Autor: dr Freak
Tematyka: zbiór miniaturek
Oceniająca: maximilienne
Pierwsze wrażenie
Od samego początku blog sprawia wrażenie wyjątkowo dopracowanego. Wszystko doskonale ze sobą współgra. Twój minimalistyczny szablon bardzo przypadł mi do gustu. Hannibal ♥
Tytuły postów są zapisane ozdobną czcionką, która na szczęście zawiera również polskie znaki, przez co nie traci walorów estetycznych.
Tytuły postów są zapisane ozdobną czcionką, która na szczęście zawiera również polskie znaki, przez co nie traci walorów estetycznych.
Kilka słów o Tobie zostało skreślone w dość ciekawy sposób, a archiwum jest przejrzyste i czytelne.
Na Twoim miejscu zastanowiłabym się jedynie, czy nie pozbyć się gadżetu „Obserwatorzy” z głównej strony, a zastąpić go stosownym linkiem w menu, ponieważ kolorowe awatary czytelników odrobinę psują odbiór tego stonowanego szablonu. I minimalnie powiększyłabym czcionkę. Mam dobry wzrok, ale dłuższe czytanie tekstu wielkości 7,5 pt jednak trochę męczy oczy.
Treść i poprawność
Na początku zwrócę uwagę na to,
że we wszystkich tekstach brakuje Ci akapitów, co by się nie powtarzać przy
każdym. Wypadałoby poprawić to niedopatrzenie.
Odwaga
„"Początek jest końcem, a
koniec początkiem" (…)” – zły cudzysłów („Początek jest końcem, a koniec
początkiem”). Cudzysłów dolny: alt + 0132, cudzysłów górny: alt + 0148.
„(…) nie wspominając już o
mężczyźnie przemierzającym brukowane ścieżki z zabrudzoną łopatą w dłoni,
której kant pozostawiał za sobą długą, wyżłobioną smugę w kamieniu” – Po
pierwsze: „smuga – światło, dym, ogień, itp. w postaci wydłużonej wstęgi” (źródło). Po
drugie: ciągnięcie za sobą łopaty na pewno nie zostawi wyżłobień w bruku, co
najwyżej rysę, jeśli w ogóle zostanie jakiś ślad.
„(…) zażyłe śledztwo (…)” –
„zażyły – 1. o stosunkach, znajomości itp.: bliski, przyjacielski, poufały;
2. o człowieku: taki, którego łączy z kimś bliska znajomość, przyjacielskie stosunki” (źródło). No raczej nie.
2. o człowieku: taki, którego łączy z kimś bliska znajomość, przyjacielskie stosunki” (źródło). No raczej nie.
„Łopata zabłysnęła w słońcu i z impetem wbiła
się w krzak ogrodzonego niewielką ilością betonu bluszczu” – A to zdanie jest co najmniej dziwne.
Wcześniej pisałaś, że bohater był grabarzem, to dlaczego chce teraz krzaki wykopywać?
I to jeszcze krzaki bluszczu ogrodzone niewielką ilością betonu? Moja
wyobraźnia podsuwa mi naprawdę dziwne obrazy tego „zjawiska”.
„Wtem, grobową ciszę przerwała
delikatna, acz nieustępująca sentencja krótkich dźwięków, jednak to
wystarczyło, by przyprawić mężczyznę niemal o atak serca. Drżącymi dłońmi
odwinął rękaw koszuli i stanął oko w oko ze sprawcą zamieszania. Zegarek
z elektronicznym wyświetlaczem, który kupił po promocji podczas wyprzedaży, nie
wskazywał żadnej chęci zaniechania odtwarzania już powoli denerwujących
sygnałów, a pozbawienie go baterii nie przynosiło żadnych skutków - cokolwiek
właściciel nie zrobił, tarcza zegara cały czas wskazywała tę samą godzinę -
12:12.
W końcu jednak cierpliwość
grabarza się skończyła. Zerwał urządzenie z ręki, cisnął w ziemię i usiłował
uciszyć butem, tym razem z oczekiwanym efektem. Niezdecydowanym ruchem dłoni
przetarł czoło i westchnął głęboko. Nie można było zaprzeczyć, że był realistą, a strata zegarka była
w
tym wypadku dosyć kosztowna. Pochylił się, by podnieść pozostałości po
urządzeniu” – Po pierwsze: jaka sentencja? „sentencja «zwięźle sformułowane
zdanie zawierające ogólną myśl o charakterze moralnym lub filozoficznym»”
(źródło). Po
drugie: dwa występujące w tekście dywizy powinny być zastąpione półpauzami lub
pauzami. Po trzecie: podkreśliłam powtórzenia czasownika „być”. Po czwarte: dlaczego
wyciągnięcie baterii nie zadziałało?
Przyznam szczerze – nie sądzę,
aby strach przed własnym zegarkiem był pożądaną cechą grabarza, tylko dlatego,
że znajduje się na terenie cmentarza. Przecież cmentarz to nie kostnica, tam
czasami pojawiają się żywi. Nie sądzisz, że taki strachliwy człowiek raczej
szukałby innej pracy? I do tego ta pasja, z jaką stara się zerwać zegarek z
nadgarstka, jakby świadczyła o tym, że wciąż się go boi, mimo że odkrył już
źródło dźwięku. I dlaczego ten dźwięk aż tak wyprowadził go z równowagi, że
postąpił na tyle impulsywnie, by aż go zadeptać? Chyba pozostanie to dla mnie
zagadką.
„Jedyne, co był w stanie robić,
to zmuszać serce do cięższej pracy, oddychać spazmatycznie i płytko oraz
obserwować, jak z ziemi wydostaje się coraz więcej fragmentów martwego ciała, które,
nie wiadomo dzięki jakiej mocy, zaczęły łączyć się w jeden zgrany szkielet
pokryty workowatą, zapadniętą skórą” – No nie. Niby jak zmuszał to serce do
cięższej pracy? „No serce, dawaj, dawaj!”? To się przecież dzieje samoczynnie,
jako reakcja na czynnik zewnętrzny. Poprawiłabym to zdanie na Twoim miejscu.
„Rozległ się krzyk człowieka
ćwiartowanego żywcem na części” – Po pierwsze: musiało mu być strasznie ciężko
krzyczeć, skoro już wciągnęło go pod ziemię. Po drugie: „ćwiartowanie” jest tu
nie na miejscu, chyba że te zombie mają tam noże, albo inne ostre przedmioty,
nadające się do krojenia ciała (źródło).
W dialogach używasz złego
zapisu – zamiast dywizu powinnaś mieć półpauzy lub pauzy. Podobnie we fragmencie „Liceum Ogólnokształcące - chluba
tamtejszego grona pedagogicznego”.
„(…) wysokiej i dobrze
zbudowanej posturze (…)” – coś tu przekombinowałaś. Nie wystarczyłoby „wysoki i
dobrze zbudowany”?
„(…) wiecznie naćpanym wzroku o
szarych tęczówkach” – zabiłaś mnie na moment. Wcześniejszy tekst jest taki
górnolotny, czasami wręcz czuć, że na siłę wciskasz te mądre słówka, a tu nagle
coś takiego... Do granic kolokwialnego. Mieszasz style, co jest błędem
językowym stylistycznym. Może będzie lepiej porzucić to potoczne wyrażenie na
koszt czegoś, co wpasowałoby się we wcześniej przyjętą konwencję? I zamiast
pisać o tym, że ma „naćpany wzrok”, napisać o tych „szarych tęczówkach z
wiecznie poszerzonymi źrenicami”?
„(…) co z tego, że z matematyki
miał zagrożenia, skoro potrafił sam własnoręcznie wykonać skręta i to w dodatku
na jednej lekcji bez wpadki przed profesorem” – zabrzmiało co najmniej tak,
jakby wykonanie skręta zwykle zajmowało więcej niż te czterdzieści pięć
minut...
„(…) "Wyznawcy" (…)”
– źle zapisany cudzysłów.
„Wtem na nieboskłon niczym z
wiadra farby, zaczął się wylewać odcień krwistej czerwieni” – pisząc, że
wylewało się niczym z wiadra, sugerujesz ruch z góry na dół, ale nie wiadomo,
co miałoby być źródłem tego dziwnego zjawiska. Możesz mi wyjaśnić, co miałaś na
myśli? I oczywiście, jak można się zapewne domyślić, zdanie należałoby
poprawić.
„"Kret?", przeszło mu przez myśl (…)” – zły cudzysłów, do tego
dwukrotne zaznaczanie, że to jego myśli jest zupełnie niepotrzebne – albo
cudzysłów, albo kursywa.
„Nagle z całego terenu, który
był w stanie objąć wzrokiem, poczęły tworzyć się owe kopczyki” – po pierwsze:
brzmi to tak, jakby to tern mógł coś objąć wzrokiem. Po drugie: jak dla mnie
trochę za dużo tych kopczyków, jak na teren, na którym najprawdopodobniej od
lat stoi szkoła... Chyba że ją postawi na starym cmentarzu przed kilku laty...
Albo chowali tam niepokornych uczniów. I woźnych! Zauważ, że w zombie zmieniają
się tylko stosunkowo „świeże” zwłoki.
„- To są... ludzie! - usłyszał
i jakby na zawołanie wszyscy uczniowie rzucili się do okna” – czy tylko mnie
dziwi, że nie rzucili się do okien już przy pojawieniu się tych dziwnych
anomalii na niebie?
„Zaczął uciekać, oglądając
ukradkiem, jak jego najlepszy przyjaciel zaczyna pokrywać podłogę i ściany
korytarza” – jakoś sobie nie przypominam, żeby w Walking Dead pochwyceni przez zombie aż tak się rozbryzgiwali
wkoło... Noale… Niech będzie, że rozerwały mu tętnice szyjną.
Szybko poszło. Znaczy z tym
wymordowaniem ludzkości.
Pierwsza część wydaje mi się
dość dziwna i odnoszę wrażenie, że ten tekst mógłby się bez niej obyć. Całą
akcję i esencję tej historii zawarłaś w drugim fragmencie.
Kontrast pomiędzy perfekcyjnym
zbawcą ludzkości a przedstawionym bohaterem jest tak mocny, że prawie komiczny.
Ale wydaję mi się, że po części taki właśnie miałaś zamysł – niby historia taka
poważna i straszna, a więc wybierzmy na wybawiciela najbardziej
nieprawdopodobną osobę. Mamy więc pijaczka-ćpuna, o podejrzanie dobrej opinii,
zarówno wśród rówieśników, jak i nauczycieli. I to właśnie na jego ręce zostaje
położony ciężar odpowiedzialności za uratowanie świata. Nic dziwnego, że nie
podołał.
Podoba mi się ta historia, choć
jest zbyt krótka, szczególnie przy tym podziale na dwie części, bym mogła
napisać coś więcej. Wszystkie zastrzeżenia wypisałam już powyżej, dlatego
pozostaje mi przejść do poprawionej wersji tej historii i zobaczyć, jakie
naniosłaś poprawki.
Kapitulacja
Odnoszę wrażenie, że bardzo się
starasz, aby tekst brzmiał podniośle i tajemniczo i niestety czasami zwyczajnie
przedobrzasz. Nadużywając poetyzmów, popełniasz błąd językowy stylistyczny. Na
przykład tutaj: „Błękit nieba został przyćmiony przez potęgę ogarniających go
obłoków; gwiazdy przepłynęły niepohamowanie przez złote palce wróżbitów,
pozostawiając w ich widzeniach jedynie pustkę dnia dzisiejszego, zamykającą
wrota do ogrodów przyszłości”. I choć momentami Ci wychodzi, to co za dużo to
nie zdrowo. Jeśli cały tekst piszesz w podobnym tonie, to ten przerost formy
nad treścią ostatecznie męczy.
„(…) tupotem potężnych obcasów
wybijając rytm jakże podobny do bicia jego serca (…)” – to musiał strasznie
utykać albo pociągać jedną nogą, jeśli rzeczywiście idąc, wybijał rytm serca...
„Półprzezroczysta kotara obmyła
jego twarz, bezskutecznie próbując odwlec nieuchronne” – nie, nie i jeszcze raz
nie. Czasownik „obmyć” jest nierozerwalnie związany z wodą (źródło). I za cholerę nie mam pomysłu, jak kotara
„obmywająca” twarz miałaby cokolwiek odwlec w czasie.
„Ze wzgórza spłynęła fala,
byłby w stanie przysiąc, miliona kawalerzystów z niesamowitą prędkością
zawijających do bram jego Królestwa. Okrzyki zagrzewające do bitwy, dźwięk
uderzającego o siebie żelaza, szelest łamanej trawy” – taag. Na pewno słychać
ten szelest łamanej trawy...
„Poczuł wilgoć w lewej dłoni i
nie omieszkał się sprawdzić jej przyczyny. Materiał skąpany był w szkarłacie.
Brwi króla uniosły się w geście zdziwienia. Puścił tkaninę, a ta, odlatując w
stronę nadchodzącego wojska, odkryła akty samoagresji” – ten tekst ma tyle
krzaczków, że chyba należałoby go tu wkleić w całości. Po pierwsze: Word
podkreśla słowo „samoagresja”, a słownik PWN podpowiada mi, zgodnie z moimi
oczekiwaniami, że raczej powinna tam być autoagresja. Po drugie: w konstrukcji
„nie omieszkał” „się” nie występuje (źródło). Po
trzecie: czy ta chusta w jakiś sposób ukrywała fakt, że
władca przebił wnętrze dłoni własnymi paznokciami? Skoro trzymał zaciśniętą
dłoń, to ona sama ona sama sprawiała, że rany nie były widoczne. Po czwarte:
już samo przebicie skóry paznokciami wymaga użycia dużej siły, a co
dopiero w sytuacji, gdy jeszcze owiniemy dłoń materiałem. A należy zauważyć, że
atłas do cienkich się nie zalicza.
„Już wtedy wiedział, że łzy i
krew nie odwleką nieuchronnej przyszłości, a mimo to pozwolił sobie na nie.
Słona ciecz pokryła jego policzki” – po raz kolejny przedobrzyłaś. I tym razem
do tego stopnia, że zamiast być wzniośle, jest po prostu komicznie. Osobiście
poprawiłabym na: „pozwolił sobie, by słona ciecz pokryła jego policzki”, jeśli
już musi się tam znajdować ta „słona ciecz”. Ale naprawdę, w tej sytuacji „łzy”
wystarczyłyby w zupełności.
„Rozległ się trzask do wrót
osady” – nawet nie wiem, jak to skomentować.
„Nagle władca uśmiechnął się
bez przekonania i, kręcąc głową, poruszył ustami.
- Abdykuję” – still better than Poland. Niezły władca, nie ma co. A jeśli „poruszył ustami” ma się odnosić do tego, co powiedział, to wyrażam sprzeciw. Co jest złego w „i, kręcąc głową, powiedział”?
- Abdykuję” – still better than Poland. Niezły władca, nie ma co. A jeśli „poruszył ustami” ma się odnosić do tego, co powiedział, to wyrażam sprzeciw. Co jest złego w „i, kręcąc głową, powiedział”?
„Niegdyś najlepszy przyjaciel
moczył teraz jego ramię, szlochając przy tym głośno” – nawet nie napiszę, co
moja wyobraźnia podsunęła mi na hasło: „moczył teraz jego ramię”. Dopisz tam,
że łzami, proszę.
„Władca otarł twarz i podążył
za człowiekiem - człowiekiem, który przywrócił mu nadzieję” – dywiz zamiast
półpauzy. A tak na marginesie, to pierwsze „człowiekiem” jest jak dla mnie
zupełnie zbędne. Ponownie – zamiast „wow!”, mam „why...?”.
„Opadli obaj na ziemię, kuląc
się w rękach” – pleonazm – „kulić się – «garbić się, kurcząc ręce i nogi»” (źródło).
„Nadzieja wpatrywała się w
niego martwymi oczyma” – wiem, że to miała być metafora, ale jak dla mnie, znów
poszłaś za daleko.
„Ogień zajął się szatą władcy
(…)” – raczej szata zajęła się ogniem.
„(…) jednak mężczyzna nie miał
zamiaru go tłumić. Nie tym razem” – A jak często zajmował się ogniem, że „tym
razem” postanowił go nie gasić?
„(…) iskry bawiły się wśród
brązowych włosów (…)” – co Wy macie z tymi iskrami? Ja wiem, że „płomień”
byłyby powtórzeniem, ale iskry ≠ płomienie.
„On jednak nie czuł fizycznego
bólu. To, co przeżywał było najokrutniejszą męką, jakiej człowiek może
doświadczyć. Jednocześnie król zrozumiał. Zrozumiał wszystko, co było do
zrozumienia” – wiem, że to miała być taka głęboka, prawie metafizyczna pointa,
ale śmiem się nie zgodzić, że król nie odczuwał fizycznego bólu. Ten drugi mógł
go wytłumiać, ale na pewno czuł, że się pali. Do tego, przed „było
najokrutniejszą” należałoby postawić przecinek. Dodatkowo ostatnie zdanie brzmi
fatalnie. Świetnie, że król wszystko zrozumiał, ale co z czytelnikiem?
Jak dla mnie ten tekst jest
zbyt wymyślny i za bardzo skupiłaś się na tym, by był jak najbardziej fikuśny
językowo, a gdzieś zgubił się cel i sens. Brakuje jakiegoś logicznego
wprowadzenia, obawy przed tymi nadchodzącymi wojskami, o siebie, swoich
poddanych i swój tron. Brakuję obawy o umierającego syna (drugiego),
wspomniałaś o nim w zaledwie jednym zdaniu.
Och i ten sprytnie przemycony
motyw LGTB, który wywołał moją lekką konsternację i pytanie „po jaką cholerę to
tu wciskać?”. Nie sądzisz, że wystarczająco zepsułaś mu życie? Zabiłaś jednego
syna, kolejne dziecko umiera, a kraj nagle został najechany. Mało? Trzeba było
dokładać jeszcze to kryptogejostwo?
I nie wiem czemu, ale czytając
ten tekst, miałam straszliwe wrażenie, że okaże się być partią szachów.
Charyzma
„Jego serce bije w
przyspieszeniu, choć nigdy wcześniej tak nie robiło. Nigdy nie okazywał uczuć.”
– To zdanie wydaję mi się nieprawdziwe. To niemożliwe, żeby po raz pierwszy
serce zabiło mu szybciej, ponieważ nie jest to coś, nad czym może zapanować. A
człowiek z Aspergerem odczuwa strach tak samo, jak każdy inny, a przecież
przyspieszone tętno jest jednym z efektów wydzielania adrenaliny przez ciało. Do
tego, jeśli już musi tak zostać lepiej brzmiałoby „jego serce miało
przyspieszony rytm” albo „rytm jego serca przyspieszył”.
A tak na marginesie – to nie
jest tak, że Aspergerowcy nie czują – oni po prostu mają problem z m.in.
relacjami międzyludzkimi, pojęciem wypada/nie wypada, czy dopasowaniem cudzej
mimiki do uczuć. Przykładowo, jeśli wcześniej się tego nie nauczył, może nie
zrozumieć, że skoro płaczesz, to jesteś smutna. Trust me, I’ve lived it.
„Kocha ich...? Przecież wie, co
to miłość. Miłość to tylko rozszerzone źrenice i przyspieszony puls, nic
więcej. A jednak...” – O wiele bardziej pasowałoby mi stwierdzenie, jak to
miłość jest wyłącznie działaniem oksytocyny. Wydaje mi się, że lepiej
charakteryzowało zaburzonego psychicznie Sherlocka. Poza tym, zgodnie z tym, co udało mi się
wyczytać, rozszerzone źrenice związane są raczej ze stanem podniecenia
związanym z zakochaniem, więc raczej też nie do końca odpowiednie to
stwierdzenie. Zresztą, Sherlockowi chodzi przecież o miłość, a nie zakochanie,
pomyśl sobie, czy puls przyspiesza Ci, kiedy widzisz swoich rodziców czy
rodzeństwo? Oczywiście zakładając, że łączą was ciepłe stosunki. Raczej nie,
prawda? A właśnie taka miłość bardziej odpowiada uczuciu, o którym mówi Holmes niż
stan zakochania.
„(…) zamordowanego samobójcy” –
No coś tu chyba nie gra. To jak jest: zamordowali go, czy sam się zabił? Powyższe stwierdzenie jest oksymoronem i na Twoim miejscu bym
je poprawiła.
Ciekawe spojrzenie na tę scenę,
choć osobiście mam wrażenie, że ostatnie zdanie trochę psuje
efekt. Zakończenie na „stawia krok w otchłań”, byłoby o wiele lepsze,
trzymające w napięciu do ostatniej chwili.
Dobór naturalny
„W pewnym momencie otworzył
oczy, a drażniące wzrok światło żarówek nie pozwoliło mu na zorientowanie,
gdzie tym razem się znalazł. Nie myślał zbyt dużo, gdy postanowił zdać się na
inne zmysły. Toteż niemal natychmiast słuch zaszczycił go równomiernym stukotem
i zagłuszonym szumem prędkości, płyn w błędniku drżał wraz z każdym mocniejszym
dźwiękiem, mięśnie natychmiast zbuntowały się o niską jakość plastikowego
siedzenia. Powoli człowiek zaczął rozróżniać kształty i barwy, potwierdzając
słuszność organizmu” – ja nie wiem, czy to ja jestem dziwna, że mnie tu coś nie
gra, czy to jednak po prostu jest przesadzone? Ja rozumiem, że akurat takim
stylem piszesz, nie wiem na ile samoczynnie, a na ile jest to przez ciebie
udziwnione specjalnie, ale na dłuższą metę to po prostu zaczyna męczyć.
Poczytaj Kerouaca, on doskonale wiedział, ile wzniosłych zdań to dość.
Nadal złe dywizy. Dla pewności sprawdź sobie we
wszystkich rozdziałach.
„Nie miał po
co szukać telefonu, zwłaszcza że, sądząc po sytuacji za oknem, już dawno minął
stolicę, gdzie kradzieże były na porządku dziennym” – przed chwilą pisałaś, że
było tak ciemno, że nic nie widział. W takim razie to niemożliwe, żeby
równocześnie znajdowały się tam okna. A nawet jeśli uznasz, że to w pierwszym
akapicie jest błąd, to skąd pewność, że „minęli” stolicę? To znaczyłoby, że
zanim zasnął/stracił przytomność, przebywał w innym miejscu, więc skąd
przekonanie, że pociąg jechał w takim kierunku, żeby przejechać przez tę
stolicę?
Jak dla mnie, to ten gość sam
jest sobie winny. Nie wiem, czemu od razu zakłada najgorsze scenariusze,
ponieważ znalazł się w pociągu, do którego mimo
wszystko planował wsiąść – a przynajmniej tak wnioskuję po tym, że czekał na
stacji kolejowej, gdzie zasnął i prawdopodobnie wsiadł do pociągu w półśnie.
„Konduktor był jednak wzorem
cierpliwości, nie wyrażając swoją twarzą dosłownie niczego. Wpatrywał się
jedynie w dal za oczodołami potencjalnej ofiary, przewiercając jego czaszkę
jakby w poszukiwaniu czegoś, co znane jest zaledwie w tym fachu” – wow. Nie chciałabym
spotkać kontrolera, który widzi przez materię. I to jeszcze najprawdopodobniej
android – bo jak na człowieka, to jest zdecydowanie zbyt sztywny.
„Gdyby kontroler był kobietą,
byłby niemal pewien, że to zespół napięcia przedmiesiączkowego czy cokolwiek
temu podobne” – no, kobieto, no! Powiedz mi, ile znasz kobiet, dla których PSM
= wpadanie w apatię? PSM raczej kojarzone jest z wahaniami nastrojów, krzykami,
podjadaniem, płaczem i obrażaniem się bez powodu. W związku z tym, jak dla
mnie, porównanie dość mocno chybione. Poza tym takie korzystanie z uprzedzeń
tworzy z Twojego bohatera seksistę. Nie każda kobieta zachowuje się w sposób
odbiegający „od normy” w trakcie okresu.
„Wtem kolej zahamowała
znienacka. Wyjście rozwarło się, witając chłodnym jesiennym wiatrem, który
natychmiast ocucił człowieka i zmusił do ruchu. Wyskoczył jak oparzony akurat w
momencie, gdy wagon ruszył - tak jakby pojazd wypluł go z siebie i pognał
dalej” – co prawda już dawno nie jeździłam koleją, ale tak się składa, że moja
stacja dla kilku tras jest tą ostatnią. I uwierz mi. Pociąg zatrzymuje się tam
na dłużej. Właśnie po to, by sprawdzić, czy na pewno nikt nie został w środku,
uwięziony na noc na jakimś bocznym torze… Plus – półpauza lub pauza zamiast
dywizu.
Przed drugą częścią pojawia się
data, natomiast przed pierwszą jej zabrakło, dlatego albo ją uzupełnił, albo
„[maj 2013]” zamień na „[x miesięcy/lat później]”.
Idę o zakład, że bohater
poczułby, jeśli miałby ciało obce tkwiące w dłoniach. Już pominę fakt, że
„otarcie” kojarzy się raczej z niewielkim zdarciem naskórka, a przy wbitych w
skórę odłamkach szkła krew nie chce przestać lecieć (mam tu na myśli małe odłamki).
„Mężczyzna podniósł wzrok i rozejrzał się w poszukiwaniu rozkładu jazdy. O ile w obrębie
peronu nie było to problemem, o tyle zorientowanie się w terenie
graniczyło z cudem - owinięty był gęstą mgłą jak ten nieszczęsny
czerwony szalik wokół szyi” – Po pierwsze: co nie było problemem w obrębie
peronu? Żebyś nie miała wątpliwości, ja dobrze wiem, co chciałaś przekazać,
tyle tylko, że... nie wyszło Ci. Po drugie: szalik owinięty wokół szyi w
żaden sposób nie jest powiązany z ograniczeniem pola widzenia. Po trzecie: ponownie
błędny dywiz. Po czwarte: podkreśliłam Ci powtórzenia czasownika „być”.
„Nieważne jak, nieważne czym,
nieważne za ile. Wrócić, i to jak najszybciej, nawet za cenę tej zasranej
wersalki” – jakiej wersalki?! I w ogóle, wait wut?
W ogóle zaginasz mi
czasoprzestrzeń, dziewczyno. Mam wrażenie, że to ten sam dzień, ale w takim
razie na cholerę byłby ten „[maj 2013]”? A jeśli bohater aż tak często jeździ
nie tam, gdzie powinien, to gorąco mu współczuję.
„Spojówka raz jeszcze
przesunęła się po gładkiej powierzchni oka (…)” – kilka razy zabierałam się do
skomentowania tego fragmentu, ale ostatecznie, poniższy gif musi wystarczyć:
I uwierz mi, naprawdę nic się
nie stanie, jeśli od czasu do czasu wtrąci Ci się powtórzenie. Lepiej mieć w
tekście powtórzenia niż kwiatki, które wychodzą z usilnego omijania danego
słowa, chociaż wiadomo, że nie ma dobrego zamiennika.
„kobieta jednak doceniła towar,
a jej giętkie palce o przydługich paznokciach zaczęły zbliżać się do twarzy
nowego klienta, wykonując w powietrzu pełzające ruchy” – zgubiła Ci się wielka
litera na początku zdania.
Przeczytałam. Choć wyrażenie
„dobrnęłam do końca” chyba bardziej oddaje moje obecne uczucia. Po pierwsze:
gdyby nie to, że zaznaczyłaś, że ten tekst to „historia ludzkiej codzienności
przez pryzmat choroby psychicznej”, w życiu nie domyśliłabym się, że tu chodzi
o człowieka chorego psychicznie. Niestety Twój bezimienny bohater jest po
prostu przedziwny, ale nie na tyle, by dało się odczuć, że coś z nim nie tak.
Osobiście wzięłam go raczej za skończonego idiotę.
Pierwsza część jak dla mnie
wcale nie nosi piętna tej wspomnianej wyżej choroby psychicznej (swoją drogą,
zdradź mi – jaka jest diagnoza?), a bardziej historię wyjątkowo pechowego i
przygłupiego człowieka, który przespał swoją stację. Może i konduktor jest
karykaturalny, ale ostatecznie zmęczonemu człowiekowi można wybaczyć
automatyczne zachowanie i sprawianie wrażenia bycia androidem. Drugą częścią, w
moim odczuciu, przesadziłaś w przeciwną stronę, ale przy tym wykreowałaś świat
bardziej groteskowy niż taki, który sprawiałby wrażenie siedzącego w głowie
pacjenta szpitala psychiatrycznego.
Może i tekst jest celowo dziwny i absurdalny, ale jak dla mnie –
nie udało Ci się przekazać tego, o czym w zamierzeniu miał traktować. Niestety jestem na nie.
Sprawiedliwość
Wstęp jest
dość ciekawy – spotykamy bohatera bez wspomnień, który znajduje się na sali do
złudzenia przypominającej tę operacyjną.
„(…) uważnie badasz swój nowo
poznany organizm (…)” – co jak co, ale to czysta bzdura. Ja rozumiem, że on nie
ma wspomnień, ale to brzmi tak, jakby dostał nowy organizm, ewentualnie jakby
wyszedł z ciała.
„Zdajesz sobie bowiem sprawę,
że czerwień porywająca niemalże całe twoje ubranie nie należy do ciebie.
Spuszczasz głowę, by odszukać swoje nazwisko na jakimś identyfikatorze przypiętym
do lekarskiego kitla” – i najwyraźniej dalej nie ogarniasz, że należysz do
personelu lekarskiego, widząc, że masz na sobie kitel i identyfikator. Poza tym
– chirurdzy na sali operacyjnej nie noszą kitli, tylko specjalne stroje
chirurgiczne. A jeśli już ściągnęli lekarza na salę w ostatniej chwili, to i
tak dostałby sterylny fartuch – a te jednorazowe wiąże się na plecach. EDIT:
Dla jasności, w kostnicy jest tak samo. Dodatkowo: literówka – „pokrywająca”
zamiast „porywająca”.
„Na wszelki wypadek
przejeżdżasz dłonią po klatce piersiowej, by mieć całkowitą pewność, że jesteś
mężczyzną” – poniżej moja dosłowna reakcja:
I może na tym poprzestańmy.
Najwyraźniej krawat przy koszuli to niewystarczający znak. A jest mniej więcej
tak samo pewnym sprawdzeniem, jak obmacanie sobie klaty. W skrajnych
przypadkach zawiedzie jedno i drugie.
„Dlaczego mężczyzna, z ubrania
wnioskując, że lekarz, miałby znajdować się w takim miejscu?” – czy tylko mnie
boli bardzo, że ten lekarz to taki idiota? Intelekt mu też odebrało razem z
pamięcią? Czy to aż tak ciężko się domyślić, co lekarz może robić na sali
operacyjnej w kostnicy?
„Cholera, jesteś przecież doktorem,
zrób z tym coś i zajmij się ważniejszymi dla ciebie kwestiami!” – myśli bohatera powinny znaleźć się w
cudzysłowie lub zostać potraktowane kursywą. A jako że cały tekst jest w
drugiej osobie, fragmenty z rozmyślaniami bohatera powinny zostać poprzenoszone
do osobnych akapitów.
„Może mam cholerę (…)” – wytłumacz mi, proszę, co cholera ma
wspólnego z zanikami pamięci? Bo o ile się orientuję, to cholera wiąże się
raczej z wymiotami, biegunką, a w późniejszych stadiach zmarszczeniem skóry,
zmianą głosu, a także wyostrzeniem rysów twarzy. Więc nawet jak na kogoś, kto
niewiele pamięta, ale ma jakieś pojęcie o świecie, skoro wcześniej był
lekarzem, śmiało można założyć, że interesował się medycyną, więc gdzieś tam
powinno mu świtać, że cholera to jednak zły trop. I absolutnie nie powinno
wydawać mu się to logiczne.
„Nagle z przekąsem przypominasz
sobie, że jesteś lekarzem (…)” – rychło w czas.
Ja mam pytanie: skąd u licha,
skoro to prosektorium, tyle tam krwi? Czyżby ebola? Ebola is everywhere, odkąd
zaczęłam czytać „Strefę skażenia”. EDIT: Mystery solved.
„(…) obfite ślady posoki (…)” –
obecnie posoka jest słowem przestarzałym (źródło).
„(…) błądzenia po ciemku w
walącej się ruderze” – i skąd się wzięło stwierdzenie, że ten szpital to waląca
się rudera? Z początkowego opisu wynikało co innego, a świeże zwłoki też
świadczyłyby raczej o tym, że miejsce jest nadal w stanie użytkowania.
„Odpadnięty tynk skupia się
wzdłuż gołej posadzki, odsłaniając surowy beton ścian, na których co pewien
czas dostrzegasz smukły ślad odciśniętej dłoni” – nie ma takiego słowa jak
„odpadnięty” (źródło). I „skupia” masz w złym czasie, co tylko
pogłębia wrażenie, że coś w tym zdaniu nie gra. Nie lepiej byłoby „leży”
przykładowo?
I naprawdę jestem ciekawa, w
jaki sposób można poznać po plamie krwi, czy rana była cięta, kłuta, szarpana,
czy jeszcze innego typu. Tego to chyba nawet Dexter nie potrafi.
„Co tu się wydarzyło, pytasz siebie (…)” – w takim razie brakuje
znaku zapytania przed przecinkiem.
„Z rosnącym niepokojem i pulsem
pod skórą (…)”
Co tam robi puls „pod skórą”!?
Kompletnie zbędne, a do tego brzmi aż śmiesznie. Już lepiej napisać o
przyspieszającym biciu serca albo rosnącym ciśnieniu, bo na razie jest ładny
kwiatek.
„Cofasz się przerażony i
bezwładnie opadasz na kupkę gruzu, nie mogąc oderwać wzroku od znaleziska” –
stojąc w tym samym czasie na schodach. Chciałabym to zobaczyć.
„– Leonie Falkowski – słyszysz
nad sobą. – Jesteś aresztowany pod zarzutem morderstwa siedemnastu kobiet” –
niezły gość z niego, nie ma co.
„Otwierasz usta, lecz zamiast
słów na wargi wpływa ciepła ciecz o metalicznym posmaku” – tylko skąd ta krew w
ustach, skoro postrzelili go w nogę?
Mimo wszystkich niedociągnięć
świetna puenta. Bohater jednak jak na lekarza, trochę nieogarnięty. Ja wiem, że
on stracił pamięć i w ogóle (swoją drogą, musiał bardzo mocno dostać tym
krzesłem), ale i tak jego zachowanie jest trochę nielogiczne. Jak na mój gust
powinien znacznie szybciej dedukować. Pamięć pamięcią, ale pewne odruchy
pozostają mimo to – szybkie działanie i kojarzenie faktów wydaje się jedną z
tych wyuczonych cech, które powinny zostać, mimo utraty pamięci.
EDIT: Koleżanki zwróciły mi
uwagę na rozwiązanie, którego nie wzięłam pod uwagę, a mianowicie, że bohater
mógł ten kitel ukraść i wcale nie jest lekarzem. Niemniej jednak, nawet jeśli
to one mają racje, wszystkie moje argumentu nadal są słuszne. Po pierwsze:
mając na sobie kitel z identyfikatorem, bohater powinien z automatu przyjąć, że
jest lekarzem, a na nazywa się tak, jak jest napisane. Jeśli słyszysz tętent
kopyt, zakładasz, że to konie, nie zebry. Po drugie: skoro Leon zabił
siedemnaście kobiet, można śmiało założyć, że jest psychopatą. A ci również
odznaczają się bardzo wysoką inteligencją.
Sam pomysł jest ciekawy, a
zakończenie zaskakujące i za to chyba największy plus. I, trzeba przyznać, daje
do myślenia.
Projekt: House of the Rising Sun
No dobra, odpalamy utwór
tytułowy na zapętleniu i lecimy. Początek jest dobrym wprowadzeniem do
historii, lecz równocześnie nie zdradza zbyt wiele.
„Parks odszedł na kilka kroków
i chwycił się za głowę. Przecież to było zbyt abstrakcyjne, zbyt niemożliwe, by
stało się prawdą. Jakim cudem jego największe obawy się ziściły? Niedowierzając
rzeczywistości, tęsknie spojrzał na drogę, którą przyjechał. Podróż zajęła mu
niemalże cztery godziny, w jaki sposób mógłby wrócić pieszo i zdążyć przed
zachodem słońca? Gdy poszukiwanie odpowiedzi ugrzęzło w martwym punkcie, z
niepokojem odwrócił wzrok na gmach, przeklinając w myślach siłę sugestii” – z
wcześniej części tekstu nie potrafię wywnioskować, do czego odnosi się
najgorszy lęk Keitha. Bo przecież raczej nie chodzi o pająki. Ani o to, że nie
wróci do domu przed zachodem słońca. Wypadałoby jakoś rozjaśnić ten fragment,
bo gubisz się w niedopowiedzeniach. Poza tym – słowo „sugestia” jest użyte
niepoprawnie, ponieważ ta jest zawsze związana z inną osobą (źródło). Nie
można poddać jej sobie samemu. Do tego „niedowierzając” piszemy rozdzielnie (źródło).
„Była to woń tak okropnapiękna, której Keith nie
potrafił zdefiniować, lecz natychmiast oczyściła go ze strachu” – to akurat
dość nietypowa zmiana zdania. Z jednej skrajności w drugą. Ciekawi mnie, czym
było to spowodowane. Poza tym: pomiędzy „okropna” i „piękna” zabrakło spacji.
„Jak zaczarowany ruszył w
stronę gmachu, pragnąc dokonać czegoś wielkiego, spożytkować nadmiar ambicji” –
nie sądzę, aby stwierdzenie „nadmiar ambicji” było w tym miejscu sensownie
użyte (źródło). Lepiej pasowałoby „energii”.
„Nie spostrzegł płomieni
zajmujących się knotem i rosnącymi ku górze ogarami świec w świecznikach, które
olśniewały polerowanym złotem” – Ło
jeżu.
Po pierwsze: co najwyżej knoty
mogły się zająć płomieniami, nie na odwrót. Po drugie: „ogar świec” mnie
przerósł. Pozwolisz, że przedstawię jedynie różnice pomiędzy ogarem (źródło) a
ogarkiem (źródło). Bo ogar, to nie duży ogarek,
przynajmniej tak długo, jak mówimy o świecach. Duży ogarek po prostu już nie
jest ogarkiem, tylko świecą. Po drugie: „rosnących”, nie „rosnącymi”.
EDIT: A jednak. Dzięki
wspaniałomyślności koleżanek przedstawiam „ogary świec”:
Mam wrażenie, że wchodzimy z
bohaterem do zamku Bestii z „Pięknej i Bestii”. No bo jak inaczej wytłumaczyć,
że sprzęty nagle zaczynają się przemieszczać i samoczynnie naprawiać? Tylko
magia (ewentualnie science fiction) wchodzi w grę. I dziwi mnie tylko, że
bohater zdaje się tego nie zauważać. W szczególności, że sprzęty w zasadzie
naprawiają mu się w dłoniach.
„Mężczyzna bez zastanowienia
podszedł do niej i, ciągnąc za mosiężną gałkę, rozwarł przed sobą manipulacyjnie podświadomie
poszukiwaną tajemnicę” – „manipulacja 1. «wykonywanie precyzyjnych czynności
ręcznie lub za pomocą narzędzia trzymanego w ręku; też: ta czynność» 2.
«wykorzystywanie jakichś okoliczności, naginanie lub przeinaczanie faktów w
celu udowodnienia swoich racji lub wpływania na cudze poglądy i zachowania»” (źródło). Chyba coś tu jednak nie
pasuje, nieprawdaż?
„Ośmionogie stworzenie z
nieodpartą ciekawością badało odnóżem nos Keitha” – wydaje mi się, że chyba
wyszło trochę za dużo personalizacji u tego pająka w chwili, kiedy „czary” już
przestały działać.
Ale tu ktoś pozaginał
czasoprzestrzeń. I do tego te lewitujące szklane naczynia (swoją drogą, nie do
końca rozumiem, jaką funkcję miałyby pełnić?) i szuflady …
Zakończenie jest rewelacyjne i
niezmiernie przypadło mi do gustu. Już widzę te nagłówki w „Fakcie” –
„Uratowany przez wiewiórkę!”.
Zastanawia mnie tylko ta
karteczka – bo przecież miał coś przyklejone do szyby również w chwili, kiedy
przyjechał na miejsce – dlaczego w takim razie sięgnął po nią dopiero, kiedy
udało mu się wyjść z domu?
„House of the raising sun”
tworzy dobry podkład do czytania, choć sądziłam, że miniatura będzie z utworem
bardziej powiązana.
Podsumowując, niezmiernie
podoba mi się pomysł, choć podobnie jak w innych tekstach, pojawiły się lekkie
niedociągnięcia. I muszę przyznać, że bardzo brakuje mi powodu, dlaczego Keith
w ogóle znalazł się na tamtym podjeździe. I boli mnie też, że nie dane nam było
poznać, jaka była największa obawa Parksa.
Korespondencja z diabłem
„doktorze Wilhelmie (…)” –
powinno być „Doktorze”, ale wiem, że to zepsułoby ten tekst. Dlatego, na Twoim
miejscu, zastanowiłabym się nad wrzuceniem tej apostrofy do drugiego akapitu
np. „Piszę, by dać Panu znać, doktorze Wilhelmie (…)”
Zastosowanie akrostychu jest
tutaj rewelacyjnym posunięciem, choć gdyby nie pogrubione litery, zapewne bym
tego nie zauważyła, ze względu na oddalenie poszczególnych liter.
Mimo nikłej długości „Listu I”
całkiem zgrabnie udało Ci się nakreślić rys charakterologiczny bohatera. Choć
muszę przyznać, że chętnie poczytałabym wydłużoną wersję tych miniatur. Szkoda,
że udało Ci się napisać tylko dwie.
Druga część rozczarowała mnie
tylko troszkę, ze względu na to, że jest ona kierowana do kogoś innego, a nie
do Gabriela, autora poprzedniego listu. Nie będę kryć, że spodziewałam się
odpowiedzi.
Niby zastosowałaś podobny
zabieg, ale tutaj wydaje się on wciśnięty na siłę, jak
gdybyś
nie miała lepszego pomysłu. Jakby tego
było mało – nie można „czuć wątpliwości”. Poprawnie byłoby stwierdzić, że „mamy
wątpliwości”.
Po przeczytaniu „Listu II”
jeszcze bardziej żałuję, że nie udało Ci się wydłużyć tego cyklu, bo zaczęłaś
go bardzo ciekawie i aż woła o dokończenie. Namnożyłaś pytań i zagadek, które
aż proszą, aby je rozwikłać.
Kim jest Manuel? Mam wrażenie,
że przez ten brak kolejnych części, „List II” staje się dla czytelnika zupełnie
nieczytelny. Jedynym sensownym rozwiązaniem, które przychodzi mi do głowy, jest
podejrzenie, że Manuel to alter ego doktora Wilhelma. Świadczą o tym w
szczególności zapisane kursywą zaimki – zupełnie jakby autor traktował ich jako
jedność. Pozostaje jeszcze pytanie,
dlaczego Gabriel niedługo po wysłaniu listu postanowił targnąć się na życie swojego
terapeuty, co tkwi już wyłącznie w sferze
domysłów.
Ogólnie miniatury wydają mi się
dobre, ale tak jak już napisałam, brakuję mi ciągu dalszego. I jak teraz o tym
myślę, to trochę przypomina mi to trójkąt Will–Hannibal–Bedelia. Ewentualnie
Will–Hannibal–alter ego Hannibala. Lecz to wyłącznie luźne skojarzenie, które
mi się nasunęło.
Kolacja
Tekst, choć krótki, bardzo
przypadł mi do gustu i w moim odczuciu doskonale wpasowuje się w kanwę powieści
Harrisa.
Zwykły bohater
Muszę przyznać, że jestem mile
zaskoczona, że większość błędów udało Ci się wytępić, przynajmniej tych
związanych z zapisem, które widać na pierwszy rzut oka. Oprócz tego jednego:
„XII Liceum Ogólnokształcące - chluba tamtejszego grona pedagogicznego” – tutaj
nadal dywiz, zamiast półpauzy.
Niestety, co do błędów czy
moich wątpliwości wyłapanych w pierwszej wersji, większość z nich się powtarza
i tutaj.
Wytłumacz mi, proszę, czemu to
wygląda, jakby grabarz chciał wykopać ten krzak bluszczu otoczony betonem?
Ponownie – dlaczego zegarek nie
przestał dzwonić mimo wyciągnięcia baterii i dlaczego w ogóle grabarz aż tak
się go przestraszył. Przecież jest środek dnia – na cmentarzu teoretycznie w
każdej chwili może pojawić się ktoś, kto przyszedł odwiedzić swoich zmarłych
bliskich. Jak dla mnie zerwanie go z ręki i zadeptanie, to trochę zbyt
gwałtowna reakcja, w szczególności, że przecież, aby wyjąć baterię, musiał go wszakże
najpierw ściągnąć z ręki. Tak więc coś tu się kupy nie trzyma. W obu wersjach.
Rozumiem, że to zrzucenie
zegarka na ziemie miało na celu spowodować schylenie bohatera, żeby to zombie
mogło chwycić go za rękę, ale nie mógł się schylić po coś innego, biedaczyna?
Nie wiem, po wielki kamień, który się napatoczył i przeszkadzał w dalszym
kopaniu, albo chociaż po to, żeby wyrwać ten nieszczęsny bluszcz?
O zmuszaniu serca do pracy też
już pisałam poprzednio. Podobnie jak o krzyczeniu pod powierzchnią ziemi, kiedy
humus i piasek zasypują usta oraz o ćwiartowaniu ciała przez zombie.
Nieszczęsna postura dalej na
swoim miejscu, ale na szczęście zniknęło to o naćpanym wzroku.
I skąd się wylewała ta czerwień
na to niebo, no skąd?!
„Chłopak poruszył się niespokojnie i zamrugał
kilkakrotnie powiekami, nie dowierzając własnemu zmysłowi” – trochę przekombinowałaś.
Zwykle „nie wierzył własnym oczom” w zupełności wystarczy. I te „powieki” są
kompletnie zbędne. Skoro „kilkakrotnie zamrugał”, to jasne jest, że powiekami.
W pierwszej wersji miałaś, że
brakowało dwudziestu trzech minut, w drugiej, że osiemnastu. Skąd ta zmiana? To
tak tylko z mojej czystej ciekawości.
„Dokładnie osiemnastu minut
brakowało, by obejrzeć zjawisko na żywo, z zewnątrz” – po prawdzie, to nawet oglądając je z klasy i tak ogląda je na żywo, więc
przydałoby się wykreślić ten fragment. Poza tym wydaje mi się, że przy bezsprzecznie dziwnych wydarzeniach,
nauczycielka zrobiłaby wyjątek i przerwała lekcje, zapewne sama zaciekawiona
zjawiskiem.
Już myślałam, że będę zmuszona
spytać, jakie w zasadzie wprowadziłaś tutaj poprawki, poza kosmetycznymi, ale
wreszcie udało mi się znaleźć fragment ze zmianą. Tylko czy na pewno na lepsze?
Wcześniejsza wersja miała to do siebie, że sama w sobie była pastiszem. Na
wybawcę świata został „powołany” największy tchórz, który nie ma nawet serca
pomóc najbliższemu znajomemu. Teraz ma chęć, ale imperatyw opkowy zabiera mu
możliwość, dlatego nie mamy okazji się przekonać, czy jednak nie wycofałby się
w ostatniej chwili, przedkładając swoje życie nad innych, w jego mniemaniu,
przecież gorszych od niego.
Tak jeszcze do logiki zombie –
jeśli w ogóle można mówić o czymś takim – jeśli jest tam na tyle mała grupa, że
miał szansę na ucieczkę, to jedno gorące ciałko, dopiero podane do stołu,
zatrzymałoby ich na chwilę. Jeśli jednak jest tam ich na tyle dużo, że jedna
ofiara to za mało, to jego ucieczka miałaby wątpliwe szanse powodzenia. Dlatego
na Twoim miejscu usunęłabym ten wtręt o wyciągającej się ku niemu ręce i
skupiłabym się na ucieczce od horroru rozrywania szyi kolegi przez krwiożercze
potwory.
I tylko trochę mnie dziwi, że
nie stara się wezwać pomocy przez ten telefon albo chociaż sprawdzić, czy z
jego bliskimi wszystko jest w porządku (aż się ciśnie na usta, że nie pomyślał
o babci! – wybacz wtręt odautorski, możesz spokojnie pominąć ten nawias), bo
przecież nie ma pewności, że zjawisko żywych trupów ogarnęło cały świat...
„Jesteś... Wybrańcem! Tylko Ty
możesz uratować ludzkość! Musisz dołączyć do reszty” – po pierwsze: skąd ten
już-nie-policjant wytrzasnął tego „wybrańca”, to ja nie wiem. Szczególnie że
każe mu dołączyć do reszty. A czemu ktoś z tej „reszty” nie może się okazać
„wybrańcem”? Po drugie: w dialogach zwroty osobowe zapisujemy małą literą.
Przyznam, że to spotkanie jest
o niebo lepsze niż w pierwotnej wersji, szczególnie fragment z nauką obsługi
broni. Niby każdy wie, że trzeba nacisnąć spust, ale przecież strzelanie wcale
nie jest takie proste.
I końcówka też bardziej mi się
podoba, choć nagle zniknęła cała ta butność i tchórzostwo bohatera. Tym razem
przynajmniej próbował walczyć.
Tak na marginesie: nadaj imię
swojemu bohaterowi, bo ciągłe pisanie „On” nadaje temu tekstowi iście opkowy
charakter.
Świat przedstawiony też ładnie
zarysowany, na tyle, ile to konieczne, jak na taką miniaturkę.
W zasadzie obie wersje mi się
podobały, mimo pewnych niedociągnięć, które warto by przemyśleć i poprawić.
Pierwsza miała fajny aspekt kontrastu, natomiast w drugiej bardzo
uczłowieczyłaś naszego bohatera. Jest dobrze. Szkoda tylko, że tak krótko, i że
ciężko mi przez to powiedzieć coś więcej o kreacji świata przedstawionego czy
na przykład o bohaterze pierwszej części.
Muszę jeszcze dodać, że kocham
klamry! Będą dodatkowe punkty za klamrę, jaką pięknie tworzy cały blog.
Podsumowanie
Pozwolę sobie zacząć od
poprawności. Nie zauważyłam większy błędów ortograficznych czy
interpunkcyjnych, natomiast czasami zdarzają Ci się wpadki na polu semantyki.
Zresztą sama widzisz, że trochę się nazbierało słów, których znaczenie nie
pasowało do sensu zdania. Nie wiem, czy zwracać uwagę i podsyłać linki co do
poprawnego zapisu dialogów i cudzysłowów, bo w ostatnim rozdziale widać, że
chyba już sobie z tym poradziłaś na własną rękę. Niemniej, przejrzyj wszystkie
rozdziały i popoprawiaj te, które nadal są błędne.
Twoje miniatury czyta się
stosunkowo dobrze, choć jak już pisałam – czasami zdarza Ci się mocno
przesadzić. Ja rozumiem, że chcesz, żeby coś brzmiało wzniośle i nietuzinkowo,
jednak i w tym trzeba mieć pohamowanie. W pewnym momencie taki tekst przestaje zadziwiać
swoją nietuzinkowością, a zaczyna zwyczajnie męczyć wszystkimi ozdobnikami.
Osobiście momentami czułam, jakbyś wyciskała z siebie te wymyślne metafory na
siłę, aby zdanie brzmiało choć odrobinę bardziej oryginalnie. I niestety taki
styl może się również łatwo odbić autorowi czkawką, bo w jego przypadku
strasznie łatwo popłynąć odrobinę za daleko. Osobiście polecam nauczyć się
umiaru i poczytać Kerouacka, Fitzgeralda, albo Cabré. Współoceniające również
dołożyły się do utworzenia tej listy i dorzucili kilka pozycji: Skoia – Cobena,
Browna, Pratchetta oraz G. R. R. Martina; MyJoy – Tolkiena i L. E. Modesitt
Jr., a Bohaterka Realna – Nabokova. Jak widzisz, do wyboru, do koloru.
Co do kreacji bohaterów i
świata przedstawionego – nie bardzo miałam okazję się temu przyjrzeć, ponieważ
krótkie formy charakteryzują się tym, że pewne aspekty się pomija, skupiając
się na tym, co najważniejsze. Jednak tam, gdzie zachodziła taka potrzeba,
pojawiały się delikatne wtrącenia, więc myślę, że możemy uznać ten punkt za
zaliczony. Przyznam, że przeczytałabym coś dłuższego Twojego autorstwa, żeby
zobaczyć, jak sobie poradzisz z taką formą.
Twoje miniatury są jak
najbardziej oryginalne, a i większość jest zupełnie autorska. Tylko dwie bazują
na innych tekstach kultury, ale i one niosą w sobie powiew świeżości.
Patrząc na rozrzut czasowy pomiędzy
poszczególnymi rozdziałami, zastanawiam się, czy zamierzasz tu jeszcze coś
publikować. Jeśli nie, to mam nadzieję, że moje wskazówki nie zostaną „olane” i
że przydadzą Ci się na dalszej pisarskiej wędrówce.
Pierwsze
wrażenie: 9/10
Treść:
55/70
Poprawność:
-2/-15,
za semantykę.
Punkty
dodatkowe: 2/5, za odczuwalną poprawę i za klamrę ♥!
Razem:
64/85
punktów
Ocena: czwórka. Lecz to bardzo
słaba czwórka.
Na początek powiem tak: raczej na blogu publikować nic już nie będę (tak, też kocham klamry!), ale czekałam na tę ocenę (od x miesięcy), by w końcu dowiedzieć się, jak to ze mną jest. Nie chciałam zaczynać nic nowego bez poznania jakiejś świeżej opinii, bez smaku krytyki - tylko myślałam, że będzie to nieco szybciej (oczywiście do Ciebie nie mam żadnych zarzutów, wręcz przeciwnie, jestem wdzięczna, bo znów miesiącami wisiałabym w niebycie wolnej kolejki). Dlatego bardzo dziękuję!
OdpowiedzUsuńUwag mam niewiele, bo głównie to leżałam na podłodze, widząc, co też za bzdury przyszło mi wypisywać. A gify są cudne, po prostu idealne. Ogólnie wiem, że ten patetyczny styl to jakaś tragedia, ale na swoje (marne) usprawiedliwienie mam to, że większość tych tekstów powstało w gimnazjum, kiedy w ogóle byłam taka mhroczna i najchętniej małe kotki podejrzewałabym o mordercze instynkty. Od Korespondencji w górę to już raczej były miniaturki robione na poczekaniu, pod wpływem nagłego natchnienia (bo co rusz dostawałam ostrzeżenie, że mój blog jest przedawniony i mi go nie ocenią, ugh), o najnowszym już nie mówiąc - choć chciałam przynajmniej minimalnie pokazać, że przez ten czas moje poglądy nieco uległy zmianie.
Poniżej kilka uwag, które wypisywałam na bieżąco:
No co Ty, zamordowany samobójca to przecież jest kwintesencja całej miniaturki!
Przed drugą częścią pojawia się data, natomiast przed pierwszą jej zabrakło, dlatego albo ją uzupełnił, albo „[maj 2013]” zamień na „[x miesięcy/lat później]”. - to jest data dodania kolejnej części, wcześniej były to dwa osobne posty. Gdzieś pisałam, że tekst miał mieć jeszcze część trzecią. Ale się nie doczekał.
Z początkowego opisu wynikało co innego, a świeże zwłoki też świadczyłyby raczej o tym, że miejsce jest nadal w stanie użytkowania. - a Ty zrobiłabyś sobie rzeźnię w odpicowanym szpitalu? Łatwiej ukryć się w czymś, do czego nikt nie zagląda. Generalnie założyłam, że bohater to psychopata - stąd kitel w kostnicy, bo sam chciał nieco uteatralnić, że tak to ujmę, swoje działanie. Może chciał być lekarzem, ale nigdy mu się nie udało, dlatego przeprowadza swoje własne operacje? Poza tym przypomnijmy, że dostał w głowę.
Po pierwsze: co najwyżej knoty mogły się zająć płomieniami, nie na odwrót Ekhem. Nie zauważyłaś tego, że dom się zmienia? EDIT: Dobra, chyba zauważyłaś.
Zastanawia mnie tylko ta karteczka – bo przecież miał coś przyklejone do szyby również w chwili, kiedy przyjechał na miejsce – dlaczego w takim razie sięgnął po nią dopiero, kiedy udało mu się wyjść z domu? - kartka wcześniej była zapisana (a przynajmniej wydawało mu się, że była); zapewne coś w stylu sprawdzić nieruchomość do sprzedaży pod takim i takim adresem. Clue sprawy to to, że dom sam go wezwał. Projekt: dom wschodzącego słońca. Chciałam nawiązać do wierzeń Azteków, którzy składali ofiary, by nie nadszedł koniec świata; by znowu wstało słońce - i nawet teraz, w XXI wieku, ktoś musi nadal rytuał prowadzić, ale trzeba go jakoś dostosować do współczesnych czasów, gdzie nikt dobrowolnie nie podda się rzezi. Szamańska magia, wszelkie sposoby, by kogoś wezwać. Znaczy, no nie wiem, myślałam, że tekst piosenki dość dużo mówi:
There is a house in New Orleans
They call the Rising Sun
And it's been the ruin of many a poor boy
And God, I know I'm one
albo:
Well, I got one foot on the platform
The other foot on the train
I'm goin' back to New Orleans
To wear that ball and chain
Manuel to alter ego doktora Wilhelma yes! Raczej już tego nie skończę (z wiadomych powodów), ale chciałam sobie nieco poeksperymentować z rozdwojeniem jaźni, kilkoma osobami w jednym ciele, które zaczynają podejrzewać obecność tego drugiego.
UsuńO, a Kapitulacja była tekstem metaforycznym - nie chodziło o fabułę. Ale z tego, co pamiętam, czytelnicy zrozumieli, a to głównie do nich była wiadomość.
Niejednokrotnie myślałam, by przysiąść do tych opowiadań i je poprawić, ale za każdym razem, gdy się za to zabierałam, zdawałam sobie sprawę, że musiałabym zmienić całą formę, a nigdy nie znajdowałam na to chęci - do przepisania wszystkiego od nowa.
Raz jeszcze bardzo dziękuję za poświęcony czas - w końcu doczekałam się oceniającej, która nie poddała się już na początku (a ile ich było...). Bardzo mi pomogłaś. Dziękuję! :)
I tak jeszcze nawiasem, od Martina raczej wolałabym nie uczyć się pisać, sceny stosunku w każdym rozdziale to jednak nie moja bajka. :P Cobena, Pratchetta, Tolkiena i Nabokova znam, przy czym dwóch ostatnich wielbię (Nabokova może mniej, nie przeczytałam tyle, by mieć czelność uznać się na wielką fankę). Chociaż Coben? Nie wydaje mi się, by jego styl był jakiś wybitny - chyba że fabularnie, thrillery pisze świetnie.
UsuńMam tylko nadzieję, że moje ocena nie pójdzie na marne, coś z niej wyciągniesz i wrócisz do pisania. I dziękuję za komplement w sprawie gifów ;)
Usuń„Przed drugą częścią pojawia się data, natomiast przed pierwszą jej zabrakło, dlatego albo ją uzupełnił, albo „[maj 2013]” zamień na „[x miesięcy/lat później]”. - to jest data dodania kolejnej części, wcześniej były to dwa osobne posty. Gdzieś pisałam, że tekst miał mieć jeszcze część trzecią. Ale się nie doczekał” – aha... To wiele wyjaśnia. Ale ciężko na to wpaść, szczególnie, jeśli nie jest się stałym bywalcem Twojego bloga. Na Twoim miejscu dałabym tam jakąś gwiazdkę i dopisała komentarz odautorski, mówiący o tym, że druga część była pisana w maju 2013.
„Z początkowego opisu wynikało co innego, a świeże zwłoki też świadczyłyby raczej o tym, że miejsce jest nadal w stanie użytkowania. - a Ty zrobiłabyś sobie rzeźnię w odpicowanym szpitalu? Łatwiej ukryć się w czymś, do czego nikt nie zagląda. Generalnie założyłam, że bohater to psychopata - stąd kitel w kostnicy, bo sam chciał nieco uteatralnić, że tak to ujmę, swoje działanie. Może chciał być lekarzem, ale nigdy mu się nie udało, dlatego przeprowadza swoje własne operacje? Poza tym przypomnijmy, że dostał w głowę” – mój komentarz wynika głównie z przekonania, że założyłam, że nasz Leon naprawdę jest lekarzem/patologiem. A do tego psychopatą. Co nie zmienia faktu, że dopiero w korytarzu zauważył, że budynek dość mocno się sypie. Jeśli to stara rudera, powinien dostrzec to już w pomieszczeniu, w którym się znajdował. Raczej to miałam na myśli. A co do pytania: jeśli byłabym patologiem, zasadniczo wcale nie byłoby takie głupie. Nawet jak Ci ktoś wpadnie, zawsze możesz udawać, że zajmujesz się pracą. Gorzej, jeśli ktoś wpadnie, kiedy ofiara pod nożem nadal się rusza…
„Po pierwsze: co najwyżej knoty mogły się zająć płomieniami, nie na odwrót Ekhem. Nie zauważyłaś tego, że dom się zmienia? EDIT: Dobra, chyba zauważyłaś” – skoro już ustaliłyśmy, że zauważyłam, że cały dom się zmienia, ustalmy, że nawet ta cała magia, jaką wprowadziłaś nie spowoduję, że „płomień zajmie się knotem”.
O jeżu, ale zamotałaś z tą karteczką. Czemu nie napisałaś w takim razie, co było na niej napisane? Bo taka informacja, że jest sobie kartka za szybą, nic nie wnosi, bo to równie dobrze może być jakaś ulotka wciśnięta za wycieraczkę (co z drugiej strony dziwne, że z nią tak jechał przez te kilka godzin, zamiast ją wyciągnąć). Po raz kolejny chciałaś być zbyt tajemnicza i lekko się na tym przejechałaś.
„(…) zapewne coś w stylu sprawdzić nieruchomość do sprzedaży pod takim i takim adresem” – a to akurat powinnaś wiedzieć na pewno, moja droga, skoro jesteś autorką opowiadania, a nie wciskać mi tu jakieś „zapewne”.
A co do tekstu: na moje, nie, nie mówi. Ponadto nigdzie nie zaznaczyłaś, o którą wersję piosenki chodzi, więc równie dobrze mogłam sobie odtworzyć wersję Dylana, w której jest „And it's been the ruin of many a poor girl”. Jak dla mnie, jej tekst jak dla mnie nie mam niewiele wspólnego z tym, co zawarłaś w tekście poza miejscem akcji i tym, że nazwałaś w ten sposób ten magiczny budynek. I nie wiem, czy pokusiłaś się poczytać trochę o tej piosence, ale mówi można ją interpretować wielorako: 1) „Dom wschodzącego słońca” jako eufemizm burdelu, 2) innym przypuszczeniem jest, że było to więzienie (ze względu na wspomniane łańcuchy), 3) wysnuto nawet tezę, że piosenka mówi o prostytutkach leczonych na syfilis, a przez to, że kuracja rtęcią była nieefektowna, powrót do życia był bardzo wątpliwy, 4) istnieje również możliwość, że „dom wschodzącego słońca” miał oznaczać baraki niewolników lub plantacje, 5) kolejną opcją jest, że ten dom, to w rzeczywistości kasyno.
Jednak najczęstsza interpretacja pierwszych wersji piosenki, mówi o kobiecie, która ruszyła do Nowego Orleanu za pijakiem lub hazardzistą i w efekcie została prostytutką w „Domu wschodzącego słońca” (w innych trafiła do więzienia o tej samej nazwie).
I nawet dwie zwrotki, które przytoczyłaś, jakoś do mnie nie przemawiają. Ale proszę, jestem otwarta na tłumaczenie. Może rzeczywiście czegoś nie dostrzegam.
Usuń„Manuel to alter ego doktora Wilhelma yes! Raczej już tego nie skończę (z wiadomych powodów), ale chciałam sobie nieco poeksperymentować z rozdwojeniem jaźni, kilkoma osobami w jednym ciele, które zaczynają podejrzewać obecność tego drugiego” – W takim razie polecam „Fight club”!
„O, a Kapitulacja była tekstem metaforycznym - nie chodziło o fabułę. Ale z tego, co pamiętam, czytelnicy zrozumieli, a to głównie do nich była wiadomość” – zabrzmiało tak, jakbym nie była Twoim czytelnikiem.
„Niejednokrotnie myślałam, by przysiąść do tych opowiadań i je poprawić, ale za każdym razem, gdy się za to zabierałam, zdawałam sobie sprawę, że musiałabym zmienić całą formę, a nigdy nie znajdowałam na to chęci - do przepisania wszystkiego od nowa” – w takim razie mam nadzieję, że ta ocena będzie dla Ciebie kopniakiem pełnym motywacji, by wreszcie się tym zająć!
W sprawie wymienionych pisarzy – odsyłam do koleżanek, które ich polecały. Osobiście fantastykę i kryminały czytam od wielkiego dzwonu, dlatego mogę zapewnić, że do tych rekomendacji nie przykładałam ręki poza dopisaniem ich do podsumowania.
A tak na marginesie, nadal czekam na odpowiedzi na postawione w ocenie pytania. Jestem niezmiernie ciekawa wytłumaczenia pewnych aspektów Twoich miniatur.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam,
maximilienne