, że Lena już dawno przekroczyła je
wszystkie. Ale nie, Daniel będzie ją pokornie tolerował, bo to główna
bohaterka.
Ech… ech. Przy czytaniu
sceny z Jolantą moja bezsilność rosła i rosła, i w pewnym momencie miałam
ochotę rzucić komputerem albo krzyczeć w poduszkę. Nie wiem, czy nie przebija w
moim rankingu najgorszych scen tekstu nawet śledzenia Daniela, ale musiałabym
się zastanowić.
Tak czy owak, Jolanta
dowiaduje się o istnieniu magii. Nareszcie, tak!, został poruszony ten długo
ignorowany, traktowany po macoszemu wątek, akurat tak dobrze się składa tuż przed
wyjazdem Leny, więc nie trzeba za długo go prowadzić. Od kogo Jolanta się
dowiaduje? Od swojego dziesięcioletniego dziecka, które się sypnęło. Tak. Jej
mąż w ciągu co najmniej miesiąca od dowiedzenia się o istnieniu magii nadal nie
znalazł dobrego momentu, żeby jej o tym powiedzieć, i w końcu wsypuje się
Julek, co sprawia, że byłabym skłonna pomyśleć, że tylko po to był w tym
tekście, gdyby nie to, że o tej Jolancie też narrator cały czas zapomina i ją
ignoruje, a za nim wszystkie postacie. Dlaczego dziesięciolatek nie wsypał się
własnej mamie wcześniej? Cóż, bo wcześniej Lena mogłaby jeszcze uczestniczyć w
tym wątku, a teraz za chwilę wyjedzie, więc szczęśliwie czeka ją tylko jedna
rozmowa na ten temat.
Ta rozmowa jest… główną
przyczyną ech. Jolanta zachowuje się jak Lena (chociaż już na Lenę to
zachowanie było zbyt dziecinne, a jej matka jest siłą rzeczy raczej starsza),
drze się, od razu uznaje wszystkich za wariatów, wybiega do przyjaciółki i
wraca, gdy Lena po nią dzwoni, żeby pokrzyczeć jeszcze trochę. Cała rodzina i
Daniel zebrała się w pokoju, żeby ją przekonać o istnieniu magii, ale nikt,
nikt przez całą scenę nie użył MAGII, żeby POKAZAĆ JEJ, że MAGIA ISTNIEJE.
…szczerze mówiąc, nie
wiem nawet, jak to skomentować, bo gdy czytasz to zdanie, powinnaś sama już
wiedzieć, co dokładnie jest nie tak i co wzbudzało w tej scenie skrajną
bezsilność, tak dużą, że człowiek miał ochotę rzucić laptopem. Gdyby
przynajmniej Daniela tam nie było i nikt inny po prostu nie dałby rady
czarować, okej, jeszcze bym to kupiła, ale DANIEL tam JEST, SIEDZI tuż za NIMI
i w ogóle…
— To było koszmarne —
oznajmił Cyprian, po czym przetarł dłonią twarz. — Układałem w głowie wiele
scenariuszy, ale nic nie mogło mnie na to przygotować ― nigdy nie przyszłoby mi
do głowy, że nie użyjemy tej samej taktyki, której pan doktor użył, żeby
udowodnić istnienie magii mnie, a Daniel użył, żeby udowodnić istnienie magii
tobie, Leno: pokazania, że magia istnieje.
Po prostu powtórzę to
zdanie jeszcze raz: rodzina zbiera się, żeby udowodnić jednemu członkowi, że
magia istnieje, z gościem, który świetnie włada magią, tuż obok, w tym samym
pokoju, i próbuje przekonać ją słownie, zamiast pokazać jej, że magia istnieje.
Okej, przejdźmy dalej.
Scena z pójściem do Uli i
generalnie cały wątek Sandry to najlepszy build-up emocjonalny do
podjęcia jakiejś decyzji, jaki dotąd dostała Lena. Jej refleksje na ten temat
wydają się realistyczne, wnioski całkiem słuszne i generalnie to całkiem dobry
koncept. Miałam trochę ochotę krzyczeć, jak Lena pobiegła gadać Uli o magii,
ale na szczęście się rozmyśliła. Największym minusem całej scenki jest to, że w
porównaniu z naprawdę nieważnymi scenami opisanymi w nudny sposób (te wszystkie
badania, śledzenie Daniela, ugh), tak ważna, przełomowa scena dla Leny
zostaje opisana na zaledwie parę akapitów i bez głębszych uczuć bohaterki. Ale
tu nigdzie nie ma głębszych uczuć.
Co natomiast dziwi mnie
bardzo ― Daniel zgadza się bez problemu, żeby Lena pojechała do tego technikum,
chociaż podejrzewa ją o bycie osłabioną. Zamiast przynajmniej zaczekać na
uzyskanie wyników następnych badań. Co, jeśli zaczną ją przenosić, Lena już tam
zamieszka, powoli się zaaklimatyzuje i nagle okaże się, że bum, jej magia zniknie,
spadaj do technikum cukierników, plebsie? To po prostu nie wygląda na rozsądną,
dojrzałą decyzję. I mam wrażenie, że narrator nawet nie spojrzał na to z tej
perspektywy, bo on już wie, że Lena nie okaże się osłabioną, więc po co
postacie mają rozpatrywać opcję nieważną dla fabuły, right?
ROZDZIAŁ XIX
W tym rozdziale Lena
decyduje, że jej jedynym prawdziwym powiernikiem może być pamiętnik i niemal
cała treść zamyka się w Lenie opisującej swoje przeżycia na przestrzeni tekstu
dotychczas. I… tak, to w zasadzie wszystko. Rozdział nie jest szczególnie
drażniący, ale mocno męczący, ponieważ nie wnosi nic nowego. To nie jest
nadanie wydarzeniom nowej perspektywy, pokazanie, jak dokładnie widziała je
Lena, opatrzenie ich nowymi przemyśleniami, spostrzeżeniami czy emocjami. To po
prostu Lena streszczająca to, co czytelnik już wcześniej przeczytał i nadal
doskonale pamięta. I tak, spisywanie własnych przeżyć na papierze jest pewnym
rodzajem terapii i odstresowania, ale czy naprawdę musisz zmuszać czytelnika do
czytania tego, zwłaszcza tak szczegółowo opisanego? Czytałam już o tym
wszystkim. Wiem, wiem naprawdę, co się stało.
Tym, co najbardziej
przykuło moją uwagę w tym rozdziale, jest rodzaj błędów literackich, jakie
popełnia Lena. Wspomniałaś, że chciałaś, żeby tekst brzmiał i wyglądał bardziej
realistycznie, jakby naprawdę był spisany w dzienniku, bez przykładania uwagi
do ortografii czy gramatyki. Ale… nieszczególnie jest. To nie do końca tak
działa w literaturze. Jak komuś napiszesz kochanom rodzinę, to dostanie
zawału, a nie pomyśli sobie hej, jaki ciekawy zabieg literacki, ta laska to
geniusz!.
Używasz wielokrotnie
zabiegu wykreślenia danej myśli, ale pomyśl o tym, jak to wyglądało dla Leny.
Pisała całe, długie akapity, po czym skreślała je równą linią, stwierdzając, że
nie pasują. Po co je skreślała? Nie mogłaby już ich zostawić? W dodatku, jeśli
żenowały ją na tyle, że postanowiła je wymazać, dlaczego nie wymazała ich w
jakiś dobitniejszy sposób, tak, że nie da się już tego przeczytać? I jeśli
uznawała, że jakaś myśl jest bez sensu, to powinno się to dziać raczej w
połowie pisania jej ― kończyła zdanie/akapit i dopiero potem uważnie je
skreślała? Nie wygląda to szczególnie realistycznie.
Podobnie z ortografami.
Nie wybrałaś po prostu słów, w których ludzie często robią błędy i do których
takie błędy pasują. Pogrąrzać zamiast pogrążać? Naprawdę?
Lena używa także
emotikonek. Nie widzę tego trochę, zwłaszcza nie wtedy, gdy ktoś ma osiemnaście
lat, i zwłaszcza nie w tej sytuacji, bo nigdzie wcześniej nie zaznaczyłaś, że
Lena szczególnie często w ogóle korzysta z emotikonek/Internetu jako takiego
czy nawet telefonu (sytuacja w szpitalu była wyjątkowa). I teraz nagle, pisząc
ten tekst, czuje taką potrzebę używania emotikonek sama do siebie?
Język także nie brzmi jak
Lena, ale w sumie Lena nie ma konkretnego języka (jak wszystkie postacie w tym
tekście, nie licząc Ifryta).
Gryzło mnie też to, że
Lena tłumaczy wszystko szczegółowo (Sandrze, koleżance z imprezy urodzinowej)
― to mimo wszystko tylko pamiętnik i wydaje mi się, że myślałaby bardziej
skrótowo. Wiem, że utrzymuje się w tej konwencji tłumaczenia czegoś swojemu
przyjacielowi-dziennikowi, ale od tak długiego pisania boli ręka, szczególnie
niewyćwiczonego człowieka, i wydaje mi się, że Lena jednak chciałaby trochę
okroić siebie ze zbędnych zdań. W dodatku chyba pisząc, powinna bardziej
skupiać się na wydarzeniach, które opisuje, a mniej na tym, żeby je wszystkie
dokładnie wyjaśnić papierowi. Na tym polega terapia i zrzucanie z siebie
ciężaru.
A, jeszcze jedna rzecz
przykuła moją uwagę w tym rozdziale: Jolanta jak zwykle ignorowana i traktowana
jako zbędny dodatek do fabuły. Nie wierzy w magię, ale jasne, że jej córka może
w środku roku zmienić szkołę na jakieś magiczne technikum cholera wie jak
daleko do domu. Bo czemu nie. To bardzo rozsądne i dojrzałe podejście. I w
ogóle.
Generalnie ten rozdział
nijak nie pomógł, nijak niczego nie rozwinął i właściwie zastanawiam się, po co
ci on był. Naprawdę, bez niego narracja stałaby w tym samym miejscu, a Lena
byłaby nadal tak samo słabą postacią jak wcześniej.
ROZDZIAŁ XX
Zaczynasz od streszczenia
przeplatającego się z lepszymi fragmentami. Wreszcie pojawia się trochę emocji
Dwunastego, ale w gruncie rzeczy nadal jest dość bezrefleksyjny. Wizja
staruszki w ogóle go nie nękała, dopóki nie była potrzebna w tekście, a w ogóle
to połowa czytelników pewnie zdążyła o niej zapomnieć, tak emocjonująco ją
wtedy opisałaś. Szkoda, że traktujesz Dwunastego aż tak po macoszemu.
W zadziwiającym tempie
zrobiło się zimno i ciemno ― czyli Dwunasty tak się bezrefleksyjnie włóczył tam, gdzie
rzuciła go narracja, bo kto by dyskutował z narratorem, dotarł do martwego
punktu w śledztwie i narrator natychmiast zarzucił na scenę płachtę nocy?
Świetnie.
Wiesz, że tekst powinien
być płynny, prawda? W ten sposób wcale nie robi się płynny. W ten sposób jest
urywany, chaotyczny oraz naciągany.
Cały pierwszy fragment to
przemieszanie suchości z nieśmiałymi próbami prowadzenia normalnej, porządnej
narracji. Zauważenie nawet tak drobnych postępów prawie cieszy ― gdyby nie to,
że to już dwudziesty rozdział, a my jesteśmy wyczerpani wszystkimi suchymi
akapitami, przez które do tej pory przebrnęliśmy.
W całym śledztwie
Dwunastego męczące jest to, że nie mamy dostępu do jego toku rozumowania.
Narrator podrzuca mu kolejne etapy prawie jak ślepej kurze ziarno, Dwunasty
współpracuje z tajemniczymi swoimi ludźmi, a narrator radośnie streszcza
wszelkie postępy. Z jednej strony chciałabym polubić ten wątek, jest dobrym
odpoczynkiem od Leny, ale z drugiej nie mam takiej możliwości.
Akapit o dwutygodniowej
przerwie w poszukiwaniach ― właściwie cała ta końcówka podsumowująca odkrycie
ośrodka leczniczego ― jest bardzo brzydkim streszczeniem. Jeśli nie zamierzałaś
nam naprawdę pokazać, jak Dwunasty spędza czas wolny, po co w ogóle o tym
wspominałaś? Mnie na przykład to ciekawi (fajnie byłoby wreszcie dowiedzieć się
czegokolwiek o tej postaci), a teraz zostałam z wrażeniem niedosytu. Jak
przez kolosalną część całego tekstu.
Od początku udawał
pacjenta zainteresowanego pobytem w ośrodku i z powodzeniem pytał o wszystkie
interesujące go informacje, takie jak typy zabezpieczeń i rodzaje
przebywających w ośrodku kuracjuszy ― dzięki, narratorze, wniosłeś do mojej
świadomości huk informacji! Po co o tym piszesz, skoro nie zamierzasz
tego nigdy rozwinąć? Szlag może człowieka trafić, naprawdę.
Zakładam, że Dwunasty
użył na pani doktor magii, ale narracja była na tyle mętna ― to znaczy wcale
jej nie było w tym dialogu ― że pewności nie mam. Już zauważyłam, jak kochasz
wszystkie swoje tajemnice, ale narracja jednak po to istnieje w prozie, żeby
robić z niej użytek. I to nie streszczeniami oraz ekspozycjami, tylko dobrym
sugerowaniem słowem, co się działo.
ROZDZIAŁ XXI, CZĘŚĆ 1
Wydawała się tak
przepełniona, jakby miała niedługo wybuchnąć, ale Lena nie miała zielonego
pojęcia, co powinna ze sobą zabrać, więc ostatecznie zaczęła wrzucać wszystko, jak leci ― a nie mogła, nie wiem,
poprosić kogoś o pomoc? Daniela na przykład? Chyba jeszcze nie wyjechał,
prawda? Mógłby jej powiedzieć, co będzie jej potrzebne w takiej szkole, a co
nie.
Wiedziała oczywiście, że
w każdej chwili mogłaby wpaść z wizytą i zabrać potrzebne rzeczy, ale wciąż nie
czuła dobrze, podróżując ― niedawno narracja zapewniała, że podróżować się do
teleportem, a Lena jeszcze do niedawna lubiła teleporty. Zmieniła zdanie?
Odwidziało jej się? Poza narracja doznała jakieś teleportacyjnej traumy?
Nie rozumiem, po co
piszesz jeden akapit z punktu widzenia Leny, by w drugim szybko pobiec do
Daniela i streścić to, jak załatwiał formalności w urzędzie. Znowu. Ja wiem, że
dorosłe życie to mnóstwo papierkowej roboty, ale nikt nie lubi urzędów.
Czytelnicy ― podanych w takiej formie ― też nie lubią.
Siostry roześmiały się,
kiedy minęły się z przybiciem pożegnalnej piątki. Męskie grono stało w progu i
podziwiało całą scenę z daleka ― albo Jolanta została mężczyzną, albo nawet
nie brała udziału w pożegnaniu. Powiedziano jej o magii? No, to wsio, niech
spada z narracji, tylko miejsce by zajmowała! Plus, jakże rozkoszna ta scena
pożegnania sióstr, które wcześniej przez dwadzieścia rozdziałów miały jeden
(jeden!) dialog. A Lena z Julkiem nie miała w ogóle żadnego.
A, nie, Jola się pojawia!
Tylko na chwilę, żeby obowiązkom stało się zadość. Wcześniej, jak rozumiem,
siedziała obrażona na piętrze i zupełnie nie interesowała się szykującą się do
wyjazdu córką? Jeno tak tuż przed jej wyjazdem tknęło ją sumienie i poszła
pociechę ścisnąć, a teraz wróci być obrażoną na magię dalej poza planem?
Hm… nie znam dokładnych
liczb, ale jakoś koło siedmiuset osób, może trochę mniej, może więcej ― nie no chwila. Moja
prywatna podstawówka, licząca sobie czterystu uczniów spokojnie, mieściła się w
niewielkim piętrowym budynku. I mieliśmy nawet przedszkole. A sala gimnastyczna
była wielkości dwóch sal lekcyjnych. W podwórku. Czterystu uczniów.
Do czego zmierzam?
Dlaczego ktoś by budował taki gigantyczny, ogromny, wielki kompleks, o jakim
opowiada Daniel, dla siedmiuset uczniów? To wcale nie jest dużo! Tyle to
moje liceum liczyło, cholera, mieszczące się w klasycystycznej mleczarni!
Czyli, jak się może domyślasz, też jakoś specjalnie gigantycznie nie było.
(Dla porównania
liczbowego, za Wikipedią: Yale ma ponad 10 tysięcy uczniów, Harvard ― ponad 20
tysięcy, Oxford ― ponad 25 tysięcy; zobacz, jak wyglądają wszystkie trzy
kompleksy i porównaj je z wielkością Technikum Magicznego, którą sobie
wyobrażasz).
Nurtuje mnie też to, że w
kraju są łącznie cztery technika magiczne. Sugerowałaś, że większość magów w
wieku licealnym chodzi jednak do magicznych szkół. A skoro Daniel uważa
siedemset za dużą liczbę uczniów, to znaczy, że raczej nie ma większej w żadnym
innym technikum ― czyli co, młodzież w wieku licealnym wśród magów to koło
trzech, maks trzy i pół tysiąca? Na trzydzieści osiem milionów ludzi w Polsce?
Nie wiem, jak wyobrażasz sobie wielkość społeczeństwa magicznego, ale jest dość
duże, żeby mieć własny rząd i budować praktycznie ukryte państwo w państwie. Po
prostu wspominam liczby, chcąc upewnić się, czy myślisz o tym, zwracasz uwagę
na takie rzeczy i sobie to wyobrażasz.
Dobrze, że twoja szkoła
miała większość takich samych podręczników jak u nas ― ech. Dobrze też, że
Lena miała wypadek akurat koło szpitala Filipa, nie? Czasami zbiegi
okoliczności w tym tekście przytłaczają Imperatywem Narracyjnym.
Muszę się podzielić
wątpliwością, która mnie nęka od momentu, w którym Lena znalazła się na terenie
szkoły. Wydaje się z sugestii narracyjnych, że to raczej nie jest współcześnie
wybudowany budynek. Czyli co najmniej zabytkowy.
Serio, jak wytłumaczyli
miejscowemu konserwatorowi, że mają tam szkołę magicznych ludzi? Mają wtyki w
ministerstwie kultury? Nigdy nie sądziłam, że coś takiego mogłoby mnie męczyć,
ale no.
Nie rozumiem. Klasy A do
C są dla uczniów uzdolnionych, jak powiedział ten gość, zastępca dyrektora czy
ktoś. Po czym stwierdza, że Lena, z jej znikomymi umiejętnościami, pasuje do
klasy F. I dowiadujemy się, że chodzi tam Ifryt i Karol. Karol podobno jest
Uzdolniony? Umie uzdrawiać, tak? Ifryt też nie wyglądał na specjalną lebiegę w
kwestii magii. Czy oni chodzą do tej klasy dla najgorszych uczniów, żeby tylko
Lena nie czuła się samotnie? Bo wygląda to strasznie naciąganie, kolejny
Imperatyw Narracyjny, żeby przypadkiem Lena nie miała szczególnych trudności, a
true love było blisko.
Oni naprawdę chcą
wywiesić ogłoszenie z prośbą o przyjęcie Leny do pokoju w akademiku? Nie no,
totalnie widzę te tłumy obcych uczniów przygarniających obcą Lenę do siebie.
Normalnie nie będzie się mogła opędzić od propozycji.
Rozmawiali jeszcze przez
chwilę, zanim wrócił Daniel ― o czym? Bóg raczy wiedzieć. Ja na pewno się nie dowiem,
narracja zwykle zataja tego typu informacje, bo po co one komu.
Lena, idąc za woźnym,
zauważyła „artykuły papiernicze”, „środki czystości”, „narzędzia” i o wiele,
wiele więcej niewartych uwagi podpisów ― no ja nie wiem, czy takich niewartych uwagi,
przecież kiedyś może ich potrzebować. Ma się tu uczyć, mieszkać i tak dalej,
naprawdę myśli, że jedna rolka srajtaśmy wystarczy jej na cały rok szkolny?
Tym razem była sama, więc
nie musiała martwić się poganiania Koterskiego ― ale przecież on jej
ani razu w całym tym rozdziale nie poganiał? Coś mnie ominęło?
Lena błyskawicznie się
zgadza na ten wywiad. Zajęło jej to jedną wypowiedź. Nie wiem, nie zdaje sobie
sprawy z tego, że będą wypytywać o szczegóły wypadku? Wszystko do tej pory
wskazywałoby na to, że taka rozmowa by jej przeszkadzała, ale skoro ma być
wywiad, to najwyraźniej Lena ścierpi. W końcu pierwsza strona gazetki szkolnej.
POPRAWNOŚĆ
― brak przecinków przed
niektórymi wołaczami, zanim, niektórymi jak, gubienie przecinków
przy wtrąceniach, mylenie zasad przecinków przed i, braki przed
niektórymi który, żeby, aby, by, że, skąd, czy, niż ;
― sporadyczne oddzielanie
podmiotu przecinkami;
― powtórzenia;
― pleonazmy;
― błędy ortograficzne (ech
nie eh; ot tak nie od tak; och nie oh; zresztą
nie z resztą; jakichś do liczby mnogiej, nie jakiś; nieważne nie
nie ważne, ha ha nie cha cha, pogrążam nie pogrąrzam,
żądanie nie rządanie, ferii nie feri, ukochaną nie
ukochanom);
― problemy z podmiotami;
― problemy z deklinacją;
― mylenie półpauz z
dywizami;
― mieszanie czasów
narracyjnych;
― mylenie związków
frazeologicznych;
― losowe spacje przed
niektórymi znakami interpunkcyjnymi.
PODSUMOWANIE
Zaskoczył mnie ten tekst.
Widać, że miałaś na niego pomysł, miałaś koncept i od początku starałaś się
pamiętać o wszystkich czynnikach tworzących dobrą historię; że włożyłaś w niego
serce, mnóstwo czasu i uwagi ― a jednak efekt końcowy jest póki co męczący. Nie
tyle tylko niewciągający, co naprawdę nużący i chwilami wręcz irytujący. Trudno
określić dlaczego. Być może za dużo wiary pokładasz w poradnikach pisarskich? A
może po prostu potrzebowałaś świeżego spojrzenia na ten pomysł ― na układ
uniwersum, na fabułę, na psychologię i, co najważniejsze, na samą Lenę.
Bo Lena i wszystko, co ją
otacza, wydaje się być, szczerze mówiąc, największą wadą tego tekstu. Wszystko
inne dałoby się jakoś ułożyć, popracować nad tym, ale cała Lena wydaje się
potrzebować przekopania na najbardziej podstawowym poziomie psychiki. Dziewczyna
nie tylko nie ma charakteru ― jest też zwyczajnie drażniąca we wszystkim, co
robi, a cały świat chwilami jakby nagina się do niej, przez co zarówno inne,
lepiej skonstruowane postacie, jak i uniwersum tracą trochę na wartości.
Otwierasz tekst Leną, która
wydaje się mieć pewien zalążek osobowości. Wydaje się być miłą, sympatyczną,
ale twardo stąpającą po ziemi osobą; realistką, która ma świadomość, że wchodzi
w dorosłość, ale nadal umie przy tym zachować ułamek młodości. Ten charakter
trwa niecały jeden rozdział ― potem następuje wypadek, który rozkopuje Lenę po
raz pierwszy. Lena z trzeciego rozdziału jest zatwardziałą w swoich poglądach,
niedającą sobie nic wmówić wbrew wszelkiej logice osobą, gotową na odstawienie
bezpodstawnej sceny każdemu dookoła. Lena z pierwszego rozdziału jest kochającą
rodzinę, rozsądną młodą osobą; Lena z trzeciego szufladkuje swojego ojca jako
wariata po paru wypowiedzianych przez niego słowach. Nie dopuszcza do siebie
nawet myśli, że ten żartuje, nie szuka żadnych dowodów, nie prosi go o
uzasadnienie opinii ― po prostu zatwardziale skreśla go z miejsca i potem w
podobny sposób atakuje każdego, kto w jakikolwiek sposób próbuje pokazać jej,
że świat nie ogranicza się do jej wąskiego światopoglądu. Jednakże potem, w
domu Antoniny, Lena nagle po prostu traci całe rozgoryczone
zdystansowanie, przekonuje się do magii i wygląda to prawie tak, jakbyś
próbowała ją rehabilitować ― znowu staje się miła, uprzejma, dość
zainteresowana wszystkim naokoło, przy tym realistyczna. Tyle że to kompletnie
nie składa się ani ze zbuntowaną, ograniczoną zołzą chwilę wcześniej, ani ze
zbuntowaną, ograniczoną zołzą chwilę później (bo Lena wraca do tego charakteru,
ledwie pojawia się Daniel, ale do niego dochodzi jeszcze nowa cecha ― skrajna,
głupiutka naiwność, nigdy niewyjaśniona podejrzliwość i jeszcze większa i
powodowana jeszcze większymi drobnostkami wybuchowość niż w rozdziale trzecim).
Z kolei Lena z ostatniego rozdziału, Lena po wpisie do dziennika, wydaje się
zdystansowana, ale uprzejmie zainteresowana. Żeby było ciekawiej: mamy tu Lenę,
która nienawidzi i boi się ognia, Lenę, która kocha ogień… Czytelnik przeszedł
więc tekst co najmniej z pięcioma różnymi Lenami, powiązanymi jedynie trzema
elementami ― naprawdę kiepsko poprowadzonym wątkiem stresu pourazowego, rodziną
i tym, że cała rzeczywistość lubi naginać się do jej woli.
I ja rozumiem, postacie
się zmieniają. Więcej ― uwielbiam dynamiczne, interesujące postacie. Tyle że
gdy pomyślisz o postaciach dynamicznych, które lubisz, zwykle nie umiesz nawet
wskazać konkretnego momentu, w których przeszły z charakteru na początku na
charakter końcowy. Bo zmiany w charakterze są łagodne, płynne, pchane różnymi
czynnikami i bodźcami, niewidoczne na pierwszy rzut oka. Dynamizm postaci nie
ma sprawiać, że czytelnik nagle uniesie brwi i mruknie „zaraz, to nie ta sama
postać, dlaczego on/a to robi?”. Ma sprawić, że czytelnik skończy czytać,
przejdzie jeszcze raz do pierwszego rozdziału i poczuje się wręcz zdumiony, że
ma tu tę samą postać, a on nawet nie zauważył, jak ogromne zmiany przeszła. Jak
innym człowiekiem jest na początku niż na końcu.
Charakter postaci, która
ulega zmianom, nie dokonuje się poprzez całkowite rozkopanie wszystkiego, co
było w niej wcześniej. Pewne cechy pozostają u człowieka stałe ― niektóre
zakryte i ujawniające się dopiero w kryzysowych sytuacjach, inne widoczne na
początku, a potem zanikające coraz bardziej, gdy postać z nimi walczy lub gdy
coś z zewnątrz je rozkrusza. Rzecz jasna, może się zdarzyć, że brutalne tortury
czy wyjątkowo traumatyczne wydarzenie całkiem zniszczą charakter, ale to inna
sytuacja i, umówmy się, w Zbudzonych jej nie ma. Co w Zbudzonych
jest? Ten nieszczęsny wypadek samochodowy, ale o tym za chwilę.
Sytuacja charakteru jest
o tyle zabawna, że widać go lepiej u twoich bardziej pobocznych postaci ― czyli
postaci, których uniwersum nie musiało jeszcze naginać pod Lenę. Karol ma
całkiem wyraźny zarys charakteru ― jest inteligentny, wnikliwy, ale bardzo
nieśmiały i cichy. Ifryt także ― wesoły, dowcipny, niemyślący jeszcze dojrzale
o rzeczywistości, ale całkiem sprytny i ciekawy świata przy tym. Widzisz? Umiem
wymienić pewne cechy tych bohaterów, które pozostają dla nich stałe. Gdyby obaj
przeszli to samo traumatyczne wydarzenie, na każdym z nich odbiłoby się ono
inaczej, bo startują z zupełnie innym podejściem do rzeczywistości, do siebie,
do własnych uczuć. Czy cechy, które wypisałam, dałoby się przypisać jeszcze do
stu innych postaci? Oczywiście ― na tym polegają cechy, że nie da się w nich
zamknąć bohatera. Są tylko schematem, jednym ze składników postaci: innymi
pozostają zainteresowania, wpływy środowiska, wpływy historii, wpływy
psychologiczne, cała masa interesujących rzeczy. Dopiero razem, złożone w
zgrabną, trzymającą się kupy całość, tworzą prawdziwą, pełnokrwistą postać.
Zarówno Ifryt, jak i Karol mają potencjał na takie. Lena? Lena lubi gotować,
ale poza tym jest zmienna jak chorągiewka na wietrze. Nie ma żadnych stałych
cech, które umiałabym wymienić, które trzymają się jej i charakteryzują ją ―
nie licząc może bycia irytującą.
Poza postaciami z bardzo
dobrymi zarysami i Leną istnieją w twoim tekście jeszcze dwie grupy postaci:
postacie o dobrze zarysowanym charakterze, ale zmuszone do naginania się na
rzecz tego, żeby Lena miała w tekście wygodnie, oraz bracia z zakonu.
Skupmy się na tych
drugich, bo to krótsza historia. Bracia z zakonu nie mają charakterów, żaden z
nich, bo nie pozwoliłaś im się rozwinąć. Wszystkie rozdziały z Dwunastym (poza
profitem niebycia rozdziałami o Lenie) były męczące i zwyczajnie nudne, bo
nawet nie starałaś się do nich wnieść niczego konkretnego. Piszesz, że sama nie
wiesz nawet, jak wygląda czy w jakim wieku jest Dwunasty, bo chcesz, żeby było
to zagadką ― nie. To może być zagadką dla czytelnika, możesz tego nie ujawniać,
jeśli nie chcesz, ale ty, jako autor, musisz takie rzeczy o kluczowych
postaciach wiedzieć. Bo to już daje ci pewne wskazówki na temat tego, kim jest
Dwunasty. Na temat tego, kim są inni bracia. Rozdziały o Dwunastym to tylko
rzucanie ochłapami streszczeń, czegoś, z czego kiedyś, w przyszłości, mógłby
się rozwinąć faktyczny rozdział, ale póki co stanowiącymi jedynie luźny szkic,
do którego dostęp powinnaś mieć jedynie ty.
Streszczenia są twoim
ogromnym problemem przez cały tekst, przewijają się co chwila, nie służąc absolutnie
niczemu. Nie wiem, skąd u ciebie przekonanie, że każde najdrobniejsze
wydarzenie powinno być opisane przez autora, ale musisz wiedzieć że ty, jako
twórca, możesz pozwolić sobie na pominięcie wielu elementów, które nie wydają
ci się ważne czy konieczne do opisania, i przekonwertować je potem do tekstu w
inny sposób. Nie musisz opisywać wszystkiego, żeby czytelnik wiedział, że coś
się wydarzyło; od tego są twoje postacie, żeby mieć życie także poza kadrem (o
czym nagminnie zapominasz ― człowiek ma wrażenie, że gdy u ciebie postać akurat
nie jest w scenie, to siedzi w schowku i czeka, żeby wyjść i móc brać udział w
następnej; najlepszymi przykładami są nieszczęsna Jolanta, te bliźniaki czy
Daniel ― ba, Daniel nawet sam mówi o tym żart w pewnym momencie: Wydawało ci
się, że kiedy nie jestem z tobą, wchodzę do czarnej dziury i znikam? Byłby
śmieszniejszy, gdyby czytelnik też nie odnosił takiego wrażenia, bo w obecnym
układzie robi się smutny). Jeśli w scenie badań nie dzieje się nic naprawdę
istotnego, Daniel może wspomnieć: hej, zabieram was na badania, Cyprian może
rzucić: hej, boję się badań, Lena może w jakiejś scenie rozdział później
zażartować, że na badaniach nie było tak źle i już. Badania przerzucone w
trzech słowach, czytelnikowi oszczędzasz pół rozdziału przedzierania się przez
nic niewnoszące streszczenia.
A jeśli już te sceny są
dla ciebie ważne, wtedy pisz je jak to, czym są ― sceny. Z opisami i dialogami,
nie reportażem. Gdy Lena wchodzi do gabinetu, nie opisujesz kolejno czynności,
jakie wykonuje. Zamiast tego opisujesz jej spostrzeżenia na temat otaczającej
ją rzeczywistości, zainteresowanie czy brak zainteresowania tym, co się z nią
dzieje, jej emocje, jej uwagi. To ― odczucia, uwagi, spostrzeżenia, zawarte w
opisach i w dialogach ― składa się na tekst. I zdecydowanie powinnaś spróbować
przejrzeć tekst w poszukiwaniu streszczeń i przynajmniej zastanowić się, co
postać czuje w tym momencie, jak zastąpić suchy opis prawdziwym opisem,
zabarwionym punktem widzenia i emocjami danego bohatera. Lubię mówić, że w
opisie nie chodzi o to, że postać ma w pokoju plakat i płytę gramofonową ―
chodzi o to, dlaczego postać lubi zespół z plakatu i preferuje słuchanie go z
płyty gramofonowej. Co także ważne w usuwaniu tej reportażowej maniery, musisz
pamiętać, że tekst nie musi mieć cały czas tego samego tempa, nie musisz
wchodzić w niepotrzebne detale. Opisujesz istotny moment na długie akapity, by
następne dwie godziny zamknąć w paru zdaniach czy kompletnie przeskoczyć, i
nikt nie będzie miał ci za złe tego, że nie przeczyta opisu kolejnego złotego
lwa w domu Antoniny.
(Cała sprawa streszczeń
jest tym śmieszniejsza, że opisujesz je, a pomijasz kluczowe sceny ― Antoninę
opisującą inicjację czy Cypriana dowiadującego się o istnieniu magii.
Nigdy nie zrozumiem, jak mogłaś pominąć tak ważną scenę. Czy to dlatego, bo
masz tylko jedną docelową reakcję na dowiedzenie się o tym, że magia istnieje ―
gównoburzę i tupanie nogami ― a Cyprian nie wpasowywał się w szablon?).
I tego samego wymagają
wszystkie rozdziały z Dwunastym ― scen zamiast streszczeń. Piszesz, że Dwunasty
uwielbia zwiedzać ― doskonale. Pomiń pięćdziesiąt akapitów jego jeżdżenia po
całym mieście i sucho opisanego szukania kolejnych wskazówek. Zamiast tego
napisz jedną scenę, w której Dwunasty przechodzi się po mieście, zachwycając
się architekturą i co jakiś czas, na zasadzie skojarzeń czy strumienia myśli,
wraca wspomnieniami do odnalezionych wskazówek i punktu, w jakim jest. Dzięki
temu nie tylko bliżej pokażesz nam postać, ukazując jego punkt widzenia na to
wszystko, ale także wskażesz nam, co go interesuje, i, co ważniejsze,
wprowadzisz klimat. Klimatu brakuje na całej przestrzeni Zbudzonych,
właśnie przez nagminne zastępowanie uczuć i spostrzeżeń streszczeniami. Da się
to zauważyć szczególnie wtedy, gdy raz w tekście podejmujesz faktyczną próbę
użycia porównań i uczuć zamiast streszczenia, tworząc najciekawsze zdanie w
całym opowiadaniu: Praga straciła cały swój urok i Dwunasty czuł, jakby
dusił się w smrodzie dymu, który jeszcze przed dwoma dniami wydawał mu się
zupełnie nieszkodliwy. (Skupienie się na punkcie widzenia postaci z
pewnością pozwoliłoby ci też uchronić się od tego niefortunnego schematu
wchodzi postać ― pojawia się jej długi, niedyskretny opis).
Ostatnią grupą postaci są
ci, którzy mieli charakter, gdy weszli, ale od tamtego czasu ugięli się już
tyle razy pod imperatywem, że go utracili. Jolanta ― początkowo miła kobieta ―
staje się prędko nielogiczna, niedojrzała i bardzo podobna do najbardziej
zołzowatej wersji Leny (trochę usprawiedliwia ją przykra rola, jaką musi grać w
tekście, wyraźnie olewana przez wszystkich od narratora po własną rodzinę ― ale
nie usprawiedliwia to ciebie jako autora). Tyśka ma ciekawy zarys charakteru,
ale ona i jej brat są pochłaniani przez paszczę imperatywu tak często, że oboje
powinni mieć już większą traumę niż Lena po siedzeniu w tym czarnym schowku dla
postaci epizodycznych tyle czasu. Cyprian, na początku sympatyczny,
zainteresowany i trochę naiwny ojciec, potem staje się zwyczajnie głupi i
irytujący tym, jak dziecinnieje bardziej i bardziej i nieustannie ugina się pod
humorkami Leny. Lubi magię, ale co z tego, rzuciłby ją całkowicie, gdyby jego
córka nagle stwierdziła, że nie, ona się w to nie bawi.
Najciekawszym przykładem
jest jednak Daniel. Wprowadzasz go jako sympatycznego cwaniaka, młodego belfra,
ale też odważnego człowieka, gotowego przeżyć spory ból, by ochronić obcą
dziewczynę. Potem zaczyna się tą dziewczyną interesować ― a cały jego charakter
zostaje przekopany tylko po to, żeby mógł to zrobić. Lena traktuje go okropnie.
W kółko na niego krzyczy, rzuca się, atakuje go bez powodu, nieważne, co gość
powie, nie daje mu przez dziesięć rozdziałów absolutnie żadnych powodów, żeby
miał ją lubić, a wręcz podkreśla, jak bardzo niegodna zaufania jest (przeprasza
go i chwilę później znowu powtarza dokładnie wszystko, za co go przeprosiła ―
znowu jest okropna, robi mu sceny bez konkretnego powodu, wrzeszczy, tupie
nóżką, wychodzi. I to po tym, jak poprosiła gościa, żeby uczył ją magii, a on
przyjął, że w takim razie jest zainteresowania chodzeniem do szkoły dla magów,
w której uczy. Czy to nie jest logiczny wniosek? Potem narrator nawet próbuje
nam wmówić, że zrobił to z egoizmu, bo był nią zainteresowany, i nie miał wcale
prawa zakładać, że Lena pójdzie do tej szkoły, i że to Lena miała rację,
obrażając się). Rozumiem wstępne zainteresowanie, ale zainteresowanie każdego
normalnego człowieka wygasłoby już w zetknięciu z wyjątkowo zołzowatą
rzeczywistością. Daniel nie ma powodów, żeby być miły dla Leny, nie ma powodów,
żeby okazywać jej całą tę cierpliwość ― nie jest też odmalowany na tak
beznadziejnie altruistycznego i dobrego, by pasowało to do jego charakteru.
Cała jego relacja i uprzejmość wobec Leny aż wrzeszczą imperatywem i przy
każdej z ich scen, szczególnie tych na końcu, człowiek wywraca już oczami. Nie
kibicuje w żaden sposób tej relacji, nie interesuje się rozwojem, w zasadzie
najchętniej zobaczyłby, jak Daniel wreszcie wygarnia Lenie raz a dobrze. Ale
tego, oczywiście, nie zrobi.
Największym błędem psychologicznym
jest jednak to, co powinno być najbardziej dopracowane, patrząc po ilości
uwagi, jaką przykładasz do tego wątku ― ten nieszczęsny wypadek samochodowy.
Lena i jej przyjaciele uderzają w inne auto, Lena od razu staje się
nieprzytomna, potem sama przyznaje, że nie pamięta nic z całego wypadku.
Jednakże ma traumę ― i to nie byle jaką traumę! Najbardziej oderwaną od
rzeczywistości, nietrzymającą się kupy przy reszcie tekstu traumę, którą włącza
się jak światło w pokoju wtedy, kiedy narrator chce, i albo zostaje opisana na
pół rozdziału, albo streszczona w jedno zdanie w zależności od tego, jak mu
wygodnie. Przy czym w żadnej innej sytuacji wydarzenie do Leny nie wraca. Nie
ma koszmarów, nie ma flashbacków, nie ma ataków paniki, żadnych innych
elementów charakterystycznych dla traumy. To nie wygląda tak, jakby faktycznie
odcisnęło się na jej psychice ― nie wygląda tak, jakby to wydarzenie miało dużą
wagę, i tym bardziej tak, jakby faktycznie zajęło miejsce w głowie Leny. Lena
nie myśli o wypadku, kiedy akurat nie widzi samochodu, nie śni o nim, nic. Po
prostu wychodzi na ulicę, widzi auto, panika, koniec. Potem jeszcze stwierdza,
że stojące samochody są okej i tylko terkotanie samochodu przyprawia ją o
traumę. Jak słyszała to terkotanie, gdy widziała samochody jeżdżące na ulicy z
chodnika? Kto wie.
Może to, że ten wątek
jest aż tak fatalny, wynika z twojej generalnej nieumiejętności przeplatania
wątków. Tekst chwilami wygląda tak, jakbyś umiała skupiać się tylko na jednej
rzeczy w jednym momencie, przez co niektóre wydarzenia (w dodatku streszczone)
trwają w nieskończoność. Wiele rzeczy wydaje się po prostu odsunięte na
później, bo nie umiałaś ich ogarnąć, łącząc z innymi wydarzeniami ― Lena
straszliwie boi się ognia, bo dramatyczny samozapłon, ale jest w domu pełnym
magów ognia i nie zostaje to w ogóle poruszone. A i tak zaraz potem zajmuje się
ogniem przy inicjacji i nagle jest okej. Strach przed ogniem? Jaki strach?
Podobnie Jolanta i dowiadywanie się o istnieniu magii. Nikt z podobno
kochającej, ufającej sobie nawzajem, wiernej rodziny nie mówi jej, że magia
istnieje, chociaż cała reszta familii spędza tydzień w willi magów ognia, a
potem jeszcze w dodatku wprowadza do domu ― należącego także do Jolanty! ―
całkiem obcego gościa i mówi, że facet spędzi tu tydzień, bo tak. W końcu
używasz największego ex machina ― wsypuje się dziecko. Podobnie z
wątkiem magicznego technikum, do którego Lena bardzo długo nie chce chodzić, po
czym nagle bum, gwałtowna przemiana, już chce. I podobnie z Leną i
przechodzeniem inicjacji magicznej.
Każdy wątek wydaje się
jakby oddzielną nitką, ale nie splatają się w całość, tak jak powinny wątki,
tworząc powieść. Każdy biegnie sobie oddzielnym torem, nie ma płynności, a samo
to czyni tekst bardziej odrealnionym. Postaraj się pamiętać, że bohaterowie,
mimo tego, że są w konkretnej scenie, wszystkie konkretne sceny nadal mają za
sobą ― a także że nie skupiają się tylko na tym, co jest ważne dla ich
przyszłości fabularnej. Niech Cyprian czasem wspomni o Jolancie, nie czekając,
aż problemik sam się rozwiąże; niech Lena myśli o Uli, o swojej szkole, niech
myśli więcej o gotowaniu ― chciałaś, żeby to ją określało, ale nie określa jej
w żaden sposób, przez większość czasu jest praktycznie całkiem zapomniane.
Niech bliźniaki pojawiają się w tekście fizycznie, nie tylko przez narratora
przypominającego sobie o nich, gdy akurat wychwala Lenę. I dalej ― niech
Cyprian czy inni czasem wspomną swoją pracę, wydarzenia z przeszłości,
zainteresowania. Scena z rozmową o Grze o Tron była na przykład
interesująca, bo mówiła nam coś o tym, co Ifryt lubi; nie wiem co prawda,
dlaczego porównuje rodzinę Lwowskich akurat do Lannisterów, czy to miał być
jakiś foreshadowing, czy lubi tę rodzinę najbardziej, czy po prostu tak
rzuciłaś? Myśl czasem też o takich drobnych szczegółach, naprawdę dodają
tekstowi smaczku.
Nie tylko wątki są
oddzielnymi nitkami, ale jeszcze tempo jest fatalnie wolne. Nie mówię, że Lena
ma pędzić w drugim rozdziale do szkoły magii, to też byłoby straszne, ale znowu
― poświęcasz masę czasu rzeczom, o których sama mówisz, że są nieważne.
Dostajemy dwa rozdziały czystego wprowadzenia kolejnych członków rodziny Leny,
z czego potem i tak ważni są tylko Antonina i Ifryt. Rozumiem, że chciałaś
dodać realizmu, ale musisz pamiętać o uważaniu na to, które wątki, sceny i
postacie są ważne, a które mniej. Losowi członkowie rodziny dostają masę opisów
i wyjaśnień, chociaż nie wnoszą nic istotnego i pozbywasz się ich zaraz później
― spokojnie można było użyć ich tylko do ekspozycji na temat magicznego świata,
pokazując, że mają charakter, poprzez sposób ich wypowiadania się, własne uwagi
czy przemycone światopoglądy, zamiast poświęcać tyle czasu rozbudowywaniu ich
samych, podczas gdy najbliższe rodzeństwo Leny dostało jeden krótki dialog, a
jej matka ― dwa (na przestrzeni dwudziestu rozdziałów!). Wiem, że chcesz, żeby
wszystko było rozbudowane, ale spróbuj przy tym pamiętać, że nadal piszesz
powieść. Nadal musisz splatać wątki i pamiętać, o których postaciach prowadzisz
tę historię. Nie zabraniam nikomu mieć charakteru, ale po co wprowadzasz masę
postaci, o których wiesz, że zaraz znikną? Nie dodaje to realizmu, tylko nuży,
bo czytelnik poznaje nowe niepotrzebne postacie, zamiast naprawdę poznać te,
którymi powinien być zainteresowany, a które leżą i kwiczą.
Najlepszym elementem
tekstu jest chyba świat przedstawiony. Widać, że dopracowałaś tam wszystko,
myślałaś o tym, może sobie to rozpisałaś, nie wiem, w każdym razie jest
porządnie. Nie rzucasz tylko magią żywiołów, ale naprawdę próbujesz wnieść do
systemu coś nowego, nutkę Maxine, a to się chwali. Jedyne, co spróbowałabym
przemyśleć, to drobnostki w kreacji. Szczególnie ta liczba magów (trzy tysiące
młodzieży w wieku licealnym, jeden uniwersytet na całą polską społeczność
magiczną, a nauczycieli tyle, żeby z tych trzech tysięcy uczniów jeden
nauczyciel miał po maks kilkanaście osób pod własnym prywatnym nadzorem?),
przysiadłabym do tego i spróbowała to jeszcze raz policzyć, bo numery, które
sugerujesz teraz, są chyba trochę za małe. A także te usterki, które naginają
się typowo pod Lenę, typu ― jakim cudem Karol, uzdolniony, i całkiem
utalentowany Ifryt są w klasie F, sugerowanej jako najgorsza? Bo dawno nie
widziałam nic tak bardzo pod to, żeby postaci było wygodnie, a nie tak trudno
byłoby ich przepchnąć do innych klas i spotykać z Leną po lekcjach czy na
przerwach, przecież już się znają. Tego Ifryta jeszcze dałoby się przepchnąć,
ale ten Karol mnie gryzie. Poza tym nurtuje mnie ta architektura magów, a także
― skoro magowie stosują stary podział polityczny polski, stare województwa, to
po co męczyli się z konwertowaniem tego całego chaosu z gimnazjami i liceami?
Nie wygodniej byłoby im zostać przy dłuższych podstawówkach i liceach, bez
gimnazjów? Nie wiem, czy się nad tym zastanawiałaś, więc tak rzucam. Z kulturą
magiczną i oddzielaniem jej od zwykłej przy równoczesnym mieszaniu magów z
ludźmi wydajesz się póki co nie mieć problemów, choć niektóre przypadki
i tak się akurat złożyło, że trochę kłują (o tym jednak wspominałyśmy
już wcześniej).
Ostatnia sprawa ―
prosiłaś mnie, żebym wytypowała postaci, żeby sprawdzić, czy postrzegamy ich
podobnie. Z wyżej wymienionych powodów naprawdę nie mam pojęcia, jakim typem
jest Lena ani jakim cudem w ogóle ją wytypowałaś, to samo tyczy się większości
postaci (niektórych ― Karola czy Filipa ― nie dlatego, bo są źle zarysowani, po
prostu było ich mało). Najwyraźniejszy rys dostałam chyba przy Antoninie,
Ifrycie i Cyprianie, których strzelałabym jako kolejno ENTJ, ENFP i ESFP (ew.
ISFP w przypadku Cypriana).
Reasumując: popracuj nad
Leną, złożonością wątków i scenami, które wnoszą emocje, opisy i spostrzeżenia
postaci. Spróbuj zlikwidować streszczenia, przebudować długość niektórych
rozdziałów, ustalić, które sceny, postacie i wydarzenia są ważniejsze, a których
tekst tak bardzo nie potrzebuje i można je pominąć. A poza tym ― po prostu pisz
dalej, pracuj, poprawiaj się i życzę dużo weny!
Na chwilę obecną trója.
18 gifów. Fstydź się, ojcze! Zamówienie było na dużo gifów, a nie pinć na krzyż.
OdpowiedzUsuńAang <3
Witam drogie oceniające. Przyszłam co prawda trochę spóźniona, najpierw był wyjazd, a potem musiałam trochę pomyśleć nad tym, co przeczytałam.
OdpowiedzUsuńOcena naprawdę mi się spodobała, odwaliłyście kawał dobrej roboty i dałyście mi sporo do myślenia na temat tego, co do tej pory wyłaziło spod mojej klawiatury. Uśmiałam się jak norka z własnej głupoty w niektórych fragmentach, ze śmiesznych gifków też. Dałyście mi sporo przydatnych rad, które na pewno wykorzystam w przyszłości i przy okazji gratuluję, że udało wam się przebrnąć przez całość mojego opowiadania, bo czytając niektóre wasze wypowiedzi, domyślam się, że nie była to zbyt porywająca lektura. Ocenę mogłabym ogólnie skomentować w jednym zdaniu: Macie rację.
Motyla noga, nie miałam świadomości mojego poziomu, wydawało mi się, że jest w porządku, że piszę w miarę poprawnie. Nie jakoś bosko, ale zjadliwie, że idę w dobrą stronę. Nikt wcześniej nie napisał mi zbyt dużo krytycznych uwag, a że sama nie widziałam błędów, to nie miałam jak się o nich dowiedzieć i powielałam schemat. Wylałyście na mnie kubeł zimnej wody, i bardzo dobrze, bo z oceny wynika, że mojemu opciu przydałaby się porządna kąpiel.
Odniosę się tutaj tylko do podsumowania, bo i tak zajęło mi to znacznie więcej miejsca niż mi się wydawało, że zajmie. Jeśli chciałybyście, żebym skomentowała wasze pojedyncze uwagi z „rozdziałów”, wysłałabym wam wtedy link do dokumentu google i wolałabym, jeśli to nie problem, skopiować ocenę i w komentarzach odnieść się do jej treści, żeby wyglądało to w miarę czytelnie. Poza tym, nie chcę tu spamić, spoilować i dzielić tych komentarzy jak szalona, zwłaszcza, że z większością waszych wątpliwości i wypisanych głupot się zgadzam. Gdy mi te błędy podkreśliłyście i wyłuszczyłyście, zaczęłam je widzieć i poprawę obiecuję. Nawet już zaczęłam pisać odpowiedź na ocenę, zaczynając od początku, ale kiedy dwa „rozdziały” zajęły mi ponad tysiąc słów, wolałam się wstrzymać i zapytać, czy w ogóle jest sens.
Wracając do podsumowania.
Pomysł był, może nie najbardziej oryginalny ale starałam się stworzyć coś przyjemnego, do poczytania sobie w niedzielę z ciekawymi bohaterami i odrobiną magii. Czytając, że tekst jest nużący i irytujący, czuję się zmęczona i zła, bo to zaprzeczenie tego, co chciałam osiągnąć. To taka moja osobista porażka, ale znając moje błędy, będę teraz wiedziała czego się wystrzegać i mam szczerą nadzieję, że „Zbudzeni”, nie pozostaną „Znudzeni”, że uda mi się poprawić ich poziom i staną się tym, czym chciałam, żeby byli.
I tak, bardzo potrzebowałam świeżego spojrzenia. Nigdy nie zaglądało na bloga zbyt wiele osób, rzadko padały słowa krytyki, jeśli już to pojedyncze uwagi, a ja błąkałam się po omacku i nie wiedziałam, co robię dobrze, a co nie. Dlatego ta ocena jest dla mnie niezwykle ważna. W końcu przekonałam się, jak jest naprawdę, choćby ze strony dwóch dodatkowych osób, które nie bały się powiedzieć: „to jest źle”, „to nie powinno tak wyglądać”, „jak ona się zachowuje? ”.
Wiecie, że naprawdę nie miałam pojęcia jak bardzo denerwująca jest Lena? Miałam świadomość, że traktuje Daniela jak przysłowiową szmatę, raz go lubi, a raz wścieka się bez powodu, że jest wybuchowa, obrażalska i uparta jak osioł, ale to, co przeczytałam, przeszło moje wyobrażenia na jej temat. Wydawało mi się, że jest „w miarę” stała, bo zawsze troszczyła się o rodzinę (pierwszy wybuch na doktora był, bo martwiła się o ojca), przyjaciół (chodziła odwiedzać Ulę, gdy była jeszcze w szpitalu, nie chciała jej mówić o magii ze względu na konsekwencje „prawne”), miała swoją pasję (piekła), wiedziała, czego chce (otworzyć knajpę i uszczęśliwiać ludzi), a czytając wasze wypowiedzi odnoszę wrażenie, że stworzyłam nowego potwora Frankensteina. I jestem z tego powodu cholernie zła. Bo Lena miała być fajną babeczką, troszczącą się o innych, kochającą swoją rodzinę, mającą w swoim życiu marzenie, do którego powoli dążyła, co prawda trochę kłótliwą, dość upartą i bardzo wolno przekonującą się do magii, ale jednak „dobrą” osobą.
UsuńNigdy nie chciałam stworzyć postaci do której naginają się inni bohaterowie, a zrobiłam właśnie to. Daniel powinien kopnąć Lenę w tyłek po jej pierwszym wyskoku, ale poznałam słodki smak Imperatywu Opkowego i ten przykleił mi się do zębów jak krówka, a ja cieszyłam się jej smakiem, zamiast myśleć o próchnicy.
Prawdą jest, że początkowo nie miałam na nią żadnego pomysłu i chyba to było moim największym błędem. Zaczynałam z „dziewczyną, która dowiaduje się, że jest magiem i tym magiem być nie chce, ale musi się do tego przekonać i pokazać czytelnikom świat magów” (powtórzenia!). Z czasem, z kolejnymi rozdziałami dokładałam kolejne cegiełki, wymyślałam cokolwiek, żeby Lenie magia się nie podobała i niektóre z tych rzeczy oczywiście musiały okazać się absurdalne, patrz niechęć względem Daniela.
Lena miała pozostać taka jak w rozdziale pierwszym, no, mniej więcej. Ale pomyślałam, że po tym wypadku będzie chciała uczepić się normalności i o żadnej magii nie będzie chciała słuchać. Gdzie tam magia, ona chce wracać do szkoły, do przyjaciół, do swoich marzeń. No i do tego doszło jeszcze, że leki ją otępiały, że bransoletki wysysały chęci, a okazało się, że tego wcale nie widać, a wyszła za to jakaś zołzowata i znerwicowana panienka. Wszystko poszło nie tak. Jak Lena nie miała wyjścia i musiała jechać do rezydencji, to jednak cieszyła z poznania rodziny dziadka. Bo dziadek się cieszył, bo rodzina to rodzina i dla niej najpierw byli ludźmi, a potem magami i też chciała ich poznać. Ale to oczywiście też nie wyszło. No a cała sprawa z Danielem to tylko przedłużenie wszystkiego, bo musiała kogoś nie lubić, musiał być jakiś konflikt, żeby od razu nie poszło zbyt łatwo i nie zgodziła się na przeniesienie. I oczywiście mogłam to przeprowadzić o wiele sprawniej i na miliony innych sposobów, ale co poradzić, jak chęci są, a pomyślunku brak.
No i cóż, jeszcze ten ogień. Lena jako dziecko ognia się nie bała. A potem jak zaczęła strzelać płomieniami z palców to jednak dostała pietra, bo nie miała do tego żadnego przygotowania, wciąż była na lekach, jeszcze cała sprawa z magią, którą widziała wcześniej może z dwa razy i bum, panika. Później minęło trochę czasu, zaczęła myśleć o istnieniu magii, choćby szczątkowo i negatywnie, ale jednak. A potem zaczęła widzieć magię wszędzie u Antoniny, w najzwyklejszych czynnościach i powoli, coraz bardziej zaczęła się przyzwyczajać do jej obecności, rozumieć o co w niej chodzi. No i jeszcze, gdy została u niej aktywowana magia, która było nie było, jest kumulowana w organizmie, musiało to jakoś na nią wpłynąć. Lena dostała też zastrzyk energii po zdjęciu bransolet. Ale po co ja to piszę tutaj. Ja to wiem, czytelnik nie. Jeśli nie było tego dobrze napisanego w tekście, nie ma o czym gadać. Mój błąd. Po prostu chciałam wam pokazać mój wyjściowy punkt widzenia.
Zakon to moja całkowita porażka. Chciałabym o nim pisać, ale nie wiem co, nie wiem jak i po co na chwilę obecną. Mam świadomość, że mógłby być no najsilniejszy wątek opowiadania, ale za nic nie potrafię wymyślić niczego godnego uwagi. Mam tylko puste punkty, które muszę przeskoczyć, żeby popchnąć fabułę dalej. Na dobrą sprawę mogłoby go wcale nie być. Bracia nie mają charakterów, to prawda, bo nawet nie próbowałam ich zgłębić. Nie widziałam powodu. Próbowałam rozwinąć Dwunastego, ale jest bardziej niestały w swoim charakterze niż sama Lena. Od napisania, że nie wiem jak wygląda trochę już minęło, trochę informacji już mi się nazbierało, ale on wciąż się rozwija, wciąż ma przede mną swoje tajemnice. Przyznaję, te rozdziały były nudne dla pisania dla mnie, więc nie dziwię się, że dla czytelnika też. Ale chciałam, żeby były, chciałam, żeby miały swój udział w tej historii, bez nich wydaje mi się niepełna, a później zasięg ważności braci jeszcze się zwiększy i ich rola będzie bardziej namacalna.
UsuńStreszczenia. Nie zdawałam sobie sprawy, że zajmują tak dużą część tekstu. Podobnie ze zbyt szczegółowym opisywaniem niepotrzebnych szczegółów. Gdybym pomijała te wszystkie nudne rzeczy, o których nie chce mi się pisać, teksty byłyby o połowę krótsze i o połowę bardziej zagmatwane. Przynajmniej w moim odczuciu. Piszę je właśnie w miejscach, gdy nie uważam danej rzeczy za „ważną”, ale chcę, żeby czytelnik wiedział, że coś się stało. Ile można wspominać o wydarzeniach w dialogach? „A pamiętasz, jak tydzień temu poszliśmy na ryby?”, Ta, super było.” To nigdy nie wydawał mi się najlepszy sposób na wspominanie o rzeczach, przy świadomości, że streszczenia też nie są od tego lepsze, ale z dwojga złego wybierałam to drugie (bo tak łatwiej, oczywiście). Mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się nad nimi zapanować, złagodzić i poprzenosić pewne kwestie na dialogi.
Nie miałam też świadomości, że moi bohaterowie siedzą w czarnej du… dziurze, gdy nie są potrzebni. Teraz postaram się pamiętać, żeby o nich wspominać. Badania rozciągnęłam na tyle tekstu, bo chciałam pokazać instytut, magiczną miejscówkę, żeby nie wydawało się, że ci magowie to niby coś tam mają, ale nikt nic nie wie. Ale, wiem, że podałyście tylko przykład i jest więcej takich niepotrzebnych rzeczy.
I tu wracamy do punktu wyjścia, tej „filmowości”, tej bezosobowości, reportażowości, która jest wszędzie i praktycznie zalęgła się jak rak i za nic nie chce się odczepić. To już chyba taki urok mojego stylu, z tym, że nie ma w tym niczego urokliwego. Nie wiem, postaram się coś z tym zrobić, ale na ile mi się uda, nie jestem w stanie przewidzieć. Pod koniec jeszcze trochę bardziej rozwinęłam ten temat.
Pominęłam podane przez was kluczowe sceny z jednego, może dość głupiego powodu – nie chciałam, żeby coś się powtarzało. Tak, wydało się. Uznałam, że po co mam pisać o Antoninie mówiącej: „hm… no wiesz, podejdziesz do kamienia i będziesz płonąć”, żeby później pokazać to na przykładzie Leny. To samo było z Cyprianem i dowiedzeniem się o jego dziedzictwie. Na początku taka scena była, może nie cała, ale jakaś szkicowa wersja, ale stwierdziłam, że po co, jak Lena dowie się tego samego, z tym, że Lena poszła trochę nie po mojej myśli i olała temat. A Cyprian, byłby zaskoczony, ale potem dostrzegłby pewien wzór i zacząłby się przekonywać i cieszyć magią. Tak miało być.
Hue, hue, hue – tylko tyle mogę napisać, widząc zacytowane przez was zdanie i nie jest to wcale ten fajny śmiech, tylko ten mocno zrozpaczony, śmiech kogoś pokonanego patrzącego z poziomu gleby, bo to zdanie dopisałam na końcu, ot, by zamknąć jakoś ładnie rozdział i nawet chciałam je zmieniać, bo mi nie pasowało. Bo było „za bardzo”. Gdybym siedziała przy biurku, nabiłabym sobie teraz mocnego guza na czole. Wszystko, czego nie chciałam pisać, jest okej, a to co jest, to zmora. Płaczę (oczywiście tylko metaforycznie).
Sprawa z Jolantą jest dość jasna. Jak świetnie zauważyłyście, jej rola ogranicza się przez większość tekstu do bycia wspominaną i uznałam, że pisanie o niej więcej, przedstawianie jej itd. nie ma sensu, bo (odchrząknięcie i pauza) jej postać nie ma znaczenia. Praktycznie żadnego. Ot, jest matka, żeby nie było, że Lena ma niepełną rodzinę, że jest jakąś półsierotą czy coś i ma z tego powodu jakieś (kolejne) traumy. Teraz jak o tym myślę, to powinnam chamsko, bo chamsko ale wysłać Jolę od początku gdzieś na drugi koniec świata za pracą, żeby Lena sobie czasem potęskniła za matką, ale żeby ta biedna kobieta nie plątała się niepotrzebnie. Na początku miałam coś w rodzaju planu na nią, ale szczerze mi się odechciało i z pani Lwowskiej został tylko smutny potworek. Rodzeństwo, podobny przypadek. Po prostu nie chciałam, żeby Lena była jedynaczką. Cyprian, ten facet po prostu za mocno bierze pod uwagę zdanie innych i myśli najpierw o swoich dzieciach a potem o sobie. A nie, po prostu nie chciało m się go kreować. Na dobrą sprawę połowa postaci mogłaby nie istnieć, bo ich rola nie ma sensu. Ale chciałam, żeby był tłok, że rodzina fajna, że duża i w ogóle. Lena mogłaby mieć tylko ojca, Ulę, Antoninę, Ifryta i Daniela i nikt by raczej nie zapłakał za resztą, na czele ze mną.
UsuńDaniel to w ogóle mój rodzynek. Miał być fajny. Miał być mentorem Leny. I to jego rola, więc się musiał chłop wpasować. A jak Lena głupia jak but to i on musiał zgłupieć, bo jakby chciał się nią inaczej interesować? Wymyśliłam mu jakieś tam powody, żeby się szybko nie zniechęcał i jakoś poszło. Powtarzam „jakoś”, jakbym sama nie wiedziała o co chodzi. Chyba dalszy komentarz jest tu zbędny. Po prostu odwaliłam kaszanę i tyle. Mea culpa. Poza tym, naprawdę napisałam, że Lena miała powody, by go obrażać? Skandal, pewnie znowu coś pomieszałam w zdaniach.
Ach, ta trauma. Za dużo nasłuchałam się, że bohaterowie opek nie mają traum. Znaczy, jak coś im się stanie, a potem dwa dni później chodzą po sklepach i bawią się z przyjaciółmi. No to ja dawaj, w drugą stronę. No i wyszło podobnie niestrawnie. Cóż, o traumach naczytałam się z internetu, z żadnych innych informacji nie korzystałam, nikogo z traumą nie znam. Niby coś tam wiedziałam, ale wiadomo, że miałam o dyspozycji tylko suche fakty i nic poza tym. Napisałam, że nic nie pamiętała, prawda i może to był największy błąd? Nie wiem. Ale Lena nie mogła zostać przytomna, jeśli miała zacząć płonąć. To by dopiero była trauma. Ej… tak powinno być? Niee, przecież po tym nigdy by się nie zgodziła, żeby zostać magiem.
Wydawało mi się, że jest okej. Lena czasem miała koszmary, co prawda w tym głupim streszczeniu na końcu szóstego rozdziału, raz dostała jakiegoś ataku, jak siadła przed lustrem u Antoniny, raz coś tam wspomniałam, że wracała do tamtych wydarzeń, ale to najwidoczniej było za mało. A z tym pstryczkiem i autami, to wydawało mi się, że jak nie ma „strasznego bodźca” to strach mniejszy, no i tak często się o tym nie myśli. No i Lena miała w tamtym czasie całkiem sporo na głowie, przy czym właściwie nie wpuszczałam czytelnika do jej głowy i tylko czasem rzucałam jakąś myślą. No i nie wiem, myślałam, że to co przeżyła wystarczyło, by wywołać taką reakcję. Lena jadąc z tyłu, widziała te światła, słyszała i poczuła uderzenie, zaczęła wrzeszczeć a potem walnęła się w łeb o drzwi i straciła przytomność. Czego oczywiście pewnie nigdzie wystarczająco jasno nie napisałam. Mój błąd. W swoim życiu innych strasznych wydarzeń nie przeżyła, nie wiem, może to sobie za bardzo wyolbrzymiła. Ale wolę się już nie rozwodzić. Jak autor nie wie, to już problem, gdzieś w ocenie o tym było. Konkluzja jest taka, że myślałam, że jest dobrze, a wyszło jak zawsze.
Wątki. Nie wiedziałam też, że tak źle u mnie z wątkami. Słowo harcerza. Choć w sumie „część” Leny miała dla mnie właściwie tylko jeden wątek – jej drogę w stronę zgodzenia się do pójścia do szkoły. I to pewnie mnie zgubiło, wracałam do reszty, jak mi się przypomniało i efekty, jakie są, każdy widzi.
Nie wiem, piszecie cały czas, że Lena boi się ognia, a ja dążyłam raczej w stronę, że boi się magii ogólnie. I nie, że ten ogień jest taki zły, a magia właśnie i to przed nią broni się Lena. Prawdopodobnie źle to napisałam. Ona swojego samozapłonu nie pamięta, a w szpitalu podpaliła tylko pościel, nic więcej. Bała się tego, co zrobiła i skutków, paraliżu i wcześniejszego braku kontroli, a nie, że to akurat był ogień. Jakby to była woda, też by się bała.
UsuńA to z powiedzeniem Joli przez Julka to rzeczywiście ex machina. Miał to zrobić Cyprian, na spokojnie i w ogóle, ale ciągle brakowało mi miejsca, czasu, a Jola miała nie lubić magii tak samo jak Lena, a to blokowałoby resztę akcji, przynajmniej z mojego punktu widzenia. I odkładałam, odkładałam, aż w końcu doszło do tego, że chciałam kończyć część i ten cały wątek, a Jola jeszcze o niczym nie wiedziała. W bardzo wczesnej wersji opka Jola wiedziała o magii od początku, trochę jej się nie podobało, ale bez zawirowań. Może powinnam się tego trzymać.
Lena i technikum. No myślałam, że chociaż to wyszło mi dobrze. Nie chciała się przenosić, bo nie chciała zostawiać rodziny i przyjaciół, chciała robić swój biznes. Ale matka nie dopuszczała do siebie myśli o magii, Ula znalazła nową koleżankę, a Lena została sama. Powiedzmy, że sama, bo ojciec i dziadek oczywiście byli, rodzeństwo też, ale powiedzmy, że jej to nie wystarczało. Do tego dowiedziała się wcześniej od kucharki, że nie ma przeszkód, żeby mogła zakładać knajpę, nawet jeśli pójdzie do magicznej szkoły. Nic jej praktycznie nie trzymało, inni znajomi od wypadku dziwnie na nią patrzyli, wyniki badań były niejasne, więc logiczne było dla mnie, że te wszystkie rzeczy, skumulowane, dały swój efekt i popchnęły Lenę do myśli, że powinna zacząć gdzieś indziej z nową kartą. Gdzieś, gdzie ostatecznie znała już kilka osób, które były do niej wyjątkowo przyjaźnie nastawione. Tyle, że oczywiście pewnie znów napisałam o tym zbyt niejasno, by dało się stworzyć taki obraz, jaki chciałam, a pojawiło się za to uczucie wyciągnięcia królika z kapelusza.
Co do Ifryta i Gry – on po prostu ich lubi, a Tyriona to już w ogóle, też taki niby śmieszek, taka zakała rodziny, ale za to z głową na karku i potrafił zadbać o Królewską Przystań, kiedy było to potrzebne.
Wolne tempo, to coś z czego zdawałam sobie sprawę. Pierwotnie wszystko, co do tej pory było, miało zmieścić się w dwunastu rozdziałach, a rozlazło się strasznie. I tam, gdzie Daniel wleciał na końcu po rytuale miało być już coś innego, ale zobaczyłam, że zbyt dużo kwestii pozostało nierozwiązanych, a to, co miało się stać, ostatecznie narobiłoby tylko więcej zamieszania. Co do wprowadzania postaci i dawania im zbyt dużo czasu antenowego – będę pamiętać, bo szykuje mi się niedługo cała plejada nowych bohaterów.
Cieszę się, że chociaż świat przedstawiony jest w porządku. To baza do całej reszty, a jak i z tym byłby problem, to bym chyba się załamała. Z tymi liczbami zaczęłam się porządnie zastanawiać właśnie przy okazji ostatniego dialogu z Danielem, o tym, ilu jest uczniów w szkole. I zwiódł mnie przy tym Hogwart, który niby wielki, a uczniów też miał niewielu na dobrą sprawę. Prawdopodobnie podwoję liczbę tych szkół i reszty, ale to jeszcze muszę przemyśleć.
Karol i Ifryt są w tej samej klasie co Lena, która według was jest „najgorsza”, ale to nie do końca prawda. Facet przydzielający Lenę pytał, co miała wcześniej na rozszerzeniach, odpowiedziała, że biologię i chemię, czyli to, czym powinien zajmować się Karol z racji, że będzie uzdrowicielem. Klasa Leny jest biologiczno-cośtam, to muszę jeszcze do końca ustalić. No i klasy też są ułożone trochę inaczej, niżby się zdawało. W „najlepszych”, które nauczyciel od razu odrzucił „A-C” są uczniowie, którzy posługują się więcej niż jednym żywiołem. Lena ma tylko ogień, którego praktycznie nie potrafi używać. W „A” tylko ci z trzema, „B” i „C” z dwoma. Za to „D” i „E” mają po prostu inne profile, ale nie widziałam powodu, by dodatkowo o tym wspominać.
Karol jest uzdolniony, ale choć o tym nie było wspomniane, ma tylko ziemię. Zajęcia z uzdrawiania ma z Olgą po lekcjach, wpisane w czas dla mentora. Uzdolnionych jest na tyle mało, że nie opłaca się dla nich robić osobnej klasy, gdzie każdy i tak miałby osobny dar i może znalazłyby się trzech ziemnych na roku ze zdolnością uzdrawiania, a też nie jest powiedziane, że wszyscy będą mieli po tyle samo żywiołów, a od tego w dużej mierze zależy rozkład zajęć. Do wątku szkoły był na razie tylko wstęp, więc sporo zostało do wyjaśnienia i mam nadzieję, że mi się to w miarę uda. I wyprzedzając pytanie o Ifryta, on ma dwa żywioły, ale drugi jest dość słaby (stąd gdzieś tam wcześniej mówi o sobie „czarna owca rodziny”, między innymi z tego względu) i dlatego jest z Karolem w klasie. Poza tym jego rodzina ma wtyki i poszedł tam, gdzie chciał, a chciał być z kolegami i nie bardzo zależy mu na siedzeniu na zajęciach i woli sam się doszkalać. Ale do tego muszę jeszcze dojść.
UsuńCo do polityki, wspominając o tych województwach, miałam na myśli tylko rozmieszczenie kamieni telepotracyjnych, których nie przenosili po zmianie i właściwie nic poza tym. Gdyby pozostali przy starym systemie szkolnictwa, narobiłoby to zbyt dużo zamieszania i problemów. Szkoła Leny funkcjonuje jako „prywatna szkoła”, świadectwa są takie same jak wszędzie, z tym, że godziny przeznaczone na uczenie się zawodu przeznaczają na naukę magii. Bez problemu magowie mogą napisać zwykłą maturę i iść na zwykłe studia. I pewnie wielu tak robi, bo kierunki magiczne, są, no cóż, magiczne, a gdyby ktoś chciał być zwykłym grafikiem, muzykiem czy architektem to pójdzie jednak na zwykłą uczelnię, co wcale nie wyklucza go z życia w magicznym społeczeństwie. Po skończeniu technikum magowie kończą obowiązkową edukację tak, jak każdy człowiek i mogą robić co im się żywnie podoba. Iść na kurs z wybranej dziedziny magii, studia, do wojska dla magów, albo nigdzie z powyższych i żyć jak „zwykły człowiek”.
Co do typowania, mnie się zawsze wydawało, pewnie dlatego, że nie przeczytałam aż tak dużo o MBTI, że Lena to ISFP, czyli tak, jak ty wytypowałaś jej ojca. Nie wiem, jak mi to wyszło, może chciałabym, żeby taka była, ale chyba to najbardziej mi pasowało. Po przeczytaniu waszej oceny to ja już nic nie wiem i nic nie rozumiem i zaczęłam wątpić w to, kim jest Lena. Pewnie, patrząc na jej dziwny zestaw rozbieganych cech, nikim i jakimś nienaturalnym tworem. Antonina nawet pasuje, choć szczerze słabo się na niej skupiłam pod względem typowania, Ifryta oceniłaś tak samo jak ja, a Cyprian jest to jednak dla mnie bardziej ISFP niż ESFP.
W przeciągu całej oceny bardzo często odwołujecie się do niezręczności i braku emocji u moich bohaterów. Postaram się dodać jeszcze parę słów i o tym.
Czasem nie do końca wiem, gdy macie na myśli „niezręczne”. Cała moja egzystencja jest dość „niezręczna”, więc chyba po prostu przestałam zauważać takie sytuacje i zaczęłam podświadomie przenosić się do mojej pisaniny. I nie mówię, że to dobrze, ale nie zawsze łapię, co zalicza się do tej kategorii. Byłabym wdzięczna za parę słów wyjaśnienia.
Emocje. Tu nawet boję się odezwać. Prawdopodobnie specjalnie dla mnie wymyślono weryfikację „nie jestem robotem”. Ja naprawdę nie wiem jak to powinno wyglądać w pisaniu. Wiele razy zastanawiałam się jak wygląda „zmartwiony człowiek”, „roztrzęsiony człowiek” „cokolwiek emocjonujący się człowiek” i tak po prawdzie to nie bardzo wiem, jak mam to napisać. Znaczy, wiem że może płakać, trząść rękoma, rozglądać się na wszystkie strony, miąć koszulę, przecierać czoło i resztę tych wszystkich rzeczy, ale nie bardzo wiem, co gdzie pasuje. Widząc ludzi, wiem jaki wygląd odpowiada jakiej emocji, ale robię to na tyle poza myśleniem, że próbując sobie przypomnieć szczegóły później, nie jestem w stanie ich dostrzec. Naprawdę, ameba ze mnie. Próbowałam nawet szukać jakichś słowników pod tytułem „jak wyglądają poszczególne emocje”, żeby móc się tym posiłkować, ale chyba nie muszę pisać, jak to się skończyło.
Byłabym wdzięczna, gdyby chciało wam się wypisać paru autorów, który dobrze radzą sobie z opisywaniem emocji i odczuć bohaterów. Mogą być książki albo nawet blogi, jeżeli takie czytacie. Chciałabym porównać sobie to na przykładzie. Nie proszę oczywiście o jakieś specjalne wyszukiwanie, ale chociażby to, co przyjdzie wam do głowy.
UsuńPisząc, nie ma u mnie miejsca na odczucia. Przy stukaniu w klawisze zupełnie nie zwracam na nie uwagi, często zapominam, że powinny być. „Lena idzie schodami. Schody są ładne. Lena łapie za klamkę. Klamka jest zimna. Lena wchodzi do pokoju. Pokój jest gustownie urządzony. Lena idzie spać.” Zauważyłyście ten schemat. To właśnie ta „filmowość”, o której wspomniałyście na początku i o której napomykałam w swojej odpowiedzi. Mimo, że kamera jedzie za Leną, kamerzysta nie mówi, co Lena czuje. Fragment Leny tak naprawdę nie jest jej, tylko operatora ciągnącego się za nią. Tak właśnie wyszły te „kształtne wargi” Daniela. To nie myśl Filipa, a zbliżenie kamery na detal. A detal jest „kształtny”. I tyle. Dlatego co jakiś czas pojawia się jakieś dezorientujące określenie, jakby z nikąd i wpadające z nienacka. To taki najazd kamery. Nie na to, co dla Leny jest ważne, ale na to, co się kamerzyście zmieściło w kadrze. Właściwie się temu nie dziwię, bo czytam jedną, dwie książki na miesiąc plus parę blogów z opowiadaniami, a oglądam za to masę seriali i filmów, więc moje postrzeganie przeszło w kierunku tego bardziej obrazowego medium i zaczęłam przez to przenosić filmowe triki na pisanie. No, a czytając waszą ocenę, przekonałam się dość dobitnie, że to do pisania zupełnie nie pasuje. Chciałoby się powiedzieć „taki mam styl i już”, ale jak taki styl męczy czytelnika to już lepiej wcale nie pisać. Postaram się w miarę możliwości podnieść go do rangi „strawnego”, cudów nie oczekuję, ale jak to się mówi, praktyka czyni mistrza i choć może mistrzem nie zostanę, to mam aspiracje na dobrego wyrobnika. Na razie starczy, potem pomyśli się o czymś więcej.
Problem „reportażowego stylu” zauważyłam sama już jakiś czas temu. Że to nie powinno tak wyglądać, że powinnam zwracać uwagę na to, na co Lena zwraca uwagę, co jej się podoba, jej zdanie na jakiś temat, szczegóły, które tylko ona dostrzega. Myślałam, żeby zacząć wprowadzać zmiany, ograniczyć wiedzę narratora do obecnie kierowanego bohatera, dostosowywać opisy i dodać jego uczucia od drugiej księgi, jak już pojawią się nowe postacie, które zabierają głos. I myślałam, że wcześniejsze wpadki może przejdą mi bezkarnie, ale oczywiście wyłapałyście to. Jak mogłam mieć wątpliwości, że będzie inaczej? Narracja to jedna z najważniejszych części tekstu. I skopałam ją niesamowicie.
Na koniec jeszcze raz dziękuję za ocenę i podziwiam wytrwałość. Wszystkie wasze uwagi przyjmuję do swojego zgniłego serduszka i jestem wdzięczna za to, że otworzyłyście mi oczy na wiele spraw. Mam nadzieję, że jeśli zgłoszę się za kolejne pół roku to wszystko, co mi wypisałyście zniknie, a w miejscu wpadek pojawi się porządne opowiadanie z prawdziwymi bohaterami, a nie wkurzającą bohaterką i naginającą się dla niej bandą sługusów. Żeby następnym razem była porządna czwórka, a może i piątka. Trzymajcie za mnie kciuki, bo porzucać mojego potworka nie zamierzam.
Pozdrawiam serdecznie oraz dziękuję za czas i chęci poświęcone mojemu opowiadaniu, Maxine.
W zasadzie problem z Leną jest taki, że istotnie ma większość z cech, które jej przypisałaś, po prostu nie kojarzą się z nią, gdy człowiek o niej myśli. Pierwsze skojarzenia z Leną (przynajmniej moje) to przesadzona trauma i bycie okropną dla ludzi, którzy próbują jej pomóc. Wspomniała, że chce założyć kawiarnię, wiemy, że interesuje się gotowaniem i pieczeniem, ale nie są to cechy, które ją charakteryzują w jakikolwiek sposób. W zasadzie kojarzyło mi się to trochę z Czarodziejką z Księżyca (błędy młodości, okej); był jakiś odcinek, jeden czy dwa, gdzie bohaterki rozmawiały o tym, co chciałyby robić w przyszłości (jedna chciała być gwiazdą popu, inna kucharką, jeszcze inna gotować mężowi obiadki) - teoretycznie zostało więc określone, co panie chcą robić w przyszłości. Tyle że na przestrzeni pozostałych stu dziewięćdziesięciu ośmiu odcinkach nic na ten temat nie padło, nie charakteryzowało to poczynań postaci w żaden sposób, po prostu było jakimś tam dodatkiem. Takim, jak do normalnej postaci jest to, jaką pije kawę. Lena wspomina dwa razy, że chce założyć kawiarnię, i jest parokrotnie napomknięte, że lubi piec, ale (nie licząc pierwszego rozdziału, gdzie wyszło to dobrze) - wydaje się to wręcz pisane na siłę, jakby było częścią postaci, do której ją przymusiłaś, a nie czymś naturalnym. Dziewczyna w ogóle o tym nie myśli, kiedy akurat nie trzeba, jak nie chce iść do technikum magicznego, to też ani przez chwilę nie ma wrażenia, że nie chce iść, bo boi się, że nie zostanie po tym kucharzem, bo ona nie myśli o tym w ten sposób. Nie rozważa potencjalnego pójścia do szkoły pod kątem tego, że nie będzie mogła robić tego, co kocha - wyłącznie pod kątem tego, że "no nie chcę, bo nie, bo żyję tutaj, bo nie". Generalnie ta jej miłość i przywiązanie do rodziny i przyjaciół też są słabo nakreślone - widać, że zamysł był, ale w tekście: Uli ciągle nie odpisuje i znika, wydaje się bez przerwy usiłować zepsuć Cyprianowi czerpanie przyjemności z doświadczeń związanych z magią, z Tyśką miała jedną scenę, z Julkiem zero, Jolanta to już w ogóle masakra na całej linii, o istnieniu jej dziadka można zapomnieć, bo randomowi członkowie rodziny u Antoniny dostają więcej cech szczególnych i scen z Leną niż on. Co do tego, że chce uszczęśliwiać ludzi, to chyba to uciekło mi kompletnie, bo w żadnej scenie nie wygląda tak, jakby obchodziło ją samopoczucie losowych ludzi, a brak rozwinięcia tematu w kwestii tego, jak ona sobie tę swoją kawiarnię wyobraża, nie pomaga. Generalnie w tekście Lena wydaje się średnio sympatyczną i raczej zapatrzoną w siebie osobą, a wszystkie te zarysy, które jej dałaś, albo są ignorowane, albo wydają się doklejone, albo w pewnym momencie przepadają. Zastanawiam się teraz, czy to nie jest też kwestia tego, że charakter, jaki jej zaplanowałaś, jest sprzeczny z konceptem jej reakcji na magię, jaki sobie wyobraziłaś. Zauważyłam, że motyw tego, żeby nie cieszyła się magią od początku, jest dla ciebie naprawdę ważny (niższe akapity twojej wypowiedzi jeszcze to potwierdzają), ale w schemacie charakteru, który wyobrażasz sobie u Leny, jej podejście do magii powinno być raczej badawcze, w zdystansowany sposób zainteresowane? Tak mi się wydaje. Kompletnie odrzuciłaby istnienie magii raczej twardo stąpająca po ziemi, bardzo praktyczna osoba, przyzwyczajona do obecnego stanu rzeczy i wyraźnie do niego przyzwyczajona, nielubiąca i stresująca się zmianami, nowymi ludźmi i środowiskami. (A tak typowo to omg, ISFP? W życiu bym nie pomyślała. ISFP raczej kojarzą mi się z tym, że byłyby przynajmniej minimalnie zaciekawione i podekscytowane istnieniem magii, nieważne jak zatwardziałe Fi. Zresztą - spójrz na reakcję Cypriana. Bardzo kojarzyła mi się z jakimś xSFP od początku. [Taka dygresja, sama mam protagonistę ISFP, haha. I ważnego ENFP też.])
UsuńO tak, Daniel powinien ją w tyłek kopnąć już dawno temu, bo chwilami można było dostać szału, jak czytało się o tym, jak on jej usługuje i jaki miły jest cały czas i jak poświęca przy tym zarys własnego charakteru. Ten wątek mnie osobiście chyba najbardziej zirytował (nie licząc tej nieszczęsnej Jolanty; większość komentarzy co do traktowania jej chyba też było moje) i tutaj nie wiem, jak w ogóle można to poprawić. Szczerze mówiąc, ja bym przepisała całkiem, ale ja to wszystko przepisuję cały czas, Nea może potwierdzić, więc może Nea podrzuci jakiś ciekawszy pomysł na doszlifowanie tego.
UsuńJeju, nie wyobrażam sobie zaczynać tekstu bez silnego, stabilnego konceptu na charakter postaci (za to bez fabuły jak najbardziej, haha). Generalnie zawsze opieram się na postaciach i pokładam w nich największe nadzieje, więc zwykle startuję już z mocną wizją tego, kim są i jakie mają podejście i opinie na temat wszystkiego naokoło. To, co bym ci na pewno radziła, to nie zmuszać postaci do robienia niczego (np. nie wymyślać jej sztucznych powodów do niechęci, nie manipulować nią, żeby czuła się w dany sposób, kiedy jakaś część ciebie czuje, że to nie pasuje). To zawsze koniec końców wypada źle i wygląda sztucznie; już lepiej modyfikować fabułę pod postać niż postać pod fabułę, bo akcja raczej da radę tak czy owak, a postać się zniszczy raz i już więcej przekonująca nie będzie. A Lenę te jej obawy na temat magii zniszczyły strasznie, bo mocno nadszarpnęły wszystko, czym miała być.
"Ale pomyślałam, że po tym wypadku będzie chciała uczepić się normalności i o żadnej magii nie będzie chciała słuchać." Nie wiem, w tekście nie odniosłam wrażenia, jakby jedna rzecz miała coś wspólnego z drugą. Generalnie my tak naprawdę nie wiemy, jaki ten wypadek miał wpływ na Lenę; wiemy, jaką traumę jej po tym dokleiłaś, ale sama trauma jest, jaka jest. I tu znowu: nie możesz po prostu opierać się na podręcznikowych opisach tego, jak trauma u człowieka wygląda. Każdy przeżyje ją inaczej, każdym co innego wstrząśnie najmocniej, ale musisz wiedzieć, co konkretnie wstrząsnęło Leną. I to musi dać się zobaczyć w jej charakterze, w jakiejś stałej zmianie, bo z traumami to nie jest tak, że sobie mrugną, znikną i pojawią się znowu; one cały czas są. Czasem bardzo dobrze ukryte, czasem kompletnie tragicznie, ale mają stały wpływ na działanie, przeżycia emocjonalne i myśli bohatera. Dlatego u Leny wypadło tak sztucznie (to plus ten brak pokazania wagi wypadku. Serio, to nie wydawało się niczym... TAK wielkim, dopóki Lena nie zaczęła robić z tego takiego halo).
Nie przedłużaj na siłę. Robienie na siłę to najgorsze, co można zrobić swojemu tekstowi - jeśli czegoś nie czujesz, nie pisz tego. Spraw, że to poczujesz, albo zmodyfikuj fabułę tak, żeby to, czego nie czujesz, zniknęło. Inaczej to nie zadziała - wątek, fragment, rozdział, postać, nie zadziałają. Jak ktoś inny ma to poczuć, kiedy ty sama przyznajesz, że wszystko było zbędnie przeciągane?
Założyłyśmy trochę jej strach przed ogniem, bo na tym dało się oprzeć jako na bardziej realistycznym strachu powodującym traumę niż ten wypadek. Bo tak, dziewczyna może podpalić wszystko i skrzywdzić sama siebie machnięciem dłoni - i widzi to. Jest przytomna, gdy to się dzieje w szpitalu. To już jest jakiś silniejszy bodziec.
UsuńO działaniu bransolet i leków w ogóle prawie nic wspomniane nie było, więc to faktycznie, nie za bardzo miałyśmy jak wiedzieć - nie przypominam sobie, żebyś to podkreślała.
Co do Zakonu, znowu - jeśli ty nie masz do tego serca, czytelnik tym bardziej nie będzie. Been there, done that, szczególnie jeśli idzie o postacie. Jeśli nie czujesz Dwunastego, musisz go poczuć; przemyśleć, zbudować jako postać, jako człowieka, nie jako brata Zakonu. Nie jako element fabularny; myślenie o postaciach jako o elementach fabularnych to najgorsze, co można zrobić. Lepiej patrzeć na nie z perspektywy tego, co buduje fabułę - nie opisujesz historii, używając postaci, opisujesz postacie, używając historii. A jeśli nie umiesz tego poczuć, ja jednak zrezygnowałabym z tych rozdziałów. I z połowy przeciągania przeżyć Leny. I połowy członków jej rodziny. Bo jeśli decydujesz, że nie chcesz, żeby postać była półsierotą ani jedynaczką, nie możesz po prostu wstawić w tło kartonowej mamuśki i kartonowego rodzeństwa. Bohaterka nadal jest wtedy półsierotą i jedynaczką, tyle że ma dodatkowe kartony w pokoju, które irytują, bo stoją i zasłaniają przestrzeń. I jeśli piszesz o postaci, że mogłoby jej nie być i byś za nią nie zapłakała - to zawsze znaczy, że ma jej nie być. Bo nie przydaje się ani jej nie lubisz. Takie się wycina w drugim szkicu.
Nie musisz wspominać o wydarzeniach w dialogach, możesz też wspomnieć krótko w myślach postaci czy wymyślić inny sposób. Grunt to ich nie opisywać szeroko, kiedy niewiele wnoszą - szczególnie nie streszczeniowo. Jak z tymi badaniami, nie miałabym nic przeciwko, gdyby były opisane sceną, bo odkrywanie uniwersum zawsze jest okej i ciekawe; ale to był po prostu reportaż. Nic się nie działo, nikt nic nie myślał, nie czuł, nie mówił. Tylko parę akapitów streszczenia tego, co się dzieje. Człowiek zawsze przestaje się wtedy skupiać i zaczyna odnosić wrażenie, że fragment jest kompletnie niepotrzebny.
No tak właśnie myślałyśmy z Neą, że nie chciałaś się powtarzać, tylko że chyba były jakieś dyskretniejsze sposoby, żeby ominąć np. scenę rozmowy z Cyprianem, niż dosłowne urywanie tekstu z chwilą jego wejścia. Na przykład ominięcie całkiem myśli Filipa na ten temat, po prostu Daniel/Filip wspominają, że porozmawiają z Cyprianem, a potem Cyprian wchodzi do Leny i już wie. Inna sprawa, że scena jest tak ważna, że pewnie i tak zdenerwowałoby mnie ominięcie jej - po prostu... no... nadal trudno mi sobie wyobrazić, że ją pominęłaś. Zwłaszcza że z Leną i tak poszło inaczej niż planowałaś; nie mogłaś jej potem dopisać? Co do Antoniny, tam byłoby już łatwiej - omijasz to pierwsze streszczenie, Lena od razu stoi i patrzy na kamienie i myśli sobie mniej więcej o tym, o czym rozmawiała wcześniej z Antoniną. Jest informacja, że rozmawiały, jest mniej więcej, o czym, ale dopiero samo wydarzenie daje nam też emocjonalną stronę przeżycia Leny. To też trochę ironiczne, że piszesz, że gdybyś opisała to w ekspozycji Antoniny, nie miałabyś już potem co pisać, bo pokazuje, jak bardzo ekspozycyjny jest ten tekst - jest ogromna różnica między tym, jak postać tylko słyszy, co ją spotka, a tym, jak przeżywa to osobiście. Mogłabyś zrobić z tego kontrast, dwa zupełnie różne opisy, w dodatku wpleść więcej przemyśleń Leny i obaw, jak będzie to wyglądało. To pisanie - możliwości zawsze są ogromne, jeśli spojrzysz na wszystko z nowej perspektywy.
Lena i technikum wyszła ci najlepiej w całym tekście imo; powody, dla których się przeniosła, były dosyć jasne, szczególnie w scenie, w której poszła do Uli i zobaczyła tam Sandrę czy coś podobnego. Miałam chyba wtedy pochwalić, że to dobry bodziec pchający ją ku zmienieniu szkoły. Jeśli zapomniałam, to przepraszam. To, co pozostawia duże wątpliwości, to sama droga przekonywania się do magii Leny - bo Lena nie ma silniejszych bodźców. Nawet żadnych scen. Po prostu nie chce, a potem chce, bo w sumie ok, w sumie to magia nie jest taka zła. To wydawało się mocno bez sensu, bez silniejszych motywacji, ale znowu - przy chwiejnym charakterze Leny trudno o lepsze motywacje.
UsuńUrzeka mnie Ifryt i Tyrion, bo ja osobiście Gry nie znam, ale Tyriona widziałam typowanego na ENFP wielokrotnie, więc. xD
Wyjaśnienie z klasami kupuję, jest okej; gdyby to było wyjaśnione w tekście, nie czepiałybyśmy się, ale nie było, bo jeszcze nie miałaś czasu tego wyjaśnić. It's fine, w scenie, która była, nic więcej wyjaśniać nie trzeba. Po prostu brzmiało to jak brzmiało, no. <3
Co do tej filmowości, to gee, ja też zawsze wyobrażam sobie tekst w ten sposób tak trochę. Myślę, że to już każdy musi sobie ułożyć indywidualnie, bo też każdy pisze trochę inaczej; moim ekranem jest moja postać, jestem cały czas z nią, czuję jej uczucia i łatwo mi wyobrazić sobie, co ta postać czuje, zarówno w kwestii tego, czy jej ciepło, czy zimno, jak i kwestiach emocjonalnych i w ogóle innych bzdurach. Są też pisarze, którzy w ogóle nie piszą o emocjach postaci (Salinger we "Franny i Zooey" to pierwsze, co przychodzi mi na myśl), ale on tam jasno przekazał, co czują postacie - i nadal opisywał fizyczne efekty ich uczuć, takie jak właśnie pot, drżenie rąk etc. No i większością tej książeczki były jednak dialogi, które bardzo ładnie sugerowały, o co postaciom chodzi.
" Próbowałam nawet szukać jakichś słowników pod tytułem „jak wyglądają poszczególne emocje”, żeby móc się tym posiłkować, ale chyba nie muszę pisać, jak to się skończyło." - Man, nie idź tą drogą. Może spróbuj bardziej myśleć o swoich postaciach konkretnie, niż o ludziach ogółem? Każdy człowiek myśli, czuje i przejawia swoje uczucia inaczej. Mam w jednym tekście gościa, który w ogóle nie umie myśleć o swoich emocjach i ciągle skupia się na środowisku zewnętrznym, pracy i mówieniu, wszystko, żeby nie myśleć o tym, jak się czuje, i przymuszenie go do jakiegokolwiek szerszego prawdziwego opisu emocji to koszmar, więc praktycznie wszystkie jego analizy emocjonalne odbijają się przez "analizuję inną osobę, ale tak naprawdę po prostu odbijam w niej siebie" albo przez jego zachowanie. Przyjaźni się z gościem, którego narracja poświęca analizom emocjonalnym 3/4 jego czasu, bo w kółko zastanawia się, dlaczego czuje się tak, a nie inaczej, i co jest nie w porządku (to zresztą ten ISFP, dom-Fi, welp). Wszystko zależy od postaci - nie myśl o nich jako o ogóle ludzi, myśl o nich jako o konkretnych jednostkach, myśl o tym, jak oni myślą, a od razu powinno być łatwiej. I nimi pisać, i opisywać ich emocje. Przynajmniej tak sądzę.
Blogów nie czytam, przychodzi mi na myśl fanficzek, ale po angielsku, bardzo długi i w dodatku czytany sto lat temu, więc nie wiem, czy nadal byłby taki dobry, jak mi się kiedyś wydawał (chociaż pamiętam o czym był i jak był napisany mniej-więcej, więc wierzę, że by był). I w dodatku do fandomu, którego raczej nie znasz, nie wiem, mnie nie chciałoby się czytać fika do fandomu, którego nie znam. Z literatury, moim osobistym mistrzem emocjonalnych, klimatycznych opisów jest F. Scott Fitzgerald i on zawsze przychodzi mi na myśl jako pierwszy, gdy ludzie pytają o emocje i opisy. Nea pewnie podrzuci jakichś autorów czy blogaski, Nea, liczymy tu na ciebie.
UsuńCo do niezręczności, zwykle chodzi po prostu o to, że tekst urwał się niespodziewanie i w nieodpowiednim miejscu, nie było poczucia, że zamknięcie jest odpowiednie; że tekst zaczął się losowo i widać, że zaczynasz jakimś długim opisem, bo nie byłaś pewna, jak zacząć fragment; że opis czyta się ciężko, jest napisany tak, że wygląda na wymuszony lub jest reportażowy ponadprzeciętnie. Przejrzałam ocenkę pod kątem tego słowa i wydaje mi się, że głównie to.
A tak ogólnie a' propos działania z tekstem, może po prostu czas przepisać tę część na drugi szkic? Ja tak piszę i zazwyczaj polecam metodę innym, żeby przynajmniej spróbowali - na początku trzaskasz tekst, który może i wyglądać chaotycznie, mieć reportażowe opisy, długie ekspozycje i losowe analizy psychologiczne postaci w wybranych momentach, rozwiązania wątków w losowych miejscach i deus ex machina, masę zbędnych bohaterów - a potem czytasz to wszystko, zastanawiasz się, jak to zmienić, i wycinasz: postacie, wątki, wydarzenia, pozostawiając i zazwyczaj przepisując tylko wybrane rzeczy, które dzięki temu tworzą bardziej złożoną, kształtną fabułę z konkretnymi, dopracowanymi bohaterami itd. Nea tak nie robi, Nea po prostu pisze rozdział po rozdziale, więc dla każdego co innego. Po prostu proponuję, bo wydaje się to być metodą, której możesz teraz potrzebować.
A tak już ogólnie, bardzo się cieszę, że mogłyśmy pomóc; przyjemnie jest przeczytać tak otwartą, miłą odpowiedź na krytykę i, co ważniejsze, widzieć, że autor faktycznie wziął sobie rady do serca i zamierza pracować z tekstem. Cieszę się, że mogłyśmy pomóc i powodzenia przy poprawkach i dalszym pisaniu! <3
Ech, dlaczego mam podawać książki, jestem totalnym bezguściem we wszystkim. Koh, zapamiętam to sobie.
UsuńBlogasków nie czytuję, więc żadnego nie podam. Mogę zaproponować kilku lubianych przeze mnie pisarzy - wszystko to fantasy, takie szerokie horyzonty mam - u których na pewno brak streszczeń, a postaci są przeurocze. Co do ekspozycji, u jednego na pewno czasami widywałam, ale takie nie najbardziej bolesne i rzadko stosowane. Raz też źle skomponował scenę... ech, miałam ich po prostu podać.
Brent Weeks (bardziej Powiernik Światła niż Anioł Nocy), Olga Gromyko (narracja pierwszoosobowa, bo myślę tu o Zawód: wiedźma, ale miodna narracja pierwszoosobowa) oraz John Flanagan (młodzieżowe fantasy przygodowe, ale o bardzo przyjemnych, dobrze napisanych postaciach).
Co do tych emocji... nie wiem, wydaje mi się, że zamiast szukać gotowej odpowiedzi, trzeba to poczuć. Nikt nie będzie umiał nauczyć cię pisać w słowniku czy poradniku, bo każdy ma inny sposób, inną wrażliwość, inne poglądy na pisanie, no i... nie musi wcale mieć racji. Więc to po prostu trzeba poczuć.